Być może, gdyby obudzono ich wcześniej, rozmiary tragedii byłyby mniejsze. Pasażerowie byli zupełnie zaskoczeni, bezradni i przerażeni — mówi w rozmowie z OKO.press Adam Zadworny, autor książki „Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku” o zatonięciu promu w 1993 r.
Natalia Sawka, OKO.press: Pamięta pan dzień, w którym zatonął prom Jan Heweliusz? Styczeń 1993 r.
Adam Zadworny*: Tak, byłem wtedy początkującym dziennikarzem i mieszkałem jeszcze z rodzicami. O katastrofie usłyszałem z radia, które było w naszej kuchni – mówili o jakiejś akcji ratowniczej na Bałtyku. Początkowo nie dotarło do mnie, że chodzi o polski prom, choć kiedy się obudziłem, prawie cały Jan Heweliusz był pod wodą, z której wystawała tylko jego stępka [główna oś konstrukcyjna statku, podstawa kadłuba – red.].
Poleciałem do redakcji “Gazety Wyborczej” w Szczecinie, byli tam już prawie wszyscy, podzieliliśmy się zadaniami. Jedni pojechali do Świnoujścia, próbując zdobyć informacje na nabrzeżu. Liczyli na to, że zaraz przypłyną tam wracające z akcji ratunkowej statki, ale wieczorem na pokładzie promu Śniadecki przypłynęło 16 martwych. Inni dziennikarze pojechali do niemieckiego miasta Stralsund, bo rozeszła się informacja, że w tamtym szpitalu leżą jacyś uratowani marynarze. Panował jeden wielki chaos, także informacyjny. To były jeszcze czasy bez internetu i telefonów komórkowych. Komórki to widzieliśmy jedynie w rękach zachodnich dziennikarzy – te pierwsze tzw. „cegły” kosztowały wtedy w Polsce równowartość kilku średnich pensji.
Nasi dziennikarze, którzy pozostali w redakcji, dzwonili więc ze stacjonarnych telefonów do różnych instytucji, takich jak np. Urząd Morski. Linie były zajęte, bo telefony dzwoniły z całego świata – od dziennikarzy z całego świata, rodzin kierowców tirów, którzy byli na pokładzie Heweliusza.
Panuje chaos, na Bałtyku trwa akcja ratunkowa, pomoc przybyła o wiele godzin za późno. Liczone są ofiary, czy ktoś wtedy podejrzewał, jakie są rozmiary tej katastrofy?
Wtedy jeszcze nie. Późnym popołudniem 14 stycznia w rozgłośniach radiowych odczytano list prezydenta Lecha Wałęsy, w którym, choć nie podano liczby ofiar, to tragedia została uznana za narodową. Było wiadomo, że jest bardzo źle, ale na morzu trwała jeszcze akcja ratunkowa. Przerwano ją po zapadnięciu zmroku i kontynuowano 15 stycznia. Rodziny miały nadzieję do końca. Do przedpołudnia 15 stycznia stępka przewróconego promu wystawała z wody, ale nawet gdy Heweliusz cały poszedł pod wodę, to utrzymywała go w toni poduszka powietrzna. Niektórzy, np. córka kapitana Andrzeja Ułasiewicza wierzyli, że wewnątrz promu są jeszcze żywi ludzie. Taką plotkę rozpowszechnił też pewien jasnowidz, pisała o tym również hamburska popołudniówka.
Ostatecznie dopiero po dwóch-trzech dniach nadzieja umarła i stało się jasne, że nikogo żywego z tratw czy też wody już się nie wydobędzie. Ocalało tylko dziewięciu marynarzy. Reszta, załoga i wszyscy pasażerowie – zginęli.
Stało się jasne, że to największa polska katastrofa morska po II wojnie światowej.
Wszyscy pasażerowie zginęli. Dlaczego?
Ochmistrz statku Edward Kurpiel podczas procesu przed Izbą Morską w Szczecinie zapytany przez sędziego, jakie szanse na uratowanie mieli pasażerowie, powiedział – żadne.
