Wojna w Ukrainie otrzeźwiła niemieckie społeczeństwo. Obecnie już 53 proc. Niemców jest zdania, że wyjście z atomu należy zatrzymać. Władza robi jednak wszystko, by pokazać, że "nie da się". Wygrywa na tym przemysł paliw kopalnych
Jeszcze w pierwszej dekadzie XXI wieku niskoemisyjna energia atomowa stanowiła 30 proc. niemieckiego miksu energetycznego. Decyzja o wyłączeniu reaktorów zapadła w 2011 roku za rządów chadeków z liberałami, czyli czarno-żółtej koalicji pod przewodnictwem Angeli Merkel. Nastąpiło to kilka miesięcy po tym, gdy ten sam rząd dokonał nowelizacji ustawy o energii atomowej, przedłużając działanie elektrowni jądrowych do 2036 roku, i odwracając tym samym postanowienie poprzedników z gabinetu Gerharda Schrödera, który uzgodnił pierwszą wersję wyjścia z atomu (Atomaussteig) jeszcze w 2001 roku.
Zakomenderowany przez Angelę Merkel w marcu 2011 roku zwrot o 180 stopni był wynikiem reakcji na katastrofę w japońskiej elektrowni jądrowej Fukushima-Daiichi. Kanclerz, jak się wydaje, autentycznie przejęta doniesieniami niemieckich mediów, relacjonującymi na bieżąco wydarzenia z elektrowni, postanowiła zademonstrować, że potrafi działać szybko i zdecydowanie, a przy okazji zgarnąć poparcie antyatomowego elektoratu. 30 czerwca 2011 r. Bundestag przy ponadpartyjnym konsensusie podjął decyzję o likwidacji energetyki atomowej w Niemczech.
Niemal natychmiast odłączono 8 reaktorów w siedmiu elektrowniach, a pozostałym siłowniom drastycznie skrócono czas żywotności, nakazując stopniowe wyłączenia rozłożone w czasie do 2022 roku.
Ostatnie trzy reaktory Isar 2, Neckarwestheim 2 i Emsland mają zostać odłączone od sieci pod koniec grudnia. W zeszłym roku osiągnięto ugodę, zgodnie z którą budżet państwa wypłaci 2,43 miliarda euro odszkodowania koncernom energetycznym za przedwczesne zamknięcie jednostek wytwórczych. Największym beneficjantem został Vattenfall mający otrzymać 1,425 miliarda euro, drugi w kolejności to RWE z 880 milionami euro.
Dziesięć lat temu niemal trzy czwarte Niemców (73 proc.) popierało decyzję o wykluczeniu atomu z miksu energetycznego. Ta przytłaczająca większość topniała jednak systematycznie przez całą dekadę, by w zeszłym roku liczyć zaledwie 56 proc.
Gdyby poparcie dla wyłączenia atomu spadało w dotychczasowym tempie, zwolennicy Atomaussteig (wycofywania się z energetyki jądrowej — przyp. red) straciliby większość w ciągu dwóch najbliższych lat.
Rosła jednocześnie grupa optująca za stworzeniem warunków dla kontynuacji pracy reaktorów. I to w elektoratach wszystkich partii. Najwięcej zwolenników energii jądrowej znajdowało się wśród elektoratu liberałów z FDP (63 proc.). Wśród wyborców CDU i SPD ten postulat był popierany przez znacząco więcej osób, niż miał przeciwników (ponad 40% do 30%). Nawet wśród elektoratu Partii Zieloni 28 proc. było zwolennikami wsparcia źródeł odnawialnych atomem.
Agresja Rosji na Ukrainę i związany z nią ostateczny upadek polityki energetycznej Niemiec przyspieszyły ten trend.
Jak podaje Deutsche Welle obecnie już 53 proc. Niemców jest zdania, że wyjście z atomu należy zatrzymać.
Za równie przełomowe można uznać chyba jedynie poparcie dla wprowadzenia limitu prędkości na autostradach do 130 km/h w celu obniżenia zużycia paliwa. Poparło go 57 proc. badanych, przeciwko było 38 proc. Niemcy są jedynym krajem w Unii Europejskiej, gdzie górny limit prędkości na autostradach nie obowiązuje (Polska wraz z Bułgarią ze swoimi 140 km/h mają natomiast najwyżej ustanowione ograniczenia prędkości).
