0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Stasia BudziszFot. Stasia Budzisz

Na zdjęciu: Muzeum Poległych Żołnierzy, Stepanakert, Karabach.

– Nie zdążyłaś – mówi do mnie Artur. W 2016 roku obiecałam, że niebawem wrócę. Rok temu próbowałam dostać się do Karabachu, ale nie wpuszczano już obcokrajowców. Ma rację. Mam wrażenie, że na Kaukazie zawsze jestem spóźniona. Rzeczy dzieją się tu ekspresowo.

Więc nie widzieliśmy się siedem lat. Trochę posiwiał i schudł, ale w oczach nadal zawadiackie iskierki, a ręce rwą mu się do instrumentów. Tyle że teraz jest smutny. Jeszcze nie przywykł do nowego miejsca. Jest tu dopiero od pięciu dni. Tu, godzinę drogi od Erywania, stolicy Armenii, na wsi pod Eczmiadzynem, armeńską Częstochową, w domu przyjaciela, który wyniósł się do Moskwy.

Nikt nas nie wypędzał

19 września Azerbejdżan przeprowadził „lokalną misję antyterrorystyczną” i rozpoczął „przywracanie porządku konstytucyjnego” na terenie nieuznanej przez nikogo Republiki Górskiego Karabachu. Przedstawił trzy żądania: rozwiązanie i kapitulacja quasi-rządu w Stepanakercie/Chankendi, złożenie broni oraz całkowita likwidacja „nielegalnych grup militarnych na swoim terytorium”. Zajęło mu to dobę.

20 września Artur Arustamjan dostał esemesy. Tłumaczy mi je z armeńskiego na rosyjski: „Azerbejdżan zapewnia Ci bezpieczeństwo”. „Zostań! Wybierz Azerbejdżan. Szczęście jest w Twoich rękach”.

– Nikt nas nie wypędzał – mówi. – Nikt nas nie poganiał ani nie mierzył z karabinu.

Po prostu miasto zaczęło pustoszeć. Ludzie patrzyli jeden na drugiego i decydowali, że wyjeżdżają.

Wyjazdu też nikt im nie utrudniał. Azerbejdżan ogłosił amnestię także dla tych, którzy walczyli w Armii Obrony Karabachu, czyli niemal wszystkich dorosłych mężczyzn. Według oficjalnych statystyk separatystyczną republikę opuściło ponad 100 tysięcy Ormian. 1 października karabachski Rzecznik Praw Obywatelskich, Gegam Stepanjan, powiedział, że na jego terenie nie ma już Ormian. Ale to nieprawda. Według danych, jakie podaje Armenia, na terenie Azerbejdżanu zostało kilkadziesiąt osób, druga strona twierdzi, że około tysiąca. Artur Arustamjan, który przez wiele lat pracował w wydziale dowodów osobistych w Stepanakercie, nie wierzy w żadną z tych liczb.

– Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Armenii podaje, że w momencie exodusu było nas 120 tysięcy. Moim zdaniem to niemożliwe – mówi. – To polityczna gra, chodzi przecież o pieniądze, które Armenia dostała ze świata na pomoc przymusowo przesiedlonym. Nie znam realnych danych, dlatego czekam, co poda Azerbejdżan, bo odznaczali nas na wyjeździe, i z tego wyliczę medianę. Szacuję, że może to być jakieś 80 – 85 tysięcy osób.

Artur i jego rodzina wyjechali ze Stepanakertu 26 września. Byli w drodze 53 godziny. Tzw. korytarz laczyński, jedyna trasa, która łączyła separatystyczny Karabach z Armenią, to trochę ponad sto kilometrów górskiej drogi.

– To była jazda w gigantycznym korku – mówi Artur. – W jedną stronę jechały cztery, czasem trzy pasy aut. Nie było żadnych wolontariuszy, nie mogła przejechać nawet karetka pogotowia. Pomagaliśmy sobie nawzajem. Od czasu do czasu w drugą stronę przebijał się rosyjski BTR z mirotworcami, którzy oferowali nam papierosy za dziesięć razy wyższą cenę albo wodę też za ogromne pieniądze. Ale nie pomagali.