Na Heweliuszu, w przeciwieństwie do innych polskich promów, jakie były wtedy na Bałtyku, większość załogi i pasażerów obudziła się dopiero w momencie ogłoszenia alarmu opuszczania statku, czyli około godz. 4.30. Być może, gdyby obudzono ich wcześniej, rozmiary tragedii byłyby mniejsze. Pasażerowie byli zupełnie zaskoczeni, bezradni i przerażeni. Wychodzili z kabin w samej bieliźnie czy piżamach, nieprzygotowani na taką sytuację, z trudem wydostawali się na pokład.
I potem zamarzali w wodzie.
Nie mieli szans, ponieważ na promie nie było dla pasażerów kombinezonów termicznych, które zabezpieczały przed hipotermią. Mieli tylko zwykłe pasy ratunkowe. Były też takie gumowe kombinezony typu pingwin, które wyglądały jak worki z kapturem i rękawami, które dają częściową ochronę przed chłodem, ale one były w takim składziku na pokładzie, zamkniętym na klucz. A klucz znajdował się na mostku kapitańskim, do którego nie można było się już dostać. Jedyną szansą na przeżycie pasażerów była natychmiastowa ewakuacja ich przez helikoptery. Ale te przyleciały za późno.
Opisuje Pan przejmujące obrazy ludzi tonących w lodowatej wodzie, gdzie potęgowane przez zimny wiatr fale zalewały wnętrza tratw ratunkowych.
Umierali nie tylko ci, którzy znaleźli się w Bałtyku i dławili się wodą i dusili wodnym pyłem, który z powodu huraganu przykrywał morze, ale także osoby, którym udało się przedostać do tratw ratunkowych. One automatycznie się otwierały, ale były wypełnione lodowatą wodą, bo rozbitkom nie udało się zamknąć włazów. Rozbitkowie bez kombinezonów termicznych umierali w nich jeden po drugim. W objęciach ojca – kierowcy tira z Austrii zamarzła podróżująca z nim, czteroletnia córka. Jej matkę pochłonął Bałtyk, nigdy nie odnaleziono jej ciała.
Podróżował Pan promem Jan Śniadecki ze Świnoujścia do Szwecji – tą samą trasą, którą niegdyś pokonywał Jan Heweliusz. Strach?
Nie bałem się, morze było spokojne. Śniadeckim wypływaliśmy w nocy – czyli o podobnej porze, co Heweliusz. Złapałem się jednak na tym, że sprawdzam, czy w mojej kabinie jest pas ratunkowy.
Popłynąłem, bo uważałem, że pisząc o ostatnim rejsie Heweliusza, powinienem odbyć tę samą trasę. Wybrałem zmianę, na której na pokładzie promu był jeden z uratowanych członków załogi Heweliusza – Bogdan Zakrzewski. Jedyny z nich, który wciąż pracuje na morzu. To kucharz i jednocześnie niesamowicie ciekawa postać, człowiek, który jest żywą historią marynarki handlowej, pływał wcześniej na oceanicznych liniach. Od ponad 30 lat pracuje na Bałtyku.
Starałem się sobie wyobrazić to, co mogli czuć pasażerowie Heweliusza, kiedy usłyszeli alarm opuszczania statku. Tego nie można sobie wyobrazić. Tylko ci, którzy tam byli wiedzą, przez co przeszli. Słyszeli wokół siebie krzyki, wzywanie Boga i modlitwy w różnych językach, rozpaczliwe wołanie o pomoc ludzi, którzy znaleźli się w pułapce – pod przewróconą tratwą. Jeden z uratowanych powiedział mi, że kiedy w kompletnych ciemnościach zobaczył wokół siebie małe światełka pasów ratunkowych, które mieli na sobie umierający z zimna ludzie, przyszedł mu do głowy cmentarz 1 listopada.
Nie tylko Zakrzewski, ale też wiele innych osób, które przeżyły katastrofę, jednak wracało potem do pracy na statku.
Dla wszystkich katastrofa była strasznym przeżyciem. Wielu marynarzy zmagało się z traumą, niektórzy musieli leczyć się psychiatrycznie. Mimo to większość chciała wrócić na morze, bo praca na statku była dla nich nie tylko dobrym zawodem, ale też jedynym sposobem na utrzymanie rodzin.
Kucharz Zakrzewski po katastrofie miał wrażenie, że blok, w którym mieszka, kiwa się na boki, jakby zaraz miał się przewrócić. Zaczął pracować w restauracji. Ostatecznie nie mógł odnaleźć się w kuchni, gdzie „nic się nie buja”. Wrócił na prom.
