0:000:00

0:00

Wynik sondażu Ipsos dla OKO.press i "Gazety Wyborczej" musi niepokoić. Aż 34 proc. z nas uważa, że najbliższe wybory nie będą uczciwe, a wśród 61 proc. przekonanych, że uczciwe będą, jest dwa razy więcej odpowiedzi „raczej" niż "zdecydowanie". Zdecydowaną pewność ma tylko 26 proc. mężczyzn i jeszcze mniej - 18 proc. - kobiet.

Rzecz jest o tyle poważna, że - jak mówią eksperci - naprawdę wolnych wyborów nie sposób przeprowadzić, jeśli znaczna część społeczeństwa nie wierzy w ich uczciwość. Bo wolne wybory to nie tylko procedury głosowania i liczenia głosów – to przejrzystość, spójność i zaufanie społeczne.

Im bardziej władza w Polsce łamie prawo, niszczy niezależne instytucje i wolne media, tym większy lęk o to, że także wybory mogą zostać zmanipulowane, a gdyby coś poszło (dla rządzących) nie tak, to zakończą się “reasumpcją”. Słabnące zaufania do państwa i prawa podważa wiarę w "święto demokracji", jakim powinny być wybory.

Sondaż IPSOS pokazuje, że ta wiara ma wyraźne barwy partyjne. Nie wierzy w uczciwość wyborów aż 2/3 elektoratu KO, połowa Hołowni i prawie połowa Lewicy:

Niemal bez wyjątku o uczciwości następnych wyborów przekonany jest za to elektorat PiS (90 proc. "tak" do 6 proc. "nie"!), co stanowi uderzający kontrast zwłaszcza z największym rywalem, czyli KO (32 "tak" do 64 proc. "nie").

Taki rozkład postaw może mieć groźny skutek - wystąpi mechanizm samopowielania systemu autorytarnego. Im mniej demokratyczne rządy, tym bardziej w grupach krytycznych wobec władzy spada zaufania do systemu politycznego, w tym do uczciwości wyborów, a to podważa motywację do udziału w głosowaniu. W efekcie mobilizacja w grupach prorządowych staje się większa niż w grupach anty.

Ciekawe, że wyborcy Konfederacji, generalnie skłonni do myślenia spiskowego i nieufni wobec instytucji państwowych, w znacznej większości (59 do 29 proc.) wierzą w uczciwość najbliższych wyborów. To dodatkowo faworyzuje prawicę.

Wyniki wskazują też, że kobiety mają więcej wątpliwości niż mężczyźni.

W grupie młodych osób ta różnica rośnie.

Wśród młodych kobiet przewaga zaufania do wyborów (49 proc.) nad nieufnością (45 proc.) spada do 4 pkt proc., wśród mężczyzn w tym samym wieku rośnie do 27 pkt proc. (62 do 35 proc.).

Prawdopodobnie łączy się to z centrowo-lewicowym nastawieniem kobiet i prawicowymi upodobaniami młodych mężczyzn. Przypomnijmy, że w tym samym sondażu Ipsos w grupie do 39 lat wśród mężczyzn wybory wygrywała Konfederacja przez KO i PiS, a wśród kobiet Polska 2050 przed KO, PiS i Lewicą.

Wykształcenie praktycznie nie różnicuje ludzi, za to - jak widać na wykresie niżej - działa czynnik miejsca zamieszkania.

W grę może wchodzić coś więcej niż tylko większy udział sympatyków PiS na wsi i w miasteczkach. Jeśli proces wyborczy rozumiemy jako głosowanie i liczenie głosów, to szczególnie w mniejszych miejscowościach trudno sobie wyobrazić, by coś złego mogło się stać. Urny są przezroczyste, komisje pilnują, by głosować za kotarą, system zliczania głosów jest praktycznie nie do przekręcenia - bo dane z komisji wyborczych są publiczne, a ostateczny wynik polega na ich zsumowaniu.

Jeśli ktoś tak myśli o wyborach, to nie ma powodu się niepokoić. Zwłaszcza w małej miejscowości, w której ludzie się znają i nawzajem kontrolują i jest spora szansa, że respondent/ka zna osobiście kogoś, kto pracował w komisji wyborczej.

