Sąd Okręgowy w Warszawie 12 stycznia 2021 uznał, że Kaja Godek przekroczyła granice swobody wypowiedzi, ale nie dopatrzył się naruszenia dóbr osobistych 16 skarżących. "Mamy kompletną kapitulację państwa, którego obywatelami jesteśmy. Państwo mówi nam, że stało się niedobrze, ale przyznaje, że nic nie może zrobić"
Pozew przeciwko Kai Godek złożyło 11 października 2018 roku szesnaście osób - geje, lesbijki i osoba biseksualna - wśród których znaleźli się prawnicy, dziennikarze, pracownicy naukowi, artyści i aktywiści. Postanowili dochodzić swoich praw na podstawie przepisów kodeksu cywilnego, które mówią o ochronie dóbr osobistych.
Pozywającym chodziło o wypowiedź Godek z 30 maja 2018 w "Polsat News", kiedy komentowała wyniki referendum w Irlandii ws. liberalizacji prawa aborcyjnego.
Powiedziała wtedy: „Irlandia nie może być określana jako kraj katolicki. Tam premierem jest zadeklarowany gej, który obnosi się ze swoją dziwną orientacją. Swoje zboczenie publicznie ludziom…”. Prowadząca program Agnieszka Gozdyra przerwała, by dopytać: „Czyli mówi pani, że jeżeli ktoś jest homoseksualny, to jest zboczeńcem?”.
Godek potwierdziła: „To jest zboczony, tak, tak”.
12 stycznia 2021 Sąd Okręgowy w Warszawie orzekł jednak, że ta wypowiedź nie naruszyła dóbr osobistych powodów i oddalił powództwo. Bo Godek nie obrażała konkretnych osób, a mówiła o całej grupie. Nie musi więc nikogo przepraszać.
"Bardzo ważny w dzisiejszym wyroku był początek ustnego uzasadnienia. Sąd uznał, że zdania wypowiedziane przez pozwaną należy ocenić zdecydowanie negatywnie, że przekroczyła granice wolności wypowiedzi. Mimo to wedle sądu prawo cywilne nas nie chroni" - mówi OKO.press prof. Jakub Urbanik z WPiA UW, pomysłodawca pozwu i jeden z powodów.
Jak podkreśla, od wyroku zamierza się odwołać.
"Sąd skrytykował słowa pozwanej, ale uznał, że nie ma bezpośredniego połączenia z naruszeniem dóbr osobistych poszczególnych osób, które do tej grupy należą. Powołał się przy tym na orzeczenie Sądu Najwyższego, w którym SN uznał, że można naruszyć dobra osobiste odnosząc się w nienawistny sposób do grupy osób, ale wówczas grupa musi być ściśle określona, najlepiej z członkostwem" - relacjonuje prof. Urbanik.
Sprawa mogłaby potoczyć się inaczej, gdyby za te same słowa Kai Godek groziła odpowiedzialność karna na podstawie art. 256 § 1 kodeksu karnego. Czyli za przestępstwo nawoływania do nienawiści. Polskie prawo wciąż jednak nie zakazuje go w odniesieniu do osób o określonej orientacji seksualnej. Przepis głosi:
"Kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2".
Homofobiczna mowa nienawiści nie jest więc w Polsce karalna, co czyni nas wyjątkiem na skalę europejską.
Obrażanym osobom LGBT pozostają pozwy o zniesławienie w trybie art. 212 kodeksu karnego lub dochodzenie swoich praw na drodze cywilnej. Tam jednak - jak w przypadku umorzonego dziś postępowania - muszą udowodnić, że obrażono ich osobiście.
"Nasi reprezentanci podnosili, że w polskim systemie prawnym nie ma mechanizmów, które by nas chroniły. Jeżeli uznamy, że droga cywilna jest zamknięta, to pozostajemy w prawnej pustce, nie mamy jak reagować. Mamy kompletną kapitulację państwa, które ma nas chronić, którego obywatelami jesteśmy. Państwo mówi nam, że stało się niedobrze, ale przyznaje, że nic nie może zrobić" - mówi Urbanik.
Dlaczego skarżący nie wybrali zatem ścieżki karnej z art. 212 k.k.? Prof. Urbanik tłumaczy, że zrobili to celowo.