Inny ocalały, któremu w młodości Cyganka przepowiedziała śmierć po czterdziestce, był w takim właśnie wieku i można powiedzieć, że przeżył własną śmierć. Znaleziono go w głębokiej hipotermii, bez większych szans na przeżycie, ale cudem przeżył. Wrócił do pracy, popłynął w długą trasę do Afryki. W nocy wracały koszmary, w których widział ciała kolegów, nie mógł zasnąć bez zapalonej lampki nocnej. Zrezygnował z pracy na morzu i został taksówkarzem.
Niektóre z tych życiorysów ocalałej załogi Heweliusza są tragiczne.
Tak, jakby goniło ich przeznaczenie. Jeden z nich przeżył kolejny dramat – ciężki pożar na greckim statku, na pełnym morzu. Inny awansował, został kapitanem i zaginął bez wieści podczas rejsu u wybrzeży Afryki. Mówi się, że został wyrzucony za burtę przez część załogi, bo zauważył coś, czego nie powinien widzieć, np. przemyt narkotyków.
To jedna z niewyjaśnionych opowieści o tajemniczych śmierciach polskich kapitanów.
Wśród tragicznych morskich opowieści wiele jest niewyjaśnionych. W swojej książce piszę np. o serii zaginięć i zabójstw polskich kapitanów, do których doszło w latach 70 i 80. Wszystkie śledztwa umorzono. Wtedy, w czasach PRL, pisała o nich dziennikarka Grażyna Murawska, ale po naciskach Służby Bezpieczeństwa, musiała sobie odpuścić ten temat. Murawska uważała, że w sprawie katastrofy Heweliusza państwo polskie też coś skrywa.
Kapitan Heweliusza Andrzej Ułasiewicz był na statku do końca. Czy popełnił błędy?
Izba Morska w Szczecinie, która wydała pierwsze z trzech orzeczeń w tej sprawie, uznała, że kapitan popełnił błędy, ale nie tylko jego żona uważała, że został kozłem ofiarnym. Tak też uważali marynarze i wielu ludzi morza. Całą winę zwalono wtedy na huragan Junior i Ułasiewicza. Dlatego do dzisiaj niektórzy uważają, że był ryzykantem, bo wypłynął ze Świnoujścia w ciężkich warunkach. W rzeczywistości w momencie wypłynięcia statku na Bałtyk prognozy przewidywały wiatr o sile 6-7 stopni w 12-stopniowej skali Beauforta. Nikt nie ostrzegał o huraganie nadciągającym z zachodu, dlatego poza Heweliuszem wypłynęły też inne promy. Ułasiewicz nie był ryzykantem.
Dowodził jednak feralnym promem.
Heweliusz w przeszłości miał wypadki, przeżył m.in. poważny pożar, i awarie. Już wcześniej co najmniej kilka razy przechylał się na morzu i o mało nie zatonął, co w czasach PRL było zatajane przez właściciela statku. Miał swoje wady, kapitanowie narzekali na kłopoty ze statecznością i sterownością, które zaczynały się, gdy na Bałtyku mocno wiało, a więc każdej zimy.
Kiedy wychodził w swój ostatni rejs późnym wieczorem 13 stycznia 1993 r., załoga śpieszyła się, bo mieli już opóźnienie spowodowane remontem uszkodzonej trzy dni wcześniej furty rufowej. Być może to sprawiło, że nie przymocowano części ciężarówek na dolnym pokładzie towarowym. Wybrano najkrótszą trasę – prostą linię na mapie – zamiast dłuższej trasy wzdłuż niemieckiej wyspy Rugia, która zapewniałaby osłonę przed wiatrem.
Dodatkowo, jak wspomniałem, nad Bałtykiem nikt nie ostrzegał o wyjątkowo silnym huraganie nadciągającym z zachodu. Mimo tego wszystkiego Heweliusz mógł ocaleć, przecież inne promy będące wtedy w tym rejonie Bałtyku nie zatonęły. W ostatnim orzeczeniu Odwoławczej Izby Morskiej w Gdyni wielokrotnie pojawia się słowo „prawdopodobnie”. Wynika z niego, że tej tragedii nie da się w pełni wyjaśnić.