Inaczej rzecz wygląda, jeśli respondent/ka uważa, że:

  • wybory to skomplikowany proces społeczny;
  • wiele zależy od dostępu do informacji, na podstawie której obywatel/ka może podjąć decyzję;
  • wielką rolę odgrywają media, które powinny być niezależne od polityków;
  • wybory to też pieniądze w kampanii i to, kto i jak rozpatruje wyborcze protesty.

Jeśli odpowiadający ocenia cały ten proces – to łatwiej mu o wątpliwości. Wyborcy opozycji korzystają ze źródeł informacji, które pokazują problemy z tak szeroko rozumianą uczciwością wyborów, w tym m.in. z hojnie finansowaną z budżetu telewizją publiczną i jej propagandą.

Wyborcy PiS w większym stopniu używają mediów prorządowych, na czele właśnie z TVP, które zaprzeczają wszelkim wątpliwościom wobec stanu demokracji w Polsce, a także naruszeniom standardów wyborów, które już się odbyły.

Czy wyborcy opozycji mają rację, że z wyborami jest źle? Niestety tak

Od pierwszych - częściowo tylko wolnych - wyborów czerwcowych w 1989 roku przyzwyczailiśmy się, że mamy generalnie sprawny system wyborczy, tyle, że zalicza od czasu do czasu wpadki. A to komputery się zatną, a to brak protokołu z jednej komisji uniemożliwia podanie na czas wyników wyborów, a to broszura wyborcza jest przygotowana tak, że wyborca mniej wnikliwy może ją źle zrozumieć (tzw. efekt PSL wyborach samorządowych w 2014 r.). A to osoby z niepełnosprawnościami nie mogą skorzystać z praw wyborczych, a przebywający poza miejscem zameldowania nie mogą skutecznie dopisać się do spisu wyborców.

Takie wnioski płyną z raportu RPO z 2020 roku. Pewną pociechą jest fakt, że takie rzeczy zdarzają się wszędzie na świecie, bo proces wyborczy zawsze jest kruchy, nawet w demokracjach o głębokich korzeniach, i zawsze wymaga poprawy.

Jednak po wyborach 2015 roku system wyborczy z „przyzwoitego z błędami" zamieniał się powoli w „nieprzyzwoity z elementami pozytywnymi".

Działo się to krok po kroku, a prawo do wolnych wyborów rozmontowywane zostało różnymi ustawami.

  • W 2016 roku media publiczne podporządkowane zostały rządzącym, a to oznacza ograniczenie dostępu obywateli i obywatelek do informacji, na podstawie której można podejmować decyzje wyborcze;
  • przejęcie Trybunału Konstytucyjnego pozwoliło rządzącym zmieniać ustawy decydujące o procesie wyborczym - bo marionetkowy TK już nie stał na przeszkodzie;
  • zmiany w Kodeksie Wyborczym z 2017 roku sprawiły, że Państwowa Komisja Wyborcza została pozbawiona profesjonalnego charakteru i neutralności wobec partii politycznych (wcześniej zasiadali w niej jedynie uznani sędziowie, dziś to tylko dwóch sędziów – z Trybunału Konstytucyjnego i Naczelnego Sądu Administracyjnego – zaś pozostałe osoby to przedstawiciele klubów poselskich);
  • to zaś oznaczało, że politycy z PKW zatwierdzają sprawozdania partii dotyczące wydatków w czasie kampanii;
  • według raportu Biura Instytucji Demokratycznych i Praw Człowieka OBWE same wybory były w Polsce w 2019 roku dobrze przeprowadzone, ale stronniczość mediów państwowych w kampanii wyborczej budziła poważne obawy. Część wysokich urzędników państwowych wykorzystywała wydarzenia finansowane ze środków publicznych do celów kampanii, a partia rządząca dominowała w mediach publicznych;
  • także polskie Towarzystwo Dziennikarskie uznało, że kampania partii rządzącej w wyborach parlamentarnych w październiku 2019 roku w państwowej telewizji zaprzeczała wymaganej przez prawo równości wyborczych szans;
  • Towarzystwo Dziennikarskie i Fundacja im. Stefana Batorego przygotowały raport o postawach mediów publicznych w kampanii do Parlamentu Europejskiego w maju 2019 roku. Wynikało z niego, że „Wiadomości” TVP agitowały na rzecz partii rządzącej, a informacje dla niej niekorzystne były pomijane. Prezes TVP odmówił nawet emisji spotu Okręgowej Rady Lekarskiej w Warszawie „Polska to chory kraj”, bo uznał, że „już sam tytuł zawiera treść obraźliwą dla naszej Ojczyzny, stoi w oczywistej sprzeczności nie tylko z obowiązkami nadawcy publicznego, ale również z dobrymi obyczajami”;
  • w Sądzie Najwyższym władza ustanowiła nową Izbę Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. Nadała jej m.in. uprawnienie do orzekania o ważności wyborów. W skład tej Izby powołani zostali sędziowie wskazani przez upolitycznioną Krajową Radę Sądownictwa, która sama również została powołana przez większość rządzącą, a nie samorząd sędziowski. TSUE właśnie orzekła, że członkinie i członkowie Izby nie są sędziami. A będą oceniać ważność wyborów.