Nie pomagali też przy ewakuacji nawet z odciętych od stolicy regionu wsi. Ludzie musieli radzić sobie sami. Żołnierze z rosyjskiego kontyngentu pokojowego stacjonują w Karabachu od jesieni 2020 roku (ich mandat oficjalnie wygasa w 2025 roku). Zgodnie z porozumieniem rozejmowym, które pod egidą Kremla podpisały Armenia i Azerbejdżan kończąc tzw. wojnę 44-dniową, to oni właśnie mieli dbać o bezpieczeństwo karabachskich Ormian.

ulica, na pierwszym planie jedzie biała łada, nad ulicą czerwony transparent z napisem po angielsku: wierzymy w naszą przyszłość
Wierzymy w naszą przyszłość. Stepanakert, 2013 rok. Fot. Stasia Budzisz.

Przeczytaj także:

Karabach padł

Kiedy Artur opowiada o exodusie, w telewizji na propagandowym kanale Rossija 1, generał Siergiej Szojgu akurat wręcza medale rosyjskim mirotworcom i wygłasza podziękowania za ich wzorową misję w Karabachu.

– Cyrk! – komentuje Artur. – Jakże ta Rosja nas zawiodła, a tak w nią wierzyłem. Do samego końca. Jestem człowiekiem sowieckim, nikomu tak nie ufałem, jak im. Urodziłem się w Związku Radzieckim, on mnie wychował, moi przodkowie za niego walczyli, ja sam służyłem w radzieckiej armii. Rosja nas zdradziła, ale nie zrobiła tego bez wiedzy i zgody Armenii. A teraz trzeba spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć jasno: Karabach padł.

Karabach był dla Armenii najważniejszy. Zresztą, jak i dla Azerbejdżanu. Dla obu krajów był mitem, świętą ziemią, symbolem. Dla Armenii – wielkiego zwycięstwa, dla Azerbejdżanu wielkiej porażki. Tak naprawdę kłócili się o niego „od zawsze”, bo na Kaukazie czasu nie liczy się latami, a właśnie wiekami.

Za Sojuza był autonomicznym obwodem i wchodził w skład Azerbejdżańskiej Socjalistycznej Republiki Ludowej. Mieszkali w nim i Azerbejdżanie i Ormianie. Tych drugich było więcej, zajmowali wyższe stanowiska i czuli się „u siebie”. Gdzieś od lat 60. XX wieku zaczęli coraz głośniej domagać się w Moskwie, by ta włączyła Karabach w granice Armeńskiej SRR, ale Kreml nie wyrażał zgody.

Ostro zaczęło się robić pod koniec lat 80. W zamieszkach między jednymi a drugimi ginęli ludzie. Ormianie powołali Komitet „Karabach” i coraz głośniej żądali przyłączenia go do Armeńskiej SRR, ale Moskwa pozostawała głucha. W końcu doszło do pogromu Ormian na terenie Azerbejdżanu. Zginęły 32 osoby. Zaczęła się panika i jeszcze większa nienawiść.

Mieszkanie obok siebie stawało się niemożliwe. Azerbejdżanie zaczęli masowo opuszczać terytorium Armenii, Ormianie Azerbejdżanu. Wielu z nich jechało do Rosji. Tylko w Karabachu nadal żyli obok siebie, choć patrzyli z coraz większą nieufnością. Kiedy ZSRR się rozpadł, Azerbejdżan zniósł z Karabachu status obwodu autonomicznego, a Ormianie – w odpowiedzi na ten ruch – ogłosili jego niepodległość. Kilka dni później wydarzyła się masakra w Chodżale. Według Human Rights Watch zginęło w niej ponad dwustu azerbejdżańskich cywili.

Armenia była silniejsza i bardziej wspierana przez Rosję niż Azerbejdżan. Pierwsza wojna o Karabach skończyła się w maju 1994 roku. Azerbejdżan stracił kontrolę nie tylko nad Karabachem, ale także nad siedmioma przylegającymi do niego prowincjami, które znalazły się pod armeńską okupacją. Trudno ustalić ilu Azerbejdżan musiało opuścić wtedy Armenię (w tym Karabach i tereny okupowane). Według niektórych źródeł – nawet 500 tys. osób. Wielkie były też straty w ludziach. Oficjalnie straciło życie 11 tysięcy Azerbejdżan, a po armeńskiej stronie zginęło albo przepadło bez wieści 6 tysięcy osób.

