W polskich szkołach uczy się prawie 200 tys. uczniów i uczennic z Ukrainy. Jak radzą sobie w nowej rzeczywistości? Pytamy nastolatków, nauczycieli, pedagoga, dyrektorkę i asystentki kulturowe.
- Różowy, żółty, zielony, czerwony, pomarańczowy – tych kolorów nie można nosić. Czarny, biały, szary – można nosić. W Ukrainie nie było „kostiumów” – mówi Regina po dłuższym namyśle, gdy pytam o różnice między jej polską a ukraińską szkołą. – W Ukrainie można grać na telefonie, korzystać z sieci, jak nauczyciel nie widzi. A tutaj pozwalają nam tylko zadzwonić do mamy albo wysłać sms.
Powoli wyczerpują się zasoby dobrej woli i możliwości pomocy ukraińskim rodzinom, które ratując się przed rosyjską agresją, próbują w Polsce mieszkać, pracować i uczyć się. Państwo nie wspiera już Polek i Polaków, którzy przyjmują uchodźców. Czas na nowo ułożyć relacje i szukać rozwiązań. Chcemy w OKO.press opisywać historie gości z Ukrainy, usłyszeć je od was. Czekamy też na listy polskich pracodawców, gospodarzy, wszystkich osób, które chcą napisać komentarz lub zgłosić pomysł. Piszcie na adres [email protected].
Поволі вичерпуються ресурси доброї волі та можливості допомоги українським родинам, які, рятуючись від російської агресії, намагаються жити, працювати та навчатися в Польщі. Держава більше не підтримує польок та поляків, які приймають біженців. Настав час заново формувати стосунки та шукати рішення. В OKO.press ми хочемо описати історії гостей з України, почути їх від вас. Також чекаємо на листи від польських роботодавців, господарів та всіх, хто бажає написати коментар чи подати ідею. Пишіть на [email protected].
Pierwszego dnia w krakowskiej Szkole Podstawowej nr 4 Regina się bała – bo wszystko było nowe. – Ale szybko znalazłam nowe koleżanki. W mojej klasie są sami Ukraińcy. W szkole są jeszcze ci… Ar, Armeńcy.
- Afgańczycy – pomaga mama.
- Tak, Afgańczycy – powtarza Regina. – Nauczycielka cały czas się uśmiechała, więc już nie byłam taka onieśmielona. I mówiła, że jak już będziemy haroszo czytać i pisać, to pójdziemy do zwykłej klasy!
Do Polski przyjechała na początku rosyjskiej inwazji z obwodu donieckiego. – Jeszcze trochę i będę jak Polaczka! Pani mnie chwali. A jak nie wiem, jak coś napisać, to po prostu pytam.
Rozmawiamy pod koniec października i w grudniu. Nie po polsku, na to jest jeszcze za wcześnie. Używam swojego podstawowego ukraińskiego. Regina odpowiada w surżyku, mieszance ukraińskiego i rosyjskiego. Z przewagą rosyjskiego. Jakoś się dogadujemy. Regina, drobna dziewczynka z kruczoczarnymi włosami, chwali moją butelkową, workowatą sukienkę. – Jeszcze przydałby się Pani makijaż i jakaś biżuteria, i byłoby czudowo.
Regina wie o czym mówi – chciałaby zostać kosmetyczką. Mama się już zgodziła. – Jak wojna się zakończy to będę mieszkała i w Ukrainie, i w Polsce. Żeby się uczyć. Ja pryvykla.
Reginę poznałam przez stowarzyszenie Salam Lab. Od początku rosyjskiej inwazji pomagają znaleźć uchodźcom i uchodźczyniom mieszkanie, a dzieciom i nastolatkom – szkołę. Asystują też przy wizytach u lekarzy, oferują pomoc psychologiczną, organizują kursy języka polskiego i angielskiego.
