Ci, którzy mówią o ludzkości jako o zarazie, nowotworze czy pasożycie będą się zapewne upierać, że analogie te przystają do rzeczywistości. Problem w tym, że skojarzenia tego rodzaju turbodoładowują status quo wiodące nas na drogę bez powrotu
„Upór ludzi w niszczeniu przyrody jest silniejszy niż zdolność jej odradzania się”. Ta wieńcząca opublikowany w lipcu na łamach OKO.press reportaż „Nie takie dzikie, ale bezcenne” konstatacja jednego z rozmówców Filipa Springera przywiodła mi na myśl debatę o (nie)adekwatności terminu „antropocen”.
Sceptycyzm wobec tego ostatniego zwykle zasadza się na twierdzeniu, że obarczanie odpowiedzialnością za katastrofę klimatyczną ludzkości jako takiej jest nieprecyzyjne i niesprawiedliwe wobec społeczności nieuprzywilejowanych i marginalizowanych. Z kolei wysuwany często jako alternatywa termin „kapitałocen” jest krytykowany jako ignorujący nie-kapitalistyczne siły przekształcające świat. Sam zająłem stanowisko doceniające wartość „antropocenu” jako terminu, który – utrudniając popadanie w wybiórcze narracje – stawia nam przed oczami całą siłę-słabość naszego gatunku.
Nie chcę tu jednak wracać do tamtej debaty i roztrząsać kwestii terminologicznych. Chodzi o coś innego, być może ważniejszego. Zacytowana przez Springera opinia ma otóż (bez względu na osobiste stanowisko wypowiadającego) drugi wymiar, który będzie moim zdaniem coraz wyraźniej wychodzić na pierwszy plan.
Kiedy trzy lata temu pandemiczne obostrzenia zmusiły wielu z nas do innego spojrzenia na świat, w prywatnych rozmowach oraz dyskusjach w mediach społecznościowych obok głosów nawołujących do solidarności w obliczu zagrożenia, pojawiały się gorzkie, sfrustrowane, prześmiewcze komentarze twierdzące, że prawdziwą zarazą jest ludzkość, że oto planeta próbuje się nas słusznie pozbyć, że przyroda świetnie sobie bez nas poradzi.
Podobna mizantropia ma rzecz jasna dłuższą niż COVID-19 historię, ta zaś lubi się ponoć powtarzać, a przynajmniej rymować. Dziś, już bez koronawirusowych „triggerów”, podobne stwierdzenia pojawiają się wprost w kontekście katastrofy klimatycznej.
W epoce dezinformacji i polaryzacji obok mitów klimatycznego negacjonizmu i miraży haseł technooptymistycznych w rozmowach i komentarzach coraz śmielej krążą wizje ludzkości nie tylko panoszącej się po świecie ze zjadliwością zarazy, ale też przerzucającej się jak nowotwór w ciele Ziemi i pasożytującej na cierpieniu innych istot.
Wraz z nasilaniem się przejawów katastrofy klimatycznej i zapaści ekologicznej spowodowanej działalnością człowieka, podobnej, a nawet radykalniejszej mizantropii będzie zapewne coraz więcej. Ale wbrew przekonaniu wielu osób posługujących się tego typu metaforyką, nie ma tu ani trafnej diagnozy sytuacji, ani pożytku w wysiłkach na rzecz jej poprawy.
Analogie nie muszą być rzecz jasna dokładne w skali jeden do jednego, by mieć wartość ilustracyjną. Ci, którzy mówią o ludzkości jako o zarazie, nowotworze czy pasożycie będą się zapewne i tak upierać, że na pewnym technicznym poziomie analogie te przystają do rzeczywistości. Techniczna przystawalność to wszelako niejedyne – powiedziałbym wręcz, że często nawet nie najważniejsze – kryterium stanowiące o dokładności czy przydatności analogii. Kluczowe znaczenie ma bowiem to, jakie dana analogia wywołuje skojarzenia.
W przypadku analogii mizantropijnych, jak te przywołane powyżej, skojarzenia wyrządzają tak jaskrawe szkody, że blednie przy nich jakakolwiek czysto techniczna wartość objaśniająca tychże analogii. Są to bowiem skojarzenia z rodzaju tych, które nie tylko podtrzymują, ale i turbodoładowują status quo wiodące nas na drogę bez powrotu.
Jako zaraza, nowotwór czy pasożyt, ludzkość byłaby przecież pozbawioną świadomości siłą niezdolną do najprostszej nawet refleksji i najmniejszej zmiany kursu. Gorzej: stanowiłaby byt bez żadnych cech pozytywnych, który trzeba wypalić rozżarzonym żelazem. W takim absolutnym, zrodzonym z dychotomicznego postrzegania świata, porządku rzeczy nie byłoby miejsca na niuans czy spektrum, a wyrok mógłby być tylko jeden.
Jeśli ktoś przyklaśnie takiej (o)błędnej wizji naszego gatunku, niech się zastanowi, komu ona służy. A służy otóż siłom czerpiącym dziś największe korzyści ze status quo. Jeśli bowiem postrzegamy siebie jako jednoznacznie i bezapelacyjnie szkodliwych, to chcąc nie chcąc wpisujemy się w system, który tę szkodliwość wykorzystuje.