Wnętrze muzeum albo izby pamięci, wszędzie czarno-białe portrety mężczyzn, w środku stojąca gablota z garniturem i suknią ślubną, z boku na ścianie karabin
Muzeum Poległych Żołnierzy w Stepanakercie. Fot. Stasia Budzisz.

Muzeum brata

Zginął też Grigorij, brat Artura. Miał zaledwie 21 lat, za niecały rok miał się żenić. Ich matka, Galja, najpierw założyła Związek Rodzin Poległych, a potem, w imię pamięci syna, otworzyła w Stepanakercie Muzeum Poległych Żołnierzy. Ludzie sami przynosili pamiątki, medale, dokumenty i zdjęcia swoich dzieci. Wszystkie robione jeszcze według starej, sowieckiej sztampy. A Galja wieszała je po kolei w dwóch niewielkich pomieszczeniach muzeum. Szybko zajęły całe ściany, od sufitu do podłogi. Zamówiła też specjalną gablotę. Umieściła w niej ślubny garnitur syna, który mu sprawiła i białą suknię dla jego narzeczonej, też Galiny. Była z rosyjskiej Penzy, była pewna, że o niej zapomniał, dopiero po wielu latach udało się spotkać obu kobietom.

Zdjęcie młodej Galiny, która odprowadza Grigorija na pociąg do Armenii, stało w jednym z głównych miejsc muzeum.

To w muzeum w 2016 roku, miesiąc po tzw. wojnie czterodniowej, podczas której Azerbejdżan przejął kontrolę nad kilkoma strategicznymi wzgórzami, poznaliśmy się z Arturem. Był dyrektorem muzeum, Galja nie żyła już od dwóch lat.

– Nie mogę przestać o tym myśleć – mówi. – Przez ostatnie dni chodziłem do wszystkich gabinetów i pytałem, co z tym zrobić. Nikt nie miał pomysłu. Poszedłem tam ostatniego wieczoru. Chciałem zabrać zdjęcie brata, ale spojrzałem na ściany ze wszystkimi 3368 fotografiami żołnierzy i pomyślałem, że to bez sensu. Niech zostanie razem z nimi.

Spaliłem tylko zdjęcie naszej matki i całe archiwum, które zbieraliśmy ponad trzydzieści lat.

Zostawił też medal Grigorija, odznaczono go pośmiertnie krzyżem bojowym drugiego stopnia. Poszła plotka, że Azerbejdżanie nie pozwalali wywozić odznaczeń. Artur mówił, że ludzie pozbywali się ich po drodze, bali się, że będą mieli przez nie problemy. Nie mieli. Azerbejdżanie nie sprawdzali im nawet dokumentów. Ale przecież nikt tego wcześniej nie wiedział.

Wtedy, w muzeum, ostatni raz wziął do rąk akordeon, stanął przed budynkiem i zagrał smutną melodię.

– Kiedy wychodziłem, zostawiłem klucz w drzwiach, ale go nie przekręciłem. Mam nadzieję, że nie będą tego bezcześcić.

Chciał jeszcze pójść na mogiłę brata i rodziców, ale to było niemożliwe. Cmentarz jest na obrzeżach Stepanakertu, a tam byli już Azerbejdżanie. Wyjechał bez pożegnania.

Dziewięć miesięcy blokady

– Byliśmy bardzo zmęczeni – mówi. – Dziewięć miesięcy życia w blokadzie udowodniło, że człowiek jest w stanie przywyknąć do wszystkiego. Ale ileż można.

Od połowy grudnia 2022 roku Azerbejdżan blokował tzw. korytarz laczyński. Najpierw postawił tam protestujących ekologów, potem dołączyły feministki. Pretekstem było wykorzystywanie azerbejdżańskich resursów złota przez Ormian na terenie Karabachu niezgodne z normami środowiskowymi. W końcu, na początku kwietnia Azerbejdżan zbudował punkt kontroli granicznej.