Rozmawiamy w Punkcie Pomocy, gdzie pracuje mama Reginy. Dziewczynka nalega, żebym poznała panią Martę – jej ulubioną nauczycielkę. Uda nam się spotkać dopiero na początku stycznia. Wcześniej spotkałam się z wychowawczynią młodszej siostry Reginy i z asystentkami kulturowymi.
W grudniu wszystko kręciło się wokół przygotowań do świąt. Nauczyciele planowali multikulturową wigilię, uczniowie ćwiczyli polskie i ukraińskie kolędy.
– Dzisiaj śpiewaliśmy „Przybieżeli do Betlejem” – mówiła wychowawczyni oddziału I-III Aleksandra Tyczyńska-Kołsut. – A ta ukraińska, jak to było? Dobry wieczer tobie? – Tyczyńska-Kołsut spojrzała na Janę Iwaszko, asystentkę kulturową i „anioła” bez którego komunikacja z uczniami i uczennicami byłaby znacznie utrudniona.
- Dobryj weczir tobi, pane hospodariu – mówiła wyraźnie i wolno Iwaszko, jakby sama była nauczycielką.
Trochę tak jest. Rola Iwaszko i Marii Haiseniuk – asystentki, która pomaga w oddziale przygotowawczym IV-VI – zmieniła się. Na początku głównie tłumaczyły, teraz pomagają nauczycielom w prowadzeniu lekcji. Potrzeby uczniów w oddziałach są bowiem niezwykle zróżnicowane.
„To byłoby nie fair, gdybym tego nie robiła, prawda?”. Osłuchanie się z ukraińskim pomaga jej w kontaktach z rodzicami. – Jeżeli rodzic wystarczająco rozumie polski, to dajemy radę.
Jeżeli nie, to zawsze pozostaje Google Translate. – Miałam takie jedno nieplanowane spotkanie z mamą, ukraińską Romką, która absolutnie nie rozumiała, co do niej mówię. Bo ona porozumiewa się bardziej po rosyjsku, a ten jednak znacznie różni się od polskiego i ukraińskiego. Jany nie było w szkole. Rozmawiałyśmy więc przez translator.
Tłumacz Googla pomaga też w odpisywaniu na wiadomości. – Tylko, że dla translatora jestem facetem: w wiadomościach zawsze są męskie końcówki. Ale cóż – najważniejsze, że wiadomo o co chodzi.
Ukraińskojęzycznym dzieciom jest łatwiej niż rosyjskojęzycznym, zaznacza Haiseniuk. – Szybciej łapią język polski, więcej rozumieją. Dzieci, które były wychowywane po rosyjsku mają trudniej.
I trudniej jest je zrozumieć, przyznaje Tyczyńska-Kołsut, która uczy młodszą siostrę Reginy.
Żeby przyspieszyć naukę Haiseniuk i Iwaszko starają się rozmawiać z dziećmi po polsku. Znały język już wcześniej, brały udział w miesięcznej wymianie akademickiej: Jana we Wrocławiu, Maria w Gdańsku, osłuchały się polskiego podczas międzynarodowych konferencji i spotkań.
Ale początki były trudne. W marcu, zaraz po przyjeździe z Kijowa, Iwaszko nie była w stanie wykrztusić z siebie ani słowa po polsku. – Nie mogłam złamać ten barier. Ale rozumiałam prawie wszystko.
– Przemogłam się, zaczęłam rozmawiać. Na szczęście mamy podobne języki. To nie niemiecki!
Haiseniuk i Iwaszko znają się od dawna. Studiowały razem historię w Kijowie, razem też mieszkały. Maria planowała przyjazd do Polski już wcześniej, pracuje nad doktoratem o Czartoryskich. A Jana miała zamiar zmienić pracę i popodróżować. – No i zmieniłam! wybucha śmiechem. – Tylko ta podróż miała być trochę dalej na zachód: do Włoch, do Portugalii.
Teraz nie wiedzą, co będzie dalej. Maria chciałaby wystąpić o stypendium, by kontynuować pracę naukową. Jana skupia się na razie na pracy i studiach. Po południu czeka ją jeszcze egzamin z zarządzania.