Podsumowując, rząd ma w ręku potężną formalnie publiczną telewizję, a politycy PiS promują się w niej non stop. Jeżdżą też po kraju za pieniądze publiczne i spotykają przyszłymi wyborcami. W ten sposób PiS nie tylko zyskuje przewagę nad rywalami, ale omija przepisy o finansowaniu kampanii.

Degrengolada wyborów, czyli jak Duda został prezydentem

Do czego to wszystko doprowadziło, widać było w kampanii wyborczej przed wyborami prezydenckimi w 2020 r.

  • W czasie kampanii wyborczej zmieniane było prawo wyborcze (kto zabroni tego władzy, która kontroluje Trybunał Konstytucyjny);
  • zakazano zgromadzeń i wieców (owszem, był covid, ale na taki kataklizm są właśnie stany nadzwyczajne, one pozwalają przesunąć wybory. Ale to się władzy w 2020 roku nie kalkulowało);
  • w przyjętej w nocy poprawce prawo do organizowania wyborów zabrano Państwowej Komisji Wyborczej i wziął się za to... rząd, który otwarcie popierał Andrzeja Dudę. Robił to bez podstawy prawnej - bo ustawa z potrzebnymi przepisami była jeszcze w Senacie. Naruszenie prawa stwierdziły sądy i NIK, Rzecznik Praw Obywatelskich zebrał druzgocący zestaw informacji - i nic z tego wszystkiego nie wynikło. Oglądamy ten serial zresztą do dziś:

Przeczytaj także:

  • w kwietniu 2020 karty wyborcze dostała do wydrukowania prywatna firma. Za głosowanie miała odpowiadać państwowa Poczta nadzorowana przez ministra popierającego jednego z kandydatów w wyborach;
  • a na koniec, władza wybory odwołała, choć wydała na nie 70-80 mln zł. Odwołali je na konferencji prasowej (!) poseł Jarosław Kaczyński i wicepremier Jarosław Gowin;
  • potem politycy koalicji rządzącej i opozycji porozumieli się i ustalili nową datę wyborów, bez związku z terminami konstytucyjnymi - na czerwiec i lipiec 2020 roku. Przy okazji zmienili zasady zbierania podpisów poparcia („starym kandydatom, startującym w odwołanych wyborach, zaliczono zebrane już podpisy, nowi kandydaci mieli siedem razy krótszy czas na zgromadzenie 100 tys. podpisów - nic dziwnego, że zdołał to zrobić tylko jeden kandydat, Rafał Trzaskowski, za którym stała duża partia polityczna);
  • policja rozpędzała przedsiębiorców korzystających z prawa do zgromadzenia, by zaprotestować przeciwko pandemicznej polityce władz, zamrażania życia gospodarczego, społecznego i kulturalnego. W wyjątkiem wyborów.

Można oczywiście powiedzieć, że wybory w 2020 roku odbywały się w nadzwyczajnych czasach, więc błędy w organizacji należy zrozumieć. Ale Biuro Instytucji Demokratycznych i Praw Człowieka OBWE w raporcie z 2020 roku wskazało, jak można było poprawić sytuację. Władze raport zignorowały.

I na koniec uwaga ogólna. W 2021 roku mieliśmy "reasumpcję" w Sejmie, czyli kombinowanie z opiniami prawniczymi i głosowanie do momentu, aż władza uzyska właściwy dla siebie wynik. "Można w Sejmie, dlaczego nie można w wyborach?" - zapyta obywatel i trudno go tu pocieszyć, że wybory to rzecz dla demokracji święta.