– I wtedy zaczęło być bardzo źle – wspomina Artur. – Od początku nie wpuszczali pomocy humanitarnej i transportów jedzenia z Armenii, ale do kwietnia można było dogadać się z mirotworcami. Kupowali towar w Armenii i sprzedawali u nas. Oczywiście po zawyżonych cenach, ale było co kupić. Za 5-6 tysięcy dolarów łapówki można było nawet wyjechać z ich pomocą z Karabachu. Ale potem wszystkie możliwości się skończyły i zaczął się głód.

Narine, żona Artura, siada z nami za stołem i dyktuje ceny za podstawowe produkty. Kilogram pomidorów w sezonie kosztował 2500 dram, to 25 złotych. Za tyle samo ziemniaków trzeba było zapłacić 4000 dram, 40 złotych. W sklepach w końcu został już sam alkohol.

Ludzie żartowali, że nie piją, bo nie ma czym zagryzać.

– Na początku najtańsze było mięso – mówi Narine. – Ale kiedy zaczęły się kończyć zwierzęta, za kilogram wieprzowiny trzeba było płacić nawet po 10000 dram, to 100 złotych. Nie było cukru ani żadnych słodyczy. Nic. Banany i czekoladę oglądaliśmy tylko na zdjęciach. Nasze wnuki, kiedy przekroczyły granicę z Armenią i weszły do pierwszego sklepu, nie mogły się napatrzeć na pełne półki.

Narine ma traumę. Teraz zakupy robi z dużym zapasem. Workami kupuje mąkę, warzywa, fasolę.

– Nie chcę być już nigdy w sytuacji, że nie będę mieć chleba dla dzieci – mówi.

Karabachscy Ormianie z lękiem wyglądali nadciągającej zimy. Ci, którzy mieli bliską rodzinę na wsi, mogli liczyć na wsparcie.

– Ale kto nie miał takiego luksusu tej zimy, naprawdę mógł umrzeć z głodu – mówi Narine. – Lato było deszczowe, wiele plonów zgniło na polu. Nie wiem, pewnie w ostateczności przyjęlibyśmy azerbejdżańską pomoc humanitarną.

Przez dziewięć miesięcy blokady Azerbejdżan kilka razy wysyłał ciężarówki z jedzeniem do Karabachu, ale Ormianie nie chcieli tego przyjmować.

– Baliśmy się, że będą nas systematycznie podtruwać albo dodadzą do niej jakieś środki, od których powoli będziemy wariować – mówi Narine. – Dzień przed atakiem wpuścili rosyjski Czerwony Krzyż, tę pomoc wzięliśmy. Oczywiście, nie wiemy, czy to były produkty z Azerbejdżanu, czy z Rosji, ale było już naprawdę źle. Pod koniec w kolejkach po chleb ustawiało się ponad tysiąc osób. Wydzielano już tylko po 200 gram czarnego chleba na osobę.

Brakowało wszystkiego. Papierosów też.

– Palenie to przecież nasz sport narodowy – mówi Artur i solidnie zaciąga się „Araratem”. – Kupowaliśmy u mirotworców 10 paczek za 34 tysiące dram, czyli 350 złotych, albo skręcaliśmy, co się da: zioła, liście, herbatę. Koszmar.

Dorosły mężczyzna na rowerze?

Najgorsze dla Artura jest jednak poczucie upokorzenia.

– Wykańczali nas głodem i chłodem – mówi. –Niemal na samym początku blokady odłączyli nam gaz, ale w końcu włączyli na dwa najzimniejsze miesiące. Potem znów odcięli, przeszliśmy więc na ogrzewanie prądem, ale tego z kolei nie wytrzymywały transformatory i trzeba było palić drewnem. Prądu nie było po kilka godzin dziennie, a wtedy zaczynał się kłopot z dostępem do sieci internetowej i telefonicznej. Aż w końcu zabrakło paliwa i stanął transport w całej republice.

Paliwo skoczyło do niebotycznych cen. Za kanister trzeba było zapłacić 300 dolarów. Ludzie zaczęli chodzić pieszo. Z samochodów przesiedli się na konie albo rowery.

– To Kaukaz. Dorosły mężczyzna na rowerze jest w naszych oczach śmieszny, ale zmusili nas do tego – mówi Artur. – Myślę, że się z nas śmiali.

Nie jeździły karetki pogotowia, nie było czym dostać się do szpitala. Kobiety rodziły dzieci w domach.

Był jeszcze strach, bo od czasu do czasu od snajperskiej kuli ginął na polu rolnik.

– W miastach to się nie zdarzało, ale na prowincji, owszem – mówi Artur. – To zastraszanie. Każde wyjście w pole mogło się skończyć śmiercią, mieliśmy mieć tego świadomość. I mieliśmy. Oni nie chcieli nas wybić, chcieli, żebyśmy się bali. I to się udało.

Kiedy zaczęła się „operacja”, Artur nadal wierzył, że nie będzie można ich tak po prostu wyrzucić. Za taki obrót rzeczy wini Armenię i jej premiera, Nikola Paszynjana.

– On nas sprzedał, nie kiwnął nawet palcem – wkurza się. – Wielokrotnie powtarzał, że Karabach to Azerbejdżan. Pamiętam, kiedy doszedł do władzy w 2018 roku, to na głównym placu w Stepanakercie głosił dokładnie odwrotnie. Moim zdaniem po to właśnie został wybrany, by oddać Karabach.

Wojna 44-dniowa z perspektywy Azerbejdżanu ostatecznie zakończyła „kwestię karabachską”. Ilham Alijew, prezydent tego kraju, zaczął otwarcie określać ją „wewnętrzną sprawą Azerbejdżanu”, na temat której nie zamierzał z nikim negocjować. A jej mieszkańców media azerbejdżańskie określały jako „armeńskojęzyczną społeczność Karabachu”. Od samego początku proponował im także przyjęcie obywatelstwa swojego kraju. Jako silniejszy i wygrany chciał podpisać pokój z Armenią na swoich warunkach. Żądał uznania integralności terytorialnej, czyli uznania Karabachu za część Azerbejdżanu.

Alijew chciał także przeprowadzenia demarkacji i delimitacji granic między państwami, które nie zostały ustalone po upadku ZSRR oraz odblokowania przez Armenię dróg, które będą mogły połączyć go z eksklawą Nachiczewanem. Drogi przebiegają przez południową prowincję, tuż przy granicy z Iranem, gdzie Azerbejdżan planuje otworzyć tzw. eksterytorialny korytarz zangezurski. Nowa droga ma połączyć Turcję z Morzem Kaspijskim, a potem dalej z Azją Centralną. Kłopot polega na tym, że Azerbejdżan nie zgadza się, by Armenia sprawowała nad nim kontrolę. Ta z kolei, jeśli zgodzi się na takie warunki, straci panowanie nad swoją prowincją.

Nasi wyzywają nas od Turków

Przez trzy lata od zakończenia działań zbrojnych Armenia przeciągała negocjacje, jak mogła. Nie chciała w nich polegać tylko na Rosji, starała się wciągać do rozmów Unię Europejską i Stany Zjednoczone. 19 września, po wielu ostrzeżeniach, Azerbejdżan siłą przejął kontrolę nad Karabachem i ogłosił „ostateczne rozwiązanie kwestii karabachskiej”, a Ormianom zostawił decyzję: odejść czy zostać.

– Gdybyśmy poszli na warunki Azerbejdżanu, to zapewne na początku byłoby dobrze – mówi Artur. – Pewnie moglibyśmy mówić w swoim języku, być może nawet uczyć się go szkołach, chodzić do naszych cerkwi. Ale z czasem zaczęliby nas gnębić. Tak działa zemsta, rozumiem to.

Jednak Artur nie wyobraża sobie przyjęcia azerbejdżańskiego obywatelstwa, bo z nim pewnie nigdy nie mógłby wjechać do Armenii, a swoi mieliby go za zdrajcę. Już mają.

– Jestem tu dopiero pięć dni i, nie licząc granicy, gdzie ludzie naprawdę bardzo nam pomagali i przyjmowali z otwartymi ramionami, muszę przyznać, że im dalej, tym trudniej. Wyzywają nas od Azerbejdżan, od Turków, każą nam wracać tam, skąd przyszliśmy.

Tak sobie myślę, czy ja powinienem obrażać się na Azerbejdżan, że zabrał mi dom, skoro moi mnie tak traktują?