„Zamek” to jedno z ulubionych miejsc Reginy w Krakowie. Podczas wycieczki szkolnej słuchała opowieści o księżniczkach i kryptach z wypiekami na twarzy. Bardzo jej się podobały. Ale nie bardziej niż śpiewanie piosenek w ukraińskim klubie w Krakowie. – Chodzimy tam wszyscy: dziadek, babusia, brat, żona brata, starsza siostra, młodsza siostra, mama i ja, wylicza Regina.
Tylko ojciec został w Ukrainie. – Większość rodzin jest tu bez ojca. Zwłaszcza chłopakom jest ciężko – opowiada Iwaszko. – Na zebraniach często słyszymy od mam, że dzieci tęsknią; że pytają: gdzie jest mój ojciec? Jak tam tata? Wiemy jak im ciężko, bo też jesteśmy tutaj bez rodziny.
Iwaszko i Haiseniuk starają się wspierać dzieci, które wychowują się bez ojca. – Rozmawiamy, pytamy. Wiemy, że potrzebują ciepła i zrozumienia. Dziewczyny chętnie z tego korzystają. Z niektórymi piszemy na Messengerze. Chłopcy raczej niechętnie się zwierzają.
Pytam, czy dzieci korzystają z pomocy szkolnej psycholożki – ta udostępniła nam swój gabinet na rozmowę. – Raczej nie. Chyba, że jest to naprawdę potrzebne. Bariera językowa utrudnia kontakt. Poza tym dzieci nie znają aż tak dobrze ani psycholożki, ani pedagoga. Łatwiej jest im porozmawiać z Janą i Marią albo zwrócić się do wychowawców, wyjaśnia Tyczyńska-Kołsut.
Na pierwszym zebraniu z rodzicami poprosiła o podzielenie się doświadczeniami dzieci z inwazją. – Założyłam, że niektóre z nich widziały więcej, niż powinny. Część rodzin nie zdążyła opuścić kraju na czas, dzieci musiały spać w piwnicach, w niepewności, czy uda się uciec. To ma, rzecz jasna, negatywny wpływ na psychikę. Żadna z mam nie podeszła do nas po zebraniu. Widać, trudno im o tym mówić.
Mamy cierpią w milczeniu. Starają się być silne, nie pokazywać emocji. Ale czasami pada kropla, która przepełnia czarę. Jak wtedy, kiedy Tyczyńska-Kołsut opowiadała o swoich planach na 11 listopada.
– Podczas uroczystości chciałam nawiązać do aktualności i zaznaczyć, że niepodległość nie jest nam dana na zawsze. Widziałam, że część mam ocierała łzy. Ich stan emocjonalny jest dużo gorszy niż dzieci.
Uczniowie i uczennice Tyczyńskiej-Kołsut bardzo rzadko mówią o czymś poza „tu i teraz”. – Są całymi sobą w szkole. Nie myślą o niczym innym. Więc może jest im trochę łatwiej, ale z drugiej strony odkładają się w nich emocje, których jeszcze nie do końca rozumieją, nie do końca potrafią nazwać. Czasami nie do końca wiedzą, czemu są danego dnia smutni czy zdenerwowani.
Dopiero, gdy nauczycielka „podrąży” okazuje się, że w weekend przyjechał w odwiedziny wujek z Ukrainy, ale już wrócił. – I cały poniedziałek jest dla dziecka zmarnowany, bo wujek był i już go nie ma i się trzeba przyzwyczaić do tego, że znowu tylko z mamą.
Dima nie ma ojca. Nie dociekam dlaczego. W połowie marca przyjechał do Krakowa z mamą. – W Doniecku duże ryzyko, więc wyjechaliśmy.
Niedługo potem dołączyła do nich starsza siostra Dimy, która przed inwazją mieszkała w Czernihowie, 80 kilometrów od granicy z Rosją.