Jedną z teorii spiskowych jest to, że Heweliusz zatonął, bo znajdowała się na nim broń.
Dla mnie, dziennikarza, ciekawy był nie tylko mechanizm zakłamywania historii Heweliusza, m.in. przez państwowe instytucje, ale też powstawania teorii spiskowych. Kiedy w 1994 roku na Bałtyku podczas rejsu z Tallina do Sztokholmu zatonął inny prom – Estonia – w którym zginęły 852 osoby, również pojawiały się podobne teorie. One mają swoje uzasadnienie w kontekście tamtych czasów. Polskie gazety z 1993 roku pełne były doniesień o śledztwach związanych z nielegalnym handlem bronią, w którym zamieszani mieli być Polacy. Polscy armatorzy dobrze znali wtedy pojęcie „ładunek specjalny”. W tym samym 1993 roku na innym statku należącym do tego samego armatora odkryto przemyt broni do Irlandii Północnej. Teorie spiskowa miały więc swoje źródło w prawdziwych wydarzeniach.
Ale na Heweliuszu broni nie było?
Nie znaleziono jej i nie ma na to żadnych dowodów. Kto miałby być jej odbiorcą? Szwedzi? Zresztą, karabiny nie wybuchają. Materiałów wybuchowych też nie było, żadnego wybuchu nie było. Wrak był wielokrotnie badany i nie znaleziono tam żadnych śladów eksplozji. Cała dziewiątka ocalałych marynarzy mówi o przechyle statku, zachowały się nagrania rozmów kapitana Ułasiewicza z innymi promami i stacjami brzegowymi. On mówi o rosnącym przechyle. Podczas jego ostatniej rozmowy przez radio, przechył wynosi już 70 stopni. Niedługo potem prom położył się na boku, a dokładnie o godz. 5.12 przewrócił stępką do góry.
Nurkowie organizują wycieczki do wraku statku?
Wrak został zbadany najpierw przez Niemców, a potem przez nurków polskiej Marynarki Wojennej, którzy wydobyli ciało kapitana Andrzeja Ułasiewicza oraz wicedyrektorki Euroafryki – Agnieszki Goldman. Ale samo nurkowanie na wrak statku nie jest zabronione, bo Heweliusz nie został uznany za podwodną mogiłę. Według oficjalnej wersji nie ma tam ciał, choć dziesięciu ofiar do dziś nie odnaleziono. Szwedzi nie bardzo w to wierzyli i protestowali przeciwko organizowaniu wypraw nurkowych.
Te wyprawy pod wodę początkowo organizowały niemieckie kluby nurkowe, a z czasem także polskie, oferując komercyjne ekspedycje na Heweliusza, które cieszyły się dużym zainteresowaniem ze względu na ich aurę tajemniczości. Przez lata wrak przyciągał zarówno kluby nurkowe, jak i ekspedycje, których uczestnicy liczyli na to, że znajdą nowe dowody mogące wyjaśnić nie w pełni wyjaśnioną katastrofę.
Na przykład zagubiony dziennik okrętowy?
Ten dziennik zapewne poszedł na dno i zniszczyła go woda. Nurkowie odnaleźli tylko dziennik maszynowy, ale w nim ostatni zapis sporządzono na długo przed katastrofą. Prawie wszyscy ludzie, którzy byli w sterówce, czyli na mostku kapitańskim, z wyjątkiem trzeciego oficera, zginęli. Zdaniem świadków ten człowiek do końca życia nosił w sobie jakąś tajemnicę dotyczącą katastrofy.
Jak państwo próbowało wyjaśnić przyczyny tej tragedii?
Katastrofę próbowało wyjaśnić wiele instytucji: Izba Morska, prokuratura, dwie komisje – rządowa i resortowa, a także Państwowa Inspekcja Pracy. W raport komisji resortowej, wedle którego winny jest tylko huragan Junior, nie uwierzyli m.in. Szwedzi, Niemcy i wdowy po marynarzach i kierowcach tirów. Raportu komisji rządowej jednak nikt nigdy nie widział, mimo że wszyscy o nim mówili. Stał się swego rodzaju „świętym Graalem”, co z kolei dało początek nowej teorii spiskowej sugerującej, że dokument został utajniony, ponieważ zawiera niewygodną prawdę, którą polskie państwo chciało ukryć.