Pytam Artura i Narine, czy mieli jakikolwiek kontakt z Azerbejdżanami od końca II wojny karabachskiej.

– Pierwszy dopiero na punkcie kontrolnym, jak wyjeżdżaliśmy – mówi Narine. – Byli dla nas bardzo mili. Tym, którym skończyło się paliwo, pomagali nawet przepychać samochody, żeby tylko przejechały na drugą stronę.

– Przed nami jechał syn z rodziną – mówi Artur. – Dzieciom dawali wodę i ciastka, ale podziękował, nie wziął. Tuż za granicą leżały tego całe sterty. Ludzie brali, bo pewnie się bali, ale wyrzucali, jak tylko poczuli się bezpieczniej.

Wybuch

Dzień przed wyjazdem syn Artura pojechał kupić benzynę do magazynu na drodze między Stepanakertem a Askeronem. Panował chaos. Ludzie w panice czerpali paliwo wiadrami i przelewali do czego się dało. Lało się szerokim strumieniem.

Kilka godzin później był wybuch. Media na całym świecie bardzo szybko obiegała informacja, że to akt terrorystyczny ze strony Azerbejdżanu, a nawet zemsta za ofiary Chodżały. Kiedy przyjechałam do Goris, pierwszego miasta w Armenii, do którego docierali przesiedleńcy, ludzie mówili, że wybuch spowodowali mirotworcy, którzy mieli chronić karabachskich Ormian. Ale szybko się okazało, że to prawdopodobnie ktoś ze swoich rzucił niedopałek papierosa i wybuchło. Zginęło ponad 180 osób, a 90 zostało rannych.

– Zginął mój kuzyn. Wczoraj go pochowaliśmy. Był potwornie poparzony, helikopterem przewieźli go do Erywania, ale nie dało się go uratować. Drugiego odrzuciło na wiele metrów od magazynu. Ocknął się nagi, ale przeżył.

Piosenka uchodźców

Tego samego dnia rodzina Artura pakowała ostatnie rzeczy. Dwie gitary, syntezator i klarnet – najważniejsze instrumenty Artura – czekały przygotowane do transportu. Wieczorem siedli do ostatniej kolacji w Stepanakercie. Na stole mieli niewiele: kiszonki, chleb, ziemniaki, trochę sera i koniak. Artur wziął gitarę i ostatni raz zaśpiewał „Uchodźców” armeńskiego barda, Boki, Borisa Dawidjana.

Każdy z nas ma swoje rodzinne strony,

Nie da się ich niczym zamienić.

Ostatni raz patrzę na byłe miasto swoje,

Ostatni raz, popatrzcie, moje dzieci.

I tak niesie nas, nocny samolot,

Łzy w oczach i w gardle kamień,

I wspominam ten wesoły dziecięcy śmiech,

Którego już nigdy nie usłyszy mój zimny dom.

Przecież tam się urodziłem,

Przecież tam jest moje życie,

Przecież tam spotkałem swoją miłość.

I jestem wdzięczny, że moja rodzina żyje,

Moja żona jest obok i moje dzieci.

Takich jak ja i moja rodzina jest teraz wszędzie na tym białym świecie.

I smutno mi przez to, że wszędzie nazywają nas uchodźcami,

Ten ból będzie też bólem naszych dzieci.

Dwie skrzyżowane niemal identyczne flagi, czerwono-niebiesko-pomarańczowe, karabachska i armeńska
Skrzyżowane flagi Karabachu i Armenii. Fot. Stasia Budzisz.

Klarnet

Nie zamknęli domu na klucz. W salonie, w głównym miejscu postawili karabachską flagę. Gdzieś w połowie drogi Artur przypomniał sobie, że na kanapie w pokoju zostawił klarnet, na zawsze.

;
Na zdjęciu Stasia Budzisz
Stasia Budzisz

Stasia Budzisz, tłumaczka języka rosyjskiego i dziennikarka współpracująca z "Przekrojem" i "Krytyką Polityczną". Specjalizuje się w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest autorką książki reporterskiej "Pokazucha. Na gruzińskich zasadach" (Wydawnictwo Poznańskie, 2019).  

Komentarze