Mamy tu szczególny paradoks. Znakomitym wsparciem dla zabójczego status quo są otóż nie tylko narracje otwarcie negacjonistyczne, z pianą na ustach lub wzruszeniem ramion głoszące, że problemu nie ma, oraz narracje optymistyczne, z uśmieszkiem samozadowolenia snujące wizje technozbawienia, które problem rozwiąże za nas – ale też właśnie narracje pesymistyczne, z goryczą w głosie wywodzące, że problemu nie uda się rozwiązać, bo taka jest już nasza podła natura.
W każdym z tych przypadków na żadne konieczne zmiany w ludzkim nastawieniu do żywego świata nie ma co liczyć, ponieważ są one albo niepotrzebne, albo niemożliwe. W rezultacie zarówno ci, którzy ze status quo czerpią, jak i ci, którzy na nim cierpią, będą nadal czerpać i cierpieć, aż granice planetarne zostaną przekroczone – i koniec zwieńczy dzieło, nieważne, czy z hukiem, czy ze skomleniem.
Jest też ta wizja w najlepszym razie uproszczeniem, w najgorszym zaś – zakłamaniem. Potencjał dogłębnego wpływu na otoczenie, który istnieje w gatunku homo sapiens od zarania i który wyzwolił się w pełni wraz z rewolucją przemysłową, nie tylko nie musiał się aż z taką intensywnością wyzwolić, ale też może jeszcze zostać wzięty w ryzy. Nie jest także zupełnie unikalny w świecie istot żywych. Inne gatunki w (krótkoterminowo) sprzyjających warunkach również potrafią rozwijać się ponad miarę, aż dojdzie do wyeksploatowania danego ekosystemu i w konsekwencji do zapaści, która kładzie temu rozwojowi dramatyczny kres.
Dzieje ludzkości od czasów najdawniejszych pokazują, że możliwych jest tu wiele scenariuszy.
Różne społeczności w najrozmaitszy sposób podchodziły do swej roli w danym ekosystemie: od destrukcyjnej (i czasem samobójczej) eksploatacji po zrównoważone współistnienie lub jakąś formę tego ostatniego w następstwie przeżytego epizodu tej pierwszej. Sposób, w jaki ludzki potencjał wpływu na otoczenie jest realizowany, zależy od przyjętych wzorców kulturowych. I dziś to właśnie wzorce utrwalające wizje rzekomego wrodzonego egoizmu i przyrodzonej podłości człowieka są jednym z czynników zwracających ten potencjał w kierunku destrukcyjnym.
W tym ostatnim ujęciu egoizm, krótkowzroczność, okrucieństwo i podobne cechy rodem z mrocznej wizji natury ludzkiej jawią się jako nieuniknione, a przejawy jakichkolwiek pozytywnych postaw wydają się wyjątkiem od reguły, pomyłką lub iluzją, których nie warto cenić i/lub naśladować. Nie ma taka wizja oczywiście wiele wspólnego z rzeczywistością gatunku, który zawdzięcza swoje obecne miejsce na Ziemi zachowaniom mieszczącym się na całym wielowymiarowym spektrum, by wymienić tylko instynkt współzawodnictwa i instynkt współpracy, z których oba mogą być – i są – wykorzystywane w celach zarówno nikczemnych, jak i szczytnych.
Jako gatunek jesteśmy ambiwalentni, a co za tym idzie, możemy być wszystkim.
Wpływowym graczom wszelako przekonania spod znaku „chciwość jest chwalebna” (a przynajmniej nieunikniona) są jak najbardziej na rękę, bo mogą dzięki nim korzystać z aktualnego status quo do woli, póki jeszcze się da.
Tymczasem istnieje wiele możliwych dróg ku przyszłości lub nicości – i wciąż mamy wybór. Współczesny świat jest wynikiem serii zmian kulturowych, które razem składają się na dzieje ludzkości. To nie ludzie nawołujący do kolejnej zmiany kulturowej są radykałami.
Radykałami są ci, którzy w imię mylnych przekonań opierają się zmianie, a przez to wiodą nas ku przepaści – oraz ci, którzy pod hasłami postępu tak naprawdę blokują konieczne zmiany.
Dziś jednym z najjaskrawszych przejawów tego ostatniego zjawiska jest agresywnie promowane przekonanie o niemożliwej do zatrzymania rewolucji technologicznej, które zdemaskował niedawno w artykule „ChatGPT to żaden przełom” Michał Krzykawski. Przekonanie to w ostatecznym rozrachunku służy interesom status quo, choćby kamuflowano ten fakt wywrotowymi z pozoru hasłami rozwoju sztucznej inteligencji i adaptacji do wyzwań przyszłości.
Wszystko to nadal skutecznie utrudnia dyskusję o nowych sposobach zaradzenia piętrzącym się kryzysom, z klimatyczno-ekologicznym na czele – sposobach pilnie potrzebnych wobec klęski dotychczasowych rozwiązań.