Dotarłem do wiceszefa tej rządowej komisji, Andrzeja Milczanowskiego, ówczesnego ministra spraw wewnętrznych (Milczanowski zmarł w lipcu 2024 r.). On powiedział mi, że ten raport nigdy nie powstał i wyjaśnia dlaczego. Odpowiedź jest w mojej książce.
O Heweliuszu powstaje też fabularny serial na Netflixa. Może w debacie publicznej pojawią się kolejne próby wyjaśnienia tej katastrofy?
Ta superprodukcja, czyli serial Kaspera Bajona jako scenarzysty i Jana Holoubka jako reżysera, z Borysem Szycem w roli Andrzeja Ułasiewicza, zapewne będzie wielkim wydarzeniem i rozbudzi zainteresowanie tragedią Jana Heweliusza. Być może pojawią się nowe spekulacje. Nie wierzę jednak w działania państwa, czyli np. prokuratury, dla której już w 2003 r. ta sprawa była przedawniona. Dlatego, kiedy później pojawiały się nowe dowody, prawie nic z tym nie zrobiono.
Pracując nad tą książką przez kilkanaście miesięcy, dotarłem m.in. do nieznanych w przestrzeni publicznej informacji, rzucających nowe światło na tę tragedię. Wynika z nich m.in., że oficjalna lista ofiar nie jest prawdziwa [oficjalnie ofiar śmiertelnych było 55 – red.]. Wydaje mi się, że udało mi się historię Heweliusza odkłamać. To należało się jego ofiarom.
Adam Zadworny (ur. 1967) – dziennikarz, reporter, od 1990 roku związany z „Gazetą Wyborczą”, wcześniej współpracownik pism drugiego obiegu. Autor książek Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku, Bałuka jestem…, Szpiedzy w Szczecinie i Psy z Karbali. Dziesięć razy Irak (wraz z Marcinem Górką), współautor alternatywnego przewodnika Zrób to w Szczecinie. Jego reportaże znalazły się w zbiorach Z Archiwum Sz. Śladem szczecińskich historii niezwykłych XX wieku, Morze i ziemia. Antologia reportaży z Pomorza i w trzech tomach z cyklu Wszystkie barwy PRL-u: Szpiedzy, zamachowcy, terroryści, Szare na złote, czyli Polak potrafi oraz Oszuści, zabójcy i złodzieje. Laureat kilku nagród dziennikarskich, m.in. Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczpospolitej Polskiej – Pomorze Zachodnie oraz Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej im. Tadeusza Mazowieckiego za reportaż historyczny Dziki Zachód – Uznam. W 2008 roku nominowany do nagrody MediaTory za serię reportaży Nangar Khel – tak było (wraz z Marcinem Kąckim i Marcinem Górką).
Dziennikarka zespołu politycznego OKO.press. Wcześniej pracowała dla Agence France-Presse (2019-2024), gdzie pisała artykuły z zakresu dezinformacji. Przed dołączeniem do AFP pisała dla „Gazety Wyborczej”. Współpracuje z "Financial Times". Prowadzi warsztaty dla uczniów, studentów, nauczycieli i dziennikarzy z weryfikacji treści. Doświadczenie uzyskała dzięki licznym szkoleniom m.in. Bellingcat. Uczestniczka wizyty studyjnej „Journalistic Challenges and Practices” organizowanej przez Fulbright Poland. Ukończyła filozofię na Uniwersytecie Wrocławskim.
Dziennikarka zespołu politycznego OKO.press. Wcześniej pracowała dla Agence France-Presse (2019-2024), gdzie pisała artykuły z zakresu dezinformacji. Przed dołączeniem do AFP pisała dla „Gazety Wyborczej”. Współpracuje z "Financial Times". Prowadzi warsztaty dla uczniów, studentów, nauczycieli i dziennikarzy z weryfikacji treści. Doświadczenie uzyskała dzięki licznym szkoleniom m.in. Bellingcat. Uczestniczka wizyty studyjnej „Journalistic Challenges and Practices” organizowanej przez Fulbright Poland. Ukończyła filozofię na Uniwersytecie Wrocławskim.
Komentