Giną na naszych oczach, na wielką skalę. A my nawet nie zauważamy, bo choć od wieków oswajamy je za pomocą naszych ciał, ludzkiego języka i narzędzi ogrodniczych, niewielu z nas rozumie rozpaczliwy przekaz, który wysyłają nam codziennie ich liście. Czy kasztanowce przetrwają?
16 października 2021 roku na oficjalnej stronie Kancelarii Prezesa Rady Ministrów opublikowano wyniki eksperymentu, przeprowadzonego w ramach kampanii informacyjnej Ministerstwa Cyfryzacji we współpracy z Instytutem Łączności – Państwowym Instytutem Badawczym w ramach Programu Operacyjnego Polska Cyfrowa. Chcąc zwiększyć „świadomości Polaków w zakresie działania, wykorzystania, bezpieczeństwa i znaczenia mobilnych sieci telekomunikacyjnych, a tym samym usług (w tym publicznych) opartych o te sieci”, zlecono przeprowadzenie profesjonalnym miernikiem z sondą pomiarową żartobliwego badania wpływu świeżo zebranych, parkowych kasztanów na pole elektromagnetyczne, emitowane przez domowe urządzenia.
Tak. W 2021 roku KPRM postanowiło udowodnić, że najntisowa praktyka układania kasztanów na telewizorze, żeby pochłaniały promieniowanie i poprawiały aurę domu, miała źródło w fake newsie.
Jak z niekrytą radością tłumaczyli autorzy eksperymentu ani położenie kasztanów w pobliżu dzwoniącego telefonu komórkowego, ani zanurzenie go w misce pełnej owoców kasztanowca, nie wpłynęło na pomiar emitowanego pola elektromagnetycznego. Czyli kasztany nie pochłaniają złych wibracji. Ani żadnych innych.
Wyniki badania można wciąż znaleźć na stronie projektu „Sprawna telekomunikacja mobilna jako klucz do rozwoju i bezpieczeństwa”, obok najnowszych postów o „pierwszej na świecie krajowej sieci dronowej” czy o tym, że porównywanie 5G do Holokaustu jest „bezzasadne”.
W reakcji na inflację, pandemię, wojnę i zmianę klimatu, kulturowe koło fortuny znów wyrzuca – podobnie jak w czasach transformacji – spiętrzone magiczne opowieści, lokalne legendy i drobne, powszednie rytuały, które ułatwiają odzyskanie poczucia kontroli, jeśli nie nad całym światem, to chociaż nad własnym losem. Takie neoliberalne dziady. Akurat na złotą polską jesień. Akurat na sezon na kasztany.
Bo kasztany to owoce, a nie całe drzewa. Chyba że mówimy o kasztanach jadalnych, ale te należą do innej rodziny (Castanea), niż rośliny, które znamy z polskich parków (Aesculus). Te w oficjalnej nomenklaturze figurują jako kasztanowce. Botanika wyróżnia około dwudziestu ich gatunków, ale w Polsce w okresie matur kwitną głównie kasztanowce czerwone i kasztanowce białe, czyli inaczej zwyczajne lub pospolite.
Tych ostatnich, jak sama nazwa wskazuje, jest najwięcej. I to ich owocami zazwyczaj zapełniamy od września kieszenie.
Choć kasztanowce nie mają udowodnionych zdolności magicznych, posiadają za to spore właściwości lecznicze, co odkryła już medycyna ludowa. Nalewką z ich kwiatów znachorki traktowały żylaki, a podgrzanymi liśćmi kazały okładać obolałe kolana. Działało, bo jak odkryto później, kasztanowce są świetnym źródłem escyny, która uszczelnia naczynia krwionośne, wzmacnia i uelastycznia tkanki, a przez to zmniejsza obrzęki, działa przeciwzapalnie i antyutleniająco.
Stąd niedojrzałe nasiona kasztanowców białych oraz ich młode kwiaty i kora do dziś stanowią bazę tabletek, maści, czopków i naparów poprawiających ukrwienie cery i całego organizmu, a także zwalczających zakrzepicę, żylaki i hemoroidy.