"Proces karny jest dużo trudniejszy - wątpliwości powinny być rozstrzygane na korzyść osoby oskarżonej. W prawie cywilnym jest tak, że gdy widzi się pustkę prawną, to można próbować wypełniać ją orzecznictwem. Sąd nie poszedł w tę stronę, chociaż mógłby. Może sąd wyższej instancji się na to zdecyduje. Nie składamy broni" - mówi Urbanik.
"Ja osobiście, jako prawnik, mam też problem z tym, żeby karnie regulować kwestię wolności wypowiedzi. Być może jest to narzędzie idące zbyt daleko" - dodaje.
Urbanik wspomina, że
w uzasadnieniu sąd polecił skarżącym szukać sprawiedliwości "w innych systemach prawa".
"Nie wiem, co sąd sugeruje. Strasburg to jest jakaś ewentualność, ale zanim do niego dojdziemy, to mamy jeszcze sąd wyższej instancji, Sąd Najwyższy. To potrwa wiele miesięcy. Jestem zdeterminowany, żeby to pociągnąć do końca, ale każde z nas indywidualnie podejmie decyzję o ew. odwołaniu" - podkreśla prawnik.
W Europejskim Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu prof. Urbanik i pozostali powodzi i powódki, którzy zechcą odwołać się po wyczerpaniu krajowej drogi sądowej, musieliby poskarżyć się na zaniechania polskiego państwa.
"Skoro sąd przyznaje, że jest luka w prawie i widzimy jaki skutek mają te wypowiedzi, to widać, po której stronie staje władza państwowa. Na naszą, czysto prywatną sprawę, przysyła prokuratora. Ten nie ma wiele do powiedzenia, ale przyłącza się do strony pozwanej i stwierdza, że pozwana odnosiła się wyłącznie do premiera Irlandii. Od półtora roku to stała praktyka. Prokuratorzy są przysyłani na większość tzw. tęczowych spraw" - wskazuje Urbanik.
Prof. Urbanik przyznaje, że mimo upływu czasu, wypowiedzi Kai Godek wciąż są dla niego bolesne. Dlatego tak ważne jest dla niego, że sąd jednoznacznie uznał je za niewłaściwe.
"Miałem na sali sądowej moment słabości. Znam te wypowiedzi od dawna, odbieram je jako wpływające negatywnie na moje życie społeczne i osobiste. Ale obejrzenie tego jeszcze raz w sali sądowej, w majestacie prawa, wprowadziło mnie w zły stan psychiczny. To nie było łatwe przeżycie. Dowiadywanie się po raz kolejny, że należę do grupy, którą ta pani uznaje za zboczeńców i że geje kupują dzieci, żeby je gwałcić" - wspomina Urbanik.
Od czasu wypowiedzi Kai Godek z maja 2018 w Polsce ruszyła kampania nienawiści wobec osób LGBT. Rządzący politycy PiS z nagonki na tęczę uczynili paliwo wyborcze w kolejnych kampaniach: samorządowej, do PE, parlamentarnej i prezydenckiej.
"Padło już tyle takich wypowiedzi, że może to trochę spowszednieć. Zresztą sama pozwana powtarzała te kwestie, a nawet je wzmacniała. Ale każda taka wypowiedź boli. Ja, jako nauczyciel akademicki, w tyle głowy wciąż muszę się zastanawiać, jak pokazać moim studentom i studentkom, że jestem normalny" - podkreśla prawnik.
"Widzę, jak w ostatnich dwóch latach obniżył się mój komfort psychiczny. Zastanawiam się, czy założyć tęczową maseczkę, gdy wychodzę na ulicę. Padłem ofiarą homofobicznego ataku. Wiele się w Polsce zmieniło. Dlatego walczymy o zachowanie kultury w dyskursie publicznym, to nam przyświecało. Nie tylko o własną godność, ale też reguły wypowiedzi, szacunek dla drugiego człowieka" - tłumaczy.
Dziennikarka, absolwentka ILS UW oraz College of Europe. W OKO.press od 2018 roku, od jesieni 2021 w dziale śledczym. Wcześniej pracowała w Polskim Instytucie Dyplomacji, w Komisji Europejskiej w Brukseli, a także na Uniwersytecie ONZ w Tokio. W 2024 roku nominowana do nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej.
Dziennikarka, absolwentka ILS UW oraz College of Europe. W OKO.press od 2018 roku, od jesieni 2021 w dziale śledczym. Wcześniej pracowała w Polskim Instytucie Dyplomacji, w Komisji Europejskiej w Brukseli, a także na Uniwersytecie ONZ w Tokio. W 2024 roku nominowana do nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej.
Komentarze