Protesty niewiele dadzą - ostrzega prof. Ewa Łętowska

System demokratyczny oparty powinien być na zasadzie skutecznych mechanizmów kontroli. Prawo przewiduje więc możliwość protestów wyborczych na wypadek naruszania ich zasad. Niestety, nieprzyjemną dla zatroskanych obywateli niespodziankę ma tutaj prof. Ewa Łętowska. Zapytana o komentarz do sondażu, odesłała nas do swojej analizy problemu w „Monitorze Konstytucyjnym" 15 sierpnia 2021 roku, gdzie ostrzega, że protesty wyborcze to instytucja "fasadowa".

Rzecz w tym, że piszący prawo wyborcze nie przewidzieli naruszeń i zakłóceń uczciwości wyborów, jakie opisaliśmy wyżej. Jak pisze prof. Ewa Łętowska, instytucja protestu wyborczego długo pozostawała hipotetyczna. Kiedy teraz byłaby potrzeba, okazało się, że prawo napisane jest tak, że

Sąd Najwyższy - jaki by nie był - praktycznie nie może uznać protestów i tym samym podważyć wyniku wyborów.

"Protesty wyborcze – jako instytucja prawna – wiele obiecują, ale przynoszą mniej, niż się oczekuje i nie na miarę nadziei z nimi wiązanych. Szeroko ujęte przesłanki ważności wyborów i regulacje odnośnie wymagań stawianych wyborom, rozbudzają oczekiwania społeczne, które nie znajdują pokrycia w trzeźwej lekturze ustawowych przesłanek protestu, dwuetapowym ujęciu mechanizmu kontroli sprawowanej w sprawach wyborczych przez SN i praktyce jego orzecznictwa" - pisze Łętowska.

Być może największa pułapka kryje się w zapisie prawa, że aby uznać zasadność protestu, naruszenie przebiegu wyborów musiało „mieć wpływ" a nie „mogło mieć wpływ" na wynik wyborów.

A przecież jako wyborcy zgłaszamy incydenty. Trudno więc wykazać, że zauważony problem "miał wpływ". Wyborca może tylko informować, że coś "może mieć wpływ".

Dalej prof. Łętowska: Do tego zarzuty z protestów mogą odnosić się tylko do przestępstw przeciw wyborom (co stanowi katalog zamknięty czynów karalnych) i naruszenia przepisów kodeksu wyborczego, co jest wprawdzie pojęciem szerokim, ale tylko "dotyczących głosowania, ustalenia wyników głosowania lub wyników wyborów", i to "naruszenia mającego wpływ” na wynik wyborów.

Ten ostatni wymóg daje ogromny margines Sądowi oceniającemu protesty.

Żeby udowodnić, że naruszenie "miało wpływ na wynik wyborów" trzeba by wykazać, że sprawiło, iż dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy czy miliony osób głosowały z powodu owego naruszenia, np. zmanipulowane przez media publiczne.

Taki dowód spełniający kryteria sądowe jest trudny do przeprowadzenia. Łatwiejsze do stwierdzenia nieprawidłowości, jak np. niedostarczenie kart do głosowania wyborcom za granicą w 2020 roku dotyczyło zbyt małej liczby przypadków, by mogło wpłynąć na wynik wyborów, jeśli rozumieć przez to zwycięstwo Andrzeja Dudy nad Rafałem Trzaskowskim.

*Sondaż Ipsos dla OKO.press i „Wyborczej” zrealizowany metodą CATI (telefoniczny) w dniach 21-23 września 2021 roku. Badanie zrealizowano na ogólnopolskiej reprezentatywnej próbie dorosłych Polaków N=1000

;

Udostępnij:

Agnieszka Jędrzejczyk

Z wykształcenia historyczka. Od 1989 do 2011 r. reporterka sejmowa, a potem redaktorka w „Gazecie Wyborczej”, do grudnia 2015 r. - w administracji rządowej (w zespołach, które przygotowały nową ustawę o zbiórkach publicznych i zmieniły – na krótko – zasady konsultacji publicznych). Do lipca 2021 r. w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Laureatka Pióra Nadziei 2022

Komentarze