Zielarka i rolniczka Dominika Bok podkreśla w „Przekroju”, że owoce kasztanowców mogą być także dobrą bazą dla domowych kosmetyków.
„Kocha je skóra, w tym głowy, kochają je włosy, zwłaszcza ciemne i te, co chcą być jeszcze ciemniejsze. W ogóle przepada za nimi całe ciało. Możemy je przygotować na oleju ryżowym, winogronowym, konopnym czy lnianym. Kasztany (powinny być świeżo zebrane, gdyż z czasem twardnieją) kroimy lub zawinięte w ścierkę rozbijamy młotkiem, umieszczamy w słoju, spryskujemy spirytusem i zalewamy surowiec w proporcji 1:2 wybranym olejem. Zostawiamy na trzy tygodnie, wstrząsając czasem, gdy przechodzimy koło słoika, po czym zlewamy i używamy do wyrobu kremów, szamponów, mydeł itp.”.
Nic dziwnego, że jeszcze na początku XX wieku na wsiach i w okopach, a także wszędzie indziej, gdzie brakowało dostępu do nowocześniejszych środków, prano ubrania za pomocą kasztanów. Co prawda koszule trochę od tego szarzały i żółkły, ale brud i smród schodziły. Dziś, żeby domowy płyn z kasztanów nie farbował ciuchów, wystarczy dodać do niego trochę sody oczyszczonej. Chyba że właśnie o zabarwienie tkanin nam chodzi. Wtedy Bok radzi sięgnąć po łupiny i korę.
„Łupiny gotujemy przez 1–2 godziny w emaliowanym garnku, jeśli taki mamy; możemy wrzucić też nieco kory. Po dodaniu ałunu otrzymamy kolor czerwonawy, szczególnie dobrze przyjmowany przez włókna pochodzenia zwierzęcego, np. wełnę”.
Za właściwości myjące – a ściślej pieniące – kasztanowców odpowiadają saponiny, rodzaj związków chemicznych, których nazwa pochodzi od łacińskiego sapo, oznaczającego po prostu „mydło”. Uwaga! Saponiny w większych dawkach są dla człowieka silnie trujące, więc nie należy tych lokalnych, parkowych kasztanów połykać! Do tego służą wyłącznie ich jadalni kuzyni, dostępni w warzywniakach i niektórych ogrodach botanicznych.
Owoce kasztanowców pospolitych można za to gładzić, głaskać i miziać. Ogrzewać ręce ciepłem, które przyjęły od naszego ciała. Przesuwać powoli ich błyszczącą skórkę po wnętrzach dłoni, skupiając uwagę na płynącej z ich dotyku przyjemności. Potem należy schować je do kieszeni i zupełnie o nich zapomnieć, aż pewnego dnia, spóźniając się na ważne spotkanie, natrafimy na nie przypadkiem palcami i od razu poczujemy ulgę. Nie dlatego, że kasztany pochłaniają stres. Tylko dlatego, że jako cykliczni towarzysze naszego życia, dodają nam otuchy. Przypominają, żeby się zatrzymać. Pochylić. Wziąć oddech. Wygrzebać spod zbutwiałych liści gładko-chropowatą kulkę. Poczuć radość płynącą z jej bliskości. Jakby była naszą serdeczną przyjaciółką.
Przecież jest naszą serdeczną przyjaciółką.
Tym bardziej że kasztanowce pospolite potrafią żyć w warunkach polskich miast od sześćdziesięciu do dwustu lat – rekordzista z Lubinia dobija 260 lat. Ich długowieczność sprawia, że mocno się do nich przywiązujemy. Mówimy, że drzewa w parku pod domem „pamiętają” czasy naszych babć. Wracamy na ich widok myślami do czasów dzieciństwa, kiedy zbieraliśmy ich owoce, żeby wyprodukować serię koślawych figurek, jak z dobranocki „Kasztaniaki”. Albo mieć czym obrzucić pobliski staw, ogrodzenie ogródków działkowych, balkon nielubianej sąsiadki. Móc nakarmić dzika, gdyby jednak udało się go spotkać podczas dorocznej wycieczki klasowej do lasu.
Poszczególnym, najstarszym lub najbardziej centralnie położonym (z perspektywy człowieka) okazom nadajemy imiona i status pomników przyrody. Czyli drzew, którym w przeciwieństwie do wszystkich innych z ich gatunku, należy się regularna troska, bo jak powstańcy czy sybiracy, są „świadkami” (ludzkiej) historii. Jak kasztanowiec rosnący pod wrocławską synagogą, spod którego wywożono Żydów do obozów koncentracyjnych. Albo kasztanowiec „Kazimierz” z Sosnowca, imiennik pobliskiej kopalni, której korzenie – podobnie jak jego – sięgają końca XIX wieku.
Niestety, choć od najmłodszych lat obarczamy wybrane kasztanowce pamięcią o naszym życiu i istotnych społecznie wydarzeniach, nikt nas nie uczy, żeby zainteresować się ich historią. Potraktować ją jako równie ważną, jak ludzka. Szczególnie że dużo mówi i o nas samych.
Po pierwsze, jak przypomina dr Łukasz Walas z Instytutu Dendrologii PAN, te nasze ukochane, pospolite kasztanowce, które wywołują w Polakach tyle patriotycznej i osobistej nostalgii, wcale nie są stąd. Pochodzą z górzystych lasów Bałkanów, gdzie rosły powszechnie jeszcze przed epoką lodowcową, po której ich populacja zaczęła się zmniejszać, prawdopodobnie przez ocieplenie klimatu. Mniej mroźne zimy niosły rzadsze opady śniegu, a te przekładały się na coraz mniej wilgotną glebę. A kasztanowce nie lubią suszy. W miastach, z dala od ciągów wodnych, należałoby je właściwie regularnie podlewać. I to jest bardzo zła wiadomość z perspektywy przyszłości tego gatunku w Polsce.
Ale zanim tu trafiły, zostały przewiezione do sułtańskich ogrodów w Stambule, jeszcze w średniowieczu, najpewniej przez albańskich ogrodników. Wygotowane kasztany stały się jednym z najpilniej strzeżonych skarbów Imperium Osmańskiego, ponieważ jako skuteczny lek na choroby układu oddechowego koni, zapewniały przewagę tureckiej jeździe i pozwalały lepiej dbać o centralne dla kultury imperium zwierzę. To właśnie przez to ich zastosowanie, kilka wieków później Linneusz nadał całemu gatunkowi kasztanowców białych nazwę Aesculus hippocastanum – koński kasztan.
Zanim jednak rozpowszechniły się w Europie, trzeba je było do niej pozyskać. Mówiąc dyplomatycznie. Bo to właśnie dyplomatom przypadło zadanie wydobycia sadzonek kasztanowców z Imperium Osmańskiego. Nasiona były zbyt „wrażliwe na wysychanie”, jak tłumaczą prof. Marian J. Giertych i dr Radosław Jagiełło z Polskiej Akademii Nauk, przez co „po długotrwałym niewłaściwym przechowywaniu traciły zdolności kiełkowania”. Kradzież sadzonek powiodła się dopiero ambasadorowi cesarza Maksymiliana II Habsburga, Davidowi von Ungnadowi, w 1567 roku.
Jak widać, o kasztanach można by kręcić nie tylko dobranocki, ale i filmy szpiegowskie.
Do Polski trafiły niedługo później, pod koniec XVI wieku, zdaniem jednych już do ogrodów Stefana Batorego w Łobzowie pod Krakowem, a zdaniem drugich, dopiero do ogrodów Jana III Sobieskiego w Żółkwi, skąd rozprzestrzeniły się na resztę kraju. Prof. Halina Galera z Wydziału Biologii Uniwersytetu Warszawskiego podkreśla, że „kasztanowiec pospolity był jednym z pierwszych w naszym kraju obcych drzew ozdobnych”.