Kultura (w tym tzw. styl życia) to siła, która tyleż nas stwarza, co jest przez nas stwarzana, ewoluując i rewoluując w czasie rzeczywistym. Kiedy w centrum wszystkiego ustawiamy obecne status quo – czy to popierając je jako niezrównane, czy też potępiając jako nieuniknione – nie dostrzegamy alternatyw, czyli tych wszystkich innych wersji nas samych, którymi moglibyśmy się stać. A przecież jako istoty obdarzone cechami kognitywnymi i talentami organizacyjnymi odróżniającymi nas od pozostałych mieszkańców Ziemi, jesteśmy w stanie obrać każdy z wielu możliwych kierunków.
Postrzeganie samych siebie jako bezwolnych i bezmyślnych bytów na wzór zarazy, nowotworu czy pasożyta odbiera nam tę sprawczość.
Negatywne skojarzenia wywoływane tymi analogiami powodują nienawiść do nas samych – nienawiść, która jest zarazem i jednym z powodów, i jednym z przejawów status quo. O dziwo, ludzie, którzy z pozycji krytyki ludzkich przewin pomstują na ludzkość jako taką, zachowują się, jak gdyby tylko ci, na których pomstują, byli prawdziwymi ludźmi, a ci wszyscy, którzy krytykują szkodliwe ludzkie działania, starają się je naprawiać, czynią dobro (włącznie z nimi samymi) ludźmi nie są.
Tymczasem za każdym razem, gdy przeciwstawiamy się złu innych ludzi, dowodzimy, że ludzkość może być wszystkim, czym zechce być. Ten pozorny banał kryje w sobie prawdę, którą trzeba stale przypominać, i to tym usilniej, im gorzej idą nasze ludzkie sprawy – czyli, biorąc pod uwagę kruchą potęgę naszego obecnego wcielenia w rozpędzającym się antropocenie, sprawy planetarne.
Jaką zatem metaforę proponowałbym w zamian? Następującą: żyjemy w czasach narzuconej siłą i przyswojonej słabością cywilizacyjnej monokultury, kiedy to jedna subiektywna wizja świata promuje się jako jedyna obiektywie możliwa. Pokryte homogenicznymi uprawami pola potrafią oszołomić jednolitością, potęgą, nawet swoistą urodą, a co za tym idzie, stworzyć iluzję nieuniknioności i bezalternatywności. Ale pod jednobarwną powierzchnią buzuje przecież inne życie.
Utrzymanie monokultury wymaga bezustannego i bezwzględnego zarządzania, by wszelkie alternatywy dławić w zarodku. Inaczej szybciej, niż iluzja by na to wskazywała, pojawiają się „chwasty”, ujawniające potencjał odrodzenia różnorodności i stworzenia nowego – lub odtworzenia dawnego – ekosystemu.
Jeśli zdejmiemy z oczu filtr monokulturowej wizji i krytycznie spojrzymy na przekonania o rzekomo niezmiennej podłości natury ludzkiej czy o nieuniknionej jednokierunkowości rewolucji technologicznej, ukażą się nam inne, rozleglejsze widoki – otworzą się przed nami nowe perspektywy.
Przestańmy zatem wypowiadać się o nas samych jako o wszelkim złu. Skończmy z mizantropią, zanim ona skończy z nami. Nienawiść do samych siebie – jak każda nienawiść – zaślepia.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.
Autor książki „Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka”. Doktorant Uniwersytetu w Maastricht (ekokrytyka poznawcza), absolwent filologii angielskiej, przywództwa w oświacie, zarządzania środowiskiem i stosunków międzynarodowych. Ekspert ds. globalnych problemów środowiskowych Instytutu Boyma. Publikował m.in. w „Dwutygodniku”, „Liberté!”, „Krytyce Politycznej”, „Gazecie Wyborczej”, „Polityce”, „Newsweeku”, „Ha!arcie”, „Lampie”, „Focusie Historia”, a także w prasie literackiej w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Australii, Kanadzie, Irlandii i Nowej Zelandii. Niegdyś autor fantastyki, tłumacz oraz redaktor (m.in. pierwszej w Polsce antologii opowiadań climate fiction „Gdy Ziemia miała nas dość”). Od kilkunastu lat pracuje w chińskim szkolnictwie wyższym.
Autor książki „Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka”. Doktorant Uniwersytetu w Maastricht (ekokrytyka poznawcza), absolwent filologii angielskiej, przywództwa w oświacie, zarządzania środowiskiem i stosunków międzynarodowych. Ekspert ds. globalnych problemów środowiskowych Instytutu Boyma. Publikował m.in. w „Dwutygodniku”, „Liberté!”, „Krytyce Politycznej”, „Gazecie Wyborczej”, „Polityce”, „Newsweeku”, „Ha!arcie”, „Lampie”, „Focusie Historia”, a także w prasie literackiej w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Australii, Kanadzie, Irlandii i Nowej Zelandii. Niegdyś autor fantastyki, tłumacz oraz redaktor (m.in. pierwszej w Polsce antologii opowiadań climate fiction „Gdy Ziemia miała nas dość”). Od kilkunastu lat pracuje w chińskim szkolnictwie wyższym.
Komentarze