I tu, jak w przypadku dostaw broni na Ukrainę, rząd federalny okazał się szermierzem wykrętów. Na początku kwietnia minister transportu i cyfryzacji Volker Wissing (FDP) w wywiadzie dla hamburskiej Morgen Post stwierdził, że jest to środek „niezwykle kontrowersyjny” oraz „bardzo dzielący społeczeństwo”, by zaraz dodać, że wprowadzenie limitu prędkości jest i tak niemożliwe, ponieważ brakuje tablic drogowych. „Nie mamy tylu znaków na stanie” – stwierdził bezradnie minister.
Wracając do energii jądrowej, inne badanie opinii publicznej, przeprowadzone jeszcze w marcu, na zlecenie 43 lokalnych gazet w Dolnej Saksonii – landu, w którym wciąż pracuje jedna z ostatnich elektrowni jądrowych – wykazało, że aż 70 proc. mieszkańców tego kraju związkowego kwestionuje ich zamknięcie. Znaczące tąpnięcia w postawach antyatomowych odnotowujemy również w Polsce, o czym w dalszej części tekstu.
Zwolennicy eliminacji elektrowni atomowych z miksu energetycznego argumentują, że ilość dostarczanej przez trzy ostatnie instalacje energii elektrycznej nie ma znaczenia, ponieważ obecnie pokrywają zaledwie kilka procent zapotrzebowania kraju. To prawda, jednak, po pierwsze, to zapotrzebowanie jest ogromne. RFN konsumuje rocznie około 550 TWh energii elektrycznej (dla porównania Francja w ok. 450 TWh, Hiszpania 240 TWh, Polska 170 TWh), a w nadchodzącej dekadzie Niemcy planują wzrost zużycia nawet do 650 TWh.
Tylko jedna zamknięta w zeszłym roku elektrownia Brokdorf (1410 MW) produkowała średnio każdego roku 11 miliardów kWh energii elektrycznej, zaspokajając 90 proc. zapotrzebowania kraju związkowego Szlezwik-Holsztyn. Zaoszczędzała w ten sposób prawie 10 milionów ton CO2
Każda zamknięta elektrownia atomowa to eliminacja mocy produkujących tyle energii co kilka tysięcy turbin wiatrowych. Te nie powstaną z dnia na dzień, a ich budowa zajmie olbrzymie obszary. Jednocześnie ze względu na swoją nieprzewidywalność będą musiały posiadać w odwodzie dodatkowe źródło energii na wypadek braku wiatru. Tę rolę w niemieckim systemie energoelektrycznym miał spełniać tani gaz, sprowadzany bezpośrednio z Rosji. Koncepcja była błędna od początku, ale sygnały ostrzegawcze i głosy krytyki zostały zbagatelizowane.
Po drugie, eliminacja ostatnich trzech pracujących elektrowni to dobijanie całej branży i ograniczenie możliwości kształcenia nowych kadr. To właśnie wydaje się celem aktywistów antyatomowych. Jednak wbrew ich woli nie wszystkie ekspertki i eksperci odejdą natychmiastowo na emeryturę. Nie zaprzestają pracy zakłady wzbogacania uranu i produkcji paliwa jądrowego w Gronau i Lingen. Rozbiórka instalacji wytwórczych i zabezpieczenie odpadów potrwa również latami.
I to wpisuje się w przewrotny business plan projektu Atomaussteig. Niemcy wiedząc, że zbliża się data przydatności do użycia wielu europejskich elektrowni jądrowych, chcą zająć w sektorze rozbiórkowym przodujące miejsce. Swoje doświadczenia w tej dziedzinie postarają się skapitalizować jako kolejny towar eksportowy.
Za ilustrację wątpliwych fundamentów, na jakich stoi koncepcja transformacji energetycznej w modelu niemieckim (Energiewende) niech posłużą słowa, które padły z ust sekretarza stanu Svena Giegolda reprezentującego Federalne Ministerstwo Gospodarki i Ochrony Klimatu Niemiec, na odbywającym się w dniach 25-27 kwietnia Europejskim Kongresie Gospodarczym w Katowicach. Podczas panelu „Fit for 55”, w ramach którego dyskutowane były cele dekarbonizacyjne, ale także bezpieczeństwo energetyczne Europy, powiedział: „Słońce nie wystawia rachunków, wiatr również jest darmowy, więc są to źródła konkurencyjne w stosunku do innych”.
Owszem, na tej samej zasadzie podobnie węgiel nie wystawia rachunków, a uran jest darmowy. Jednak wszystkie te źródła wymagają ludzkiej pracy, by je pozyskać, przetworzyć i dostarczyć użytkownikom. Stąd biorą się koszty – energii słońca i wiatru również. Zastąpienie wysokoenergetycznych źródeł energii, pozyskiwaniem rozproszonej energii o niskiej gęstości, można porównać do zbieractwa lub żniw, gdzie całość plonu zależy od kaprysów pogodowych. To nie znaczy, że powinniśmy je odrzucić, one mają swoją rolę do odegrania, jednak bez stabilnego wsparcia nie zapewnią nikomu bezpieczeństwa energetycznego z dostawami 24/7.
Pozbywając się korzyści płynących z elektrowni jądrowych, Republika Federalna wcale nie zredukuje kosztów. I tak bowiem będzie musiała znaleźć miejsce na końcowe repozytorium geologiczne dla zużytego paliwa jądrowego. Nie może tego scedować na inne kraje, nie może im „podrzucić” odpadów. Dotychczasowe poszukiwania miejsca, które spełniłoby wyśrubowane wymagania, również nieustannie spotykały się z oporem ze strony przeciwników atomu. Dopiero dwa lata temu poczyniono pierwsze małe kroki w kierunku wyboru lokalizacji.
Pośpiech zresztą nie jest konieczny. Prawie wszystkie składowiska przejściowe, zarówno „zdecentralizowane” – zlokalizowane na terenie elektrowni jądrowych, czynnych i odłączonych – jak i trzy składowiska „centralne”, posiadają wciąż wiele wolnego miejsca na przyjęcie wypalonego paliwa. W 2019 roku w Gorleben na 420 stanowisk zapełnionych było 113, a w Ahaus na tą samą ilość przygotowanych stanowisk, zapełnione było zaledwie 56. Łącznie Niemcy będą musiały zeskładować zaledwie 1900 dużych pojemników liczących razem około 28 000 m3 wysokoaktywnych odpadów promieniotwórczych. To wszystko, co zostanie nagromadzone po produkcji energii elektrycznej przez ponad 60 lat. Te wytwarzające jeszcze ciepło odpady, stanowią tylko część odpadów radioaktywnych w Niemczech, ale odpowiadają za 99 procent całkowitego promieniowania.
Może się też okazać, że zanim wypalone pręty paliwowe zostaną zamurowane głęboko w skale, okażą się jeszcze bardzo cennym surowcem. Ośrodki naukowe w Republice Czeskiej opracowały technologię wykorzystania takich gorących materiałów jądrowych do podgrzewania wody w ciepłownictwie. Dzięki nim, materiały zwane dziś „odpadami”, mogłyby służyć przez wiele lat do bezemisyjnej produkcji energii cieplnej, ogrzewając zimą europejskie miasta. Podjęto już rozmowy na temat takich rozwiązań z Finlandią.
Tymczasem Niemcy mimo posiadania olbrzymiej bazy materialnej do opracowywania tego typu innowacji, rezygnują z nowoczesnych technologi na korzyść rozwiązań pochodzących z XIX wieku jak wiatrowe turbiny produkujące prąd. (To sarkastyczny komentarz zwolenników energetyki jądrowej, która rzekomo ma być „przestarzałą” technologią. Żadna technologia nie jest bowiem przestarzała, dopóki spełnia swoje funkcje adekwatnie — koło wynaleziono w połowie IV tysiąclecia p.n.e. i nic nie zapowiada, by miało wyjść z użycia).
Niemcy poniosą koszty budowy składowisk i ich monitorowania, ale pozbędą się zysków z niskoemisyjnego źródła energii. Zysków rozumianych nie wyłącznie w kategoriach finansowych, ale przede wszystkim klimatycznych.
Zaraz po inwazji na Ukrainę niemiecki rząd robił wrażenie, jakby faktycznie chciał dokonać diametralnej zmiany w krajowej polityce energetycznej. Trzy dni po agresji rosyjskiej, wicekanclerz i minister gospodarki Robert Habeck z Partii Zieloni powiedział w programie ARD, że nie będzie „ideologicznie opierał się” dalszemu wykorzystaniu energii jądrowej w Niemczech. „Nie ma żadnego tabu” – powiedział Habeck, który w rządzie odpowiada również za ochronę klimatu.
Następnie 4 marca stowarzyszenie ekspertów branży jądrowej KernD złożyło rządowi ofertę pomocy w organizacji dalszej pracy niemieckich elektrowni atomowych. Bez wątpienia, ze względów prawnych, proceduralnych, logistycznych i technicznych nie byłaby to łatwa operacja, która wymagałaby wytężonej pracy bardzo wielu instytucji. Jednak po kolejnych trzech dniach ukazał się raport rządowy, w którym na pięciu stronach ministerstwo Środowiska, Ochrony Przyrody i Bezpieczeństwa Reaktorów oraz ministerstwo Gospodarki i Klimatu wywodzą, dlaczego po prostu „nie da się”.
Czytamy tam między innymi, że „ponowne uruchomienie trzech elektrowni jądrowych, które zostały wyłączone 31 grudnia 2021 r., nie wchodzi w rachubę ze względu na sytuację licencyjną (wygasła koncesja na eksploatację), której prawnie nie można zmienić”.
Wydłużenie czasu pracy trzech nadal eksploatowanych elektrowni jądrowych według ministerstw nie przyniosłoby dodatkowych ilości energii elektrycznej zimą 2022/2023, ale najwcześniej od jesieni 2023 r. po uzupełnieniu nowo wyprodukowanymi prętami paliwowymi. Ze względu na niezbędny dodatkowy wysiłek w wyniku szeroko zakrojonej kontroli bezpieczeństwa i szkolenia personelu w elektrowniach i organach kontrolnych, praca elektrowni jądrowych musiałaby zostać przedłużona nie o 2-3 lata, ale o co najmniej 3-5 lat, „aby wysiłek był uzasadniony ekonomicznie”. W tym miejscu ministrowie przyznają, że problemem dla nich jest działanie reaktorów per se.
Dokument stwierdza, że istnieją wątpliwości, czy rozszerzenie pracy elektrowni w obecnej sytuacji jest uzasadnione prawem konstytucyjnym, co mogłoby grozić pozwami sądowymi. Na koniec, ministerstwa przyznają, że de facto przez lata podniesiono tak wysoko poprzeczkę energetyce jądrowej, by była ona nie do przeskoczenia: „Ustawodawca musiałby zatem zaakceptować przyspieszony i zredukowany przegląd bezpieczeństwa, w tym rezygnację z jakiejkolwiek modernizacji, w trakcie przedłużenia żywotności, i w tym zakresie zerwać z dotychczasową niemiecką filozofią bezpieczeństwa w eksploatacji elektrowni jądrowych.”
KernD odpowiedziało na dokument publikując list otwarty do kanclerza Olafa Scholza: „Rząd Federalny przedstawił opinii publicznej katalog przeszkód, które naszym zdaniem są często niepoprawne technicznie, a przede wszystkim, nie oddają sprawiedliwości obecnej krytycznej sytuacji”.
Opublikowano szczegółowy komentarz do raportu ministerstw (także w języku angielskim). Sprostowanie wszystkich błędów ministerialnego raportu zajęło więcej miejsca niż oryginalny dokument. W swoim komentarzu KernD przypomniało, że analizy odporności przeprowadzone po katastrofie w Fukushimie wykazały, że „niemieckie obiekty jądrowe należą do najsolidniejszych na świecie”. Eksperci branżowi w podsumowaniu stwierdzają: „Obiekty, personel, know-how, łańcuchy dostaw – w skrócie kompletny techniczny i ekonomiczny zestaw energetyki jądrowej – jest przecież nadal dostępny. W przeciwieństwie do terminali LNG, dodatkowych linii energetycznych i przewodów gazowych, wielu dodatkowych instalacji do wytwarzania energii ze źródeł odnawialnych, czy kontraktów z dostawcami na bardzo duże ilości gazu płynnego, które będą musiały być zawierane w warunkach wysoce konkurencyjnego rynku światowego”.