Dziś kasztanowców jest w polskich miastach tak dużo, że zgodnie z badaniami przytoczonymi przez Michała Książyka w „Atlasie dziur i szczelin”, w 2020 roku ich pyłek stanowił aż 38 proc. wszystkich pyłków wchodzących w skład miodu zebranego w sezonie wiosenno-letnim przez pszczoły mieszkające na Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Kasztanowce są w ogóle bardzo miododajne – pszczoły właściwie przez cały dzień mogłyby oblatywać tylko jedno drzewo. Wśród ludzi miód kasztanowców nie cieszy się jednak dużą popularnością. Dla jednych jest zbyt gorzki, dla innych zbyt ziołowy.
Wolimy same drzewa. Imponują nam ich grube konary i rozłożyste korony, pod którymi chronimy się latem w zbawiennym cieniu. Lubimy zbierać ich pięciopalczaste liście, zielone, a potem żółte, czerwone, brązowe, wielkie jak dłonie olbrzymów – poczciwych, starych, serdecznych, stałych, z sąsiedztwa.
Gorzej, że te olbrzymy na naszych oczach giną. I to na wielką skalę. A my nawet nie zauważamy, bo choć od wieków oswajamy kasztanowce za pomocą naszych ciał, ludzkiego języka i narzędzi ogrodniczych, niewielu z nas rozumie rozpaczliwy przekaz, który wysyłają nam codziennie ich liście.
Jeszcze pół biedy, jeśli jakiś stuletni okaz zwali jedna z letnich burz, które coraz częściej przetaczają się przez Polskę. Tak było właśnie dwa lata temu pod Wawelem. Sprawą zainteresował się nawet Wojewódzki Urząd Ochrony Zabytków i drzewo finalnie udało się odratować.
Nikt też zazwyczaj nie siedzi bezczynnie, kiedy jakiś sędziwy kasztanowiec padnie ofiarą nielegalnej wycinki. Jak w Trójmieście w 2014 roku czy w Katowicach w roku 2022. W obu przypadkach sprawą najpierw zainteresowali się sąsiedzi, potem lokalne Zarządy Zieleni Miejskiej, a wreszcie sąd, który na mocy ustawy o ochronie przyrody mógł nakazać sprawcom (a dokładniej właścicielom działki) wypłacić miastu, a zatem i całej ludzkiej i nieludzkiej społeczności odszkodowanie.
W takich sytuacjach los pojedynczych drzew staje się tematem nawet dla mediów na szczeblu krajowym. I nic dziwnego, bo ludzie je opłakują, wspominają, upamiętniają. Dopytują, czy decyzja o ścięciu ukochanego kasztanowca była rzeczywiście zasadna. Czy nie dałoby się jednak zmarłego uratować?
W sierpniu wrocławianie opłakiwali w ten sposób drzewo, które zniknęło z dziedzińca Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, jednej z najstarszych instytucji kultury w Polsce. Po oficjalnym oświadczeniu Dyrektora Łukasza Kamińskiego o konieczności wycinki kasztanowca, w lokalnej prasie i na mediach społecznościowych zaroiło się od wyrazów współczucia i niepokoju. Czy drzewo rzeczywiście musiało umrzeć? Czy Ossolineum otaczało je należytą opieką? Czy nie przyczyniło się do jego śmierci, pokrywając betonem cały dzieciniec, a tym samym także system korzeniowy kasztanowca? Czy Wojewódzki Konserwator Zabytków nie powinien przed decyzją o wycince dokonać próby reanimacji drzewa poprzez przebudowę terenu wokół niego?
Ossolineum wydało w końcu drugie oświadczenie, zawierające historię choroby zmarłego.
„Decyzja o wycince była poprzedzona szeregiem działań i konsultacji. I chociaż wszyscy przyjęliśmy ją ze smutkiem (wielu z nas nie wyobraża sobie jeszcze dziedzińca bez kasztanów jesienią i kojącego cienia latem), zdajemy sobie sprawę, że drzewo jest bardzo chore, a przy tym zagraża bezpieczeństwu ludzi. Jak opiekowaliśmy się drzewem w ostatnich latach? Kasztanowiec był regularnie badany. W 2019 roku ekspertyza wykazywała słabość systemu korzeniowego drzewa. Przeprowadziliśmy zalecane dodatkowe badania (m.in. kolejny tomograf oraz próbę wysiłkową). Aby odciążyć korzenie, zalecono szereg działań, m.in. cięcie sanitarne korony. Ten zabieg został przeprowadzony w 2022 roku. Przez cały ten czas były też realizowane wszystkie zabiegi pielęgnacyjne i ochronne.