W poprzednim roku szkolnym 16-letni Dima uczył się zdalnie, kończył 10 klasę w Ukrainie. We wrześniu trafił do Zespołu Szkół Budowlanych „Chemobudowa” w Nowej Hucie. Marzył wprawdzie o klasie o profilu technik programista, ale się nie udało. – Było mało miejsc, a dużo Ukraińców przyjechało, wyjaśnia po ukraińsku, gdy spotykamy się pod koniec października. Gdyby nie wojna to za osiem miesięcy zaczynałby studia informatyczne w Charkowie.
Wrzesień był trudny – nie tylko ze względu na rozczarowanie profilem klasy, ale też zupełnie inny system nauczania. – W Ukrainie mamy 11 klas, tutaj 8. Oceny maksymalnie do 6, w Ukrainie do 12, Dima wylicza różnice.
– Staram się być na bieżąco z programem. Pomagają mi koledzy, którzy się dostali. Pokazują mi, co przerabiają na lekcjach.
Dyrektorka Beata Głuch nie widzi żadnego problemu. – Przyjęliśmy go do klasy o profilu technik budownictwa, bo ubiegał się o przyjęcie do tej klasy. Podejrzewam, że chce zmienić profil, bo dużo jego znajomych, chyba z 4 czy 5 osób, jest w klasie programistów. W międzyczasie znalazło się miejsce na odbycie praktyk, więc jeżeli Dima podtrzyma decyzję, będzie mógł się przenieść.
Praktyki w Hubraum/T-Mobile załatwiło Salam Lab. – Daliśmy ogłoszenie w mediach społecznościowych i zgłosiło się dwóch szefów tej firmy. Chcieli pomóc – mówi Katarzyna Rydel, menedżerka programu Salam Labu „Żyj w Krakowie”. – To super miejsce, a do tego mentorem Dimy jest programista z Ukrainy, więc nie będzie problemu z komunikacją.
Z kolegami ze szkoły Dima rozmawia po polsku. Pokazują mu różne miejsca w Krakowie, chodzą razem na siłownie. Tylko z odpowiedziami na lekcjach fizyki i chemii jest ciężko: – Rozumiem, o co pytają mnie nauczyciele, ale nie jestem w stanie odpowiedzieć. Język mi się plącze.
Mama Dimy tęskni za domem. Chciałaby wracać. Pracuje we włoskiej restauracji na zmywaku. „Bo jakoś trzeba wiązać koniec z końcem”. Dimie też brakuje Ukrainy, ale wie, że jeszcze nie czas wracać.
Uczniów takich jak Regina i Dima jest w polskich szkołach prawie 200 tys. Szkoły radzą sobie, jak mogą. W tym roku szkolnym SP 4 w Krakowie utworzyła dwa oddziały przygotowawcze, w marcu tamtego roku się nie udało. – Po prostu nie dysponowaliśmy przestrzenią na dodatkowe klasy. Mieliśmy więcej uczniów niż teraz, samych klas ósmych było pięć, a zwykle mamy trzy – przypomina sobie Tyczyńska-Kołsut.
- Jedyną opcją było przyjmowanie dzieci do zwykłych klas.
W zeszłym roku szkolnym Tyczyńska-Kołsut, pełna energii trzydziestolatka, prowadziła zajęcia z programowania i kodowania w młodszych klasach. – To było wyzwanie odkąd w klasach pojawiły się ukraińskie dzieci. Oprogramowanie po polsku, nawet klawiatura jest inna. Dzieci nie wiedziały, co robić.
Nauczycielka przywykła już do ciągłych zmian. – To normalne. Najpierw była pandemia, później przyszły ukraińskie dzieciaki, za każdym razem musieliśmy się przystosować. Wydaje mi się, że żeby być nauczycielem i to lubić, to trzeba być mega elastycznym, natychmiast reagować na zmiany. Tak jak zrobiliśmy to w marcu. Nie zastanawialiśmy długo.
Moment na refleksję przyszedł pod koniec roku szkolnego, kiedy trzeba było ocenić postępy dzieci.