Kanclerz Scholz pozostał jednak nieugięty. Nie będzie żadnego przedłużenia pracy reaktorów.
W obliczu tego niezrozumiałego uporu umiędzynarodowić kwestię przetrwania niskoemisyjnych mocy próbuje polska lewica. Partia Razem wystąpiła z postulatem wprowadzenia moratorium na zamykanie elektrowni jądrowych w Europie. W obliczu zagrożenia bezpieczeństwa energetycznego oraz konieczności szybkiego działania ze względu na narastający kryzys klimatyczny domaga się, by na najbliższym szczycie Unii Europejskiej wprowadzić zakaz zamykania sprawnych atomówek. W imieniu partii poseł Maciej Konieczny zwrócił się również z apelem do premiera Mateusza Morawieckiego, by Polska wydzierżawiła elektrownie jądrowe od Niemiec, których zachodni sąsiedzi nie chcą obsługiwać.
Akurat Razem było od początku formacją popierającą rozwój energetyki jądrowej, ale duch zmiany obejmuje coraz szersze kręgi polityczne. Ostatnio postulat wydzierżawienia elektrowni atomowych od Niemiec powtórzyła frakcja Wiosny w partii Nowa Lewica. Wiosna do tej pory reprezentowała stanowisko antyatomowe. Jednoznacznie proatomowy komunikat zamieścił 26 kwietnia Szymon Hołownia. Szerokim echem odbiło się wcześniejsze stanowisko Marka Kossakowskiego, byłego współprzewodniczącego polskiej Partii Zieloni, który jeszcze na początku lutego bieżącego roku zaapelował w liście do swoich koleżanek i kolegów by przestali sprzeciwiać się energii jądrowej.
Energetykę jądrową popierają też formacje rządzące w ostatnich latach — PiS, PO i PSL. Na polskiej scenie politycznej kształtuje się chyba najszerszy historycznie konsensus dotyczący poparcia dla energetyki jądrowej.
Tymczasem to, co według niemieckiego rządu, jest niemożliwe w sektorze atomowym, już dzieje się w przemyśle węglowym. Jak podaje Handelsblatt spółki RWE, Vattenfall i Steag przygotowują się do eksploatacji swoich elektrowni węglowych dłużej, niż pierwotnie planowano. Chodzi także o te zakłady, które zostały już odłączone od sieci, albo są obecnie dostępne tylko jako rezerwa. Data wcześniejszego wyjścia z tego najbardziej emisyjnego paliwa do 2030 r. jest wysoce niepewna. W 2021 r. spalanie węgla pokrywało prawie 30 proc. zapotrzebowania na energię elektryczną Niemiec. Była ona produkowana przez jednostki wytwórcze o łącznej mocy 26 gigawatów. Uruchamiane rezerwy mają podnieść tę łączną moc aż do 34 gigawatów.
Wielkim wygranym niemieckiej transformacji energetycznej, prowadzonej z wykluczeniem atomu okazuje się, nie po raz pierwszy przemysł paliw kopalnych.
Absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, projektodawca i twórca spółdzielni, emigrant, dziennikarz i publicysta. Pisuje głównie na tematy związane ze społeczną recepcją technologii, gospodarowaniem zasobami i o polityce energetycznej w kontekście zmian klimatycznych. Nominowany w 2022 do polsko-niemieckiej nagrody dziennikarskiej im. Tadeusza Mazowieckiego. Publikował m.in. w Tygodniku „Przegląd”, polskiej edycji Le Monde Diplomatique, Krytyce Politycznej, kwartalnikach „Zdanie” i „Autoportret” oraz w londyńskiej „Tribune”.
Absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, projektodawca i twórca spółdzielni, emigrant, dziennikarz i publicysta. Pisuje głównie na tematy związane ze społeczną recepcją technologii, gospodarowaniem zasobami i o polityce energetycznej w kontekście zmian klimatycznych. Nominowany w 2022 do polsko-niemieckiej nagrody dziennikarskiej im. Tadeusza Mazowieckiego. Publikował m.in. w Tygodniku „Przegląd”, polskiej edycji Le Monde Diplomatique, Krytyce Politycznej, kwartalnikach „Zdanie” i „Autoportret” oraz w londyńskiej „Tribune”.
Komentarze