Na początku czerwca tego roku po raz pierwszy od drzewa odpadł duży konar. Przeprowadzono wtedy wstępne badania dendrologiczne. Po kolejnych takich epizodach, ze względu na zagrożenie dla bezpieczeństwa naszych gości i pracowników, dyrekcja Ossolineum zamknęła dziedziniec dla publiczności. Wtedy przeprowadzono szczegółowe badania drzewa, które potwierdziły obumieranie systemu korzeniowego, a przez to bardzo duże ryzyko związane z dalszym odpadaniem konarów, a nawet przewróceniem się drzewa. Zalecono wycinkę”.
Na początku września na oficjalnym portalu Gminy Wrocław podano także informację, że Ossolineum we współpracy z Muzeum Papiernictwa w Dusznikach Zdrój przygotuje z trocin pamiątkowy papier, z którego powstaną ozdobne okładki. Dlaczego akurat okładki? Ponieważ „kasztanowca na papier się raczej nie używa, ze względu na jego niską chłonność tuszu i farby drukarskiej”. Dyrekcja obiecała także współpracować z Zarządem Zieleni Miejskiej przy sadzeniu na dziedzińcu kolejnego kasztanowca – tak, aby miał jak najlepsze warunki do życia.
Niestety, znakomita większość drzew w Polsce nie zasługuje w naszych oczach na równą troskę. Wciąż za mało się mówi i pisze roślinach w ich masie. A także o pandemiach, z powodu których umierają.
Efekt jest taki, że gdy napotykamy podczas wrześniowego spaceru jednocześnie kwitnące i owocujące kasztanowce, w pierwszym odruchu sięgamy po telefon. Robimy sobie selfie. Wrzucamy post o tym, że świat stanął na głowie. A na widok skurczonych, zbrązowiałych liści, zaczynamy narzekać, że jesień przyszła za wcześnie. Nici z relacji na Instagrama. Mimo że od 2019 roku kasztanowce są uznawane przez Międzynarodową Unię Ochrony Przyrody za zagrożone wyginięciem. I choć informacja o tym trafiła akurat na strony polskich gazet, mało kto – poza grupą ekspertów – potrafi dziś na pierwszy rzut oka rozpoznać choroby ciał, które nie są ludzkie.
Poza tym ani czekoladowa plamistość liści, ani inwazja motyla szrotówka kasztanowcowiaczka nie brzmią groźnie, a raczej uroczo, jak żywcem wzięte z odcinka „Kasztaniaków”.
Trudno uwierzyć, że to właśnie przez nie w niedalekiej przyszłości możemy obudzić się w miastach bez kasztanowców.
A wszystko przez globalizację i samochody. Bo to właśnie na ich karoserii szrotówek rozprzestrzenił się po całej Europie w niecałe dwadzieścia lat. Przed 1984 można go było spotkać tylko w Macedonii. Dziewięć lat później żerował już na liściach kasztanowców w Austrii, Czechach, Słowacji i Francji. W 1998 roku był już w Polsce, a w 2002 dotarł nawet do Wielkiej Brytanii, zarażając tam najpierw drzewa przy największych arteriach ruchu, a z czasem przenosząc się dalej w głąb ulic i parków. Efekt motyla.
Dlaczego szrotówek tak kasztanowcom szkodzi? Bo niszcząc ich liście, utrudnia im przyrost i owocowanie, a także osłabia je w walce z infekcjami grzybowymi, takimi jak właśnie czekoladowa plamistość liści. Ocieplenie klimatu także w niczym nie pomaga, bo kasztanowce źle znoszą suszę, a szrotówek wręcz przeciwnie. Do tego drzewa są w coraz gorszym stanie, ponieważ kolejne budowy i przebudowy uszkadzają ich korzenie.