- Przepisy mówiły jedno, praktyka pokazywała coś zupełnie innego: ukraińskiego ucznia, który nie jest w stanie opanować materiału, bo nie rozumie podręcznika, nie rozumie lekcji, musieliśmy ocenić według tego samego klucza co polskiego ucznia…
Podobno nie wszystkie szkoły przyjmują ukraińskich uczniów – mimo że każde dziecko, również to nie mające polskiego obywatelstwa, ma prawo do nauki, gwarantowane przez prawo międzynarodowe i krajowe.
- W sierpniu w ogóle nie chcieli zapisywać. Mówili, że nie ma miejsc, „nasza szkoła nie jest z gumy”, przepraszamy, przepraszamy – mówi Marina Lobanowa, pracowniczka Salam Labu, która pomaga w zapisywaniu dzieci do szkoły. – Potem coś się zmieniło i nagle zaczęli przyjmować.
Kilka razy przerywamy rozmowę, bo ktoś dzwoni. W Całodobowym Centrum Pomocy „ciągle się pali”. A to trzeba pomóc w podpisaniu umowy najmu albo asystować przy wizycie u lekarza. Tym razem to Safia, w sprawie afgańskiej rodziny. Są problemy ze znalezieniem szkoły dla 13-letniego Aryana i 15-letniej Mursal. Ale za to pojawiła się oferta pracy dla ich ojca. – Potrzebne są tylko dane do CV: jakie ma wykształcenie? Może być po polsku albo po angielsku, chociaż ten pan słabo mówi po angielsku. Może być w jakimkolwiek języku, stwierdza Marina.
Pomaga nam tłumaczka Sara – przekłada z dari na angielski. Nie rozumiem ani słowa, więc tylko wsłuchuję się w miękkie głoski i czekam na odpowiedź na pierwsze pytanie.
Amiri liczył, że w Polsce dzieci będą mogły się rozwijać. Tymczasem dwójka z siódemki od trzech tygodni nie chodzi do szkoły, bo „nie ma miejsc”. – Niestety przyjechaliśmy do Krakowa już po rozpoczęciu roku szkolnego. Ale wcześniej się nie dało. Potrzebowaliśmy mieszkania. Znalazło się dopiero w październiku.
Wcześniej rodzina Amirich mieszkała pół roku w Mysłowicach i pół roku w ośrodku dla cudzoziemców. Zostali ewakuowani z Kabulu, gdy talibowie przejęli władzę w Afganistanie w 2021 roku. Nieodpowiednie warunki mieszkaniowe nie były jedynym powodem przeprowadzki. – W Krakowie nikt dziwnie nie patrzy na moją żonę, kiedy ta wychodzi w chuście. W większym mieście ludzie są do tego bardziej przyzwyczajeni.
Aryan i Mursal tęsknią za szkołą. W domu się nudzą. – Nie mamy komputera do nauki, ale korzystam z telefonu, chociaż ekran jest za mały. Oglądam filmiki, uczę się angielskiego, mówi Mursal.
Idzie jej słabo, bo „ciągle zapomina”. Z polskim jest jeszcze trudniej, ale Mursal się nie poddaje. – Lubię kontakt z innymi, więc chcę się nauczyć. Zwykle używam Google Translate, żeby się z kimś dogadać.
Ale najczęściej milczy.
W mysłowickiej szkole pracował irański tłumacz – pomagał w komunikacji z nauczycielami, tłumaczył polecenia na sprawdzianach. Szkole Podstawowej nr. 4 w Krakowie, w której uczy się młodsze rodzeństwo Mursal, nie udało się znaleźć afgańskiego asystenta. – Wciąż szukamy. Ale trudno znaleźć kogoś, kto podejmie się pracy na pół etatu w szkole – mówi Tyczyńska-Kołsut. – Na razie dwójka afgańskich dzieci jest wykluczona z ukraińskojęzycznej grupy.
Brak miejsc w szkołach to problem, z którym borykają się też polscy rodzice. – Ale w szkołach podstawowych obowiązuje rejonizacja, więc dyrektorzy mają obowiązek przyjąć wszystkie dzieci z danego rejonu – przypomina Rydel z Salam Labu. – W przypadku dzieci spoza Polski jest problem z mieszkaniem. Niektóre rodziny wciąż nie mają stałego adresu. My przydzielamy zakwaterowanie na 30 dni, po czym rodzina musi się przeprowadzić, czasami nawet poza Kraków. Dziecko często zostaje w tej samej szkole i dojeżdża chociaż pojawiają się komentarze, że już przecież nie jest z rejonu, więc teoretycznie powinno się przenieść.
Pracownicy Salam Labu regularnie słyszą ten argument przy zapisywaniu uczniów – nie nasz rejon, nie nasz problem.
Beata Głuch, dyrektorka Zespołu Szkół Budowlanych, też wspomina o szkołach, które nie przyjmują ukraińskich uczniów. – To zawsze jakieś wyzwanie. Niektórzy wolą go unikać.
Przypomina jej się ubiegłoroczna rekrutacja: – Rodzice polskich dzieci podpytywali podczas składania dokumentów: „A będą Ukraińcy?”
- I co im państwo odpowiadali? – dopytuję.
- Że na razie nie wiemy, bo rekrutacja dla uczniów spoza Polski będzie się dopiero w sierpniu.
- I rodzice się uspokajali – dodaje szkolny pedagog Paweł Rybak. – Wystarczało powiedzieć, że rekrutacja trwa.
Teraz w Zespole Szkół Budowlanych jeden na pięciu uczniów jest z Ukrainy. Jeszcze nie zdążyli się zintegrować z polskimi kolegami. – Mówił mi pod koniec października Paweł Rybak. – Myślę, że polscy i ukraińscy uczniowie jeszcze się nawzajem badają. Każdy zna swoje miejsce na korytarzu. Ale nie ma żadnych antagonizmów.
Zdarzył się tylko jeden incydent. – Jeden z polskich uczniów chciał zabłysnąć i wspomniał o Banderze. Podejrzewam, że powtórzył, co usłyszał w domu. Bo tak naprawdę nie wiedział, kim był Bandera. Od razu przywołaliśmy go do porządku. Jeszcze na ślubowaniu klas pierwszych, gdy puściliśmy „Kalinę”, pojawiły się głosy, że to banderowska pieśń. A to przecież nieprawda. Ale jak ktoś nie zna kontekstu historycznego…
- Hasła typu „Bandera” czy „Wołyń” często padają bez kontekstu – dodaje Beata Głuch, która uczy historii i teraźniejszości. – Nie chodzi o tłumaczenie Polaków czy Ukraińców, tylko o przedstawianie faktów. Trzeba o tym mówić, ale w odpowiedni sposób.
Jeszcze ważniejsze zdaniem Głuch i Rybaka jest to, by ukraińscy i polscy uczniowie lepiej się poznali. Dlatego pedagog planuje warsztaty „O tym, co nas łączy i co nas dzieli”. – Lepszy kontakt między ukraińskimi a polskimi uczniami przyspieszy też naukę języka polskiego.
- Tak – zgadza się Głuch. – Nie chcemy, by ukraińscy uczniowie mieli poczucie, że coś tracą ze względu na język.
Tekst powstał dzięki wsparciu Journalismfund.eu
Dziennikarka, reporterka. Absolwentka filologii niderlandzkiej, literatury porównawczej i dziennikarstwa śledczego. Obecnie mieszka we Lwowie, czasami w Szczecinie. Poprzednie 11 lat spędziła w Belgii, Holandii i reszcie świata. Pisze o migracji i tematyce społecznej.
Dziennikarka, reporterka. Absolwentka filologii niderlandzkiej, literatury porównawczej i dziennikarstwa śledczego. Obecnie mieszka we Lwowie, czasami w Szczecinie. Poprzednie 11 lat spędziła w Belgii, Holandii i reszcie świata. Pisze o migracji i tematyce społecznej.
Komentarze