Giertych i Jagiełło podkreślają, że na ten moment ekspansji szrotówka właściwie nie da się zatrzymać, ponieważ rozmnaża się pięć razy do roku, składa larwy na wielu liściach i jest odporny zarówno na związki obronne kasztanowców, jak i na ataki ze strony innych drapieżników, poza sikorką modrą. Ale ile owadów może zjeść jeden mały ptaszek?
Równie niewystarczające okazuje się grabienie i usuwanie opadłych liści, na których szrotówek zimuje, oraz oklejanie miejskich drzew foliowymi lepami z feromonami, choć popularność tego ostatniego rozwiązania rośnie. W samym Inowrocławiu wiosną tego roku oblepiono tak ponad 700 kasztanowców. Właściwie jedynym, naprawdę skutecznym sposobem na szrotówka są zastrzyki z silnym środkiem owadobójczym. Ten jednak zabijają także pszczoły, a do tego jest toksyczny dla reszty środowiska.
Czy to oznacza, że kasztanowce wyginą jeszcze za naszego życia?
Walas uspokaja, że raczej nie. Przy czym mówi głównie o zachowaniu ich naturalnych populacji, porastających od wieków bałkańskie pasma górskie. Choć i te zbiorowiska drzew się kurczą, to Walas wierzy, że da się je uratować, dzięki objęciu ich ścisłą ochroną, stworzeniu rezerwatów i przeszczepianiu genów między populacjami, w celu zwiększenia ich zdolności adaptacyjnych i odporności na choroby. Według prognoz Walasa istnieje szansa, że taka „wspomagana migracja” kasztanowców o najwyższym poziomie różnorodności genetycznej, mogłaby uratować także okazy porastające sztuczne stanowiska, więc także polskie miasta i wsie.
Kiedy słucham wykładu Walasa i czytam jego artykuły naukowe, wracają do mnie słowa Elizabeth Kolbert, amerykańskiej dziennikarki zaangażowanej w ochronę przyrody w dobie zmian klimatycznych.
„Proroctwo, wedle którego człowiek ma panować nad »wszelką ziemią, oraz nad wszelkim płazem, co pełza po ziemi«, wypełniło się. Wybierz dowolny obszar, a usłyszysz tę samą historię. (…) Odpowiedzią na problem kontroli jest jeszcze większa kontrola. Tyle że tym, z czym teraz trzeba się uporać, nie jest natura, która istnieje – lub którą postrzegamy jako istniejącą – w oderwaniu od człowieka. Przeciwnie, teraz wszelkie nowe działania muszą wychodzić od ciągle nawracającego punktu, jakim jest przekształcona planeta – nie tyle kontrola natury, ile kontrola kontroli natury”.
Nie wiem, jak dużo złej energii z naszych telefonów, komórek i komputerów musiały pochłonąć kasztany w latach 90., że zasłużyły sobie na taki los. Ale cieszę się, że poza autorami prześmiewczych eksperymentów, finansowanych przez KPRM ze skarbu państwa, pracują w Polsce botaniczki, zielarki, rolniczki, ogrodniczki i nauczycielki, które chcą walczyć o przetrwanie kasztanowców i szerzej, całej naszej planety.
Jak jednak przypomina Kolbert, tego typu osoby „mogą tylko rekomendować działania, wprowadzanie ich w życie zależy od decyzji politycznych. Można mieć nadzieję, że będą one podejmowane sprawiedliwie, z myślą zarówno o ludziach obecnie żyjących, jak i o przyszłych pokoleniach – ludzi i nieludzi”.
Warto o tym pamiętać przy najbliższych wyborach. I po drodze do urn nazbierać trochę kasztanów. W końcu, jak można przeczytać w oficjalnej broszurze Centrum Informacyjnego Lasów Państwowych, również wydawanej ze środków publicznych, według celtyckiego horoskopu leśnego kasztanowce cechuje sprawiedliwość.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.
Kulturoznawczyni, eseistka, badaczka związków sztuki, roślin i pracy opiekuńczej. Mama dwójki dzieci.
Kulturoznawczyni, eseistka, badaczka związków sztuki, roślin i pracy opiekuńczej. Mama dwójki dzieci.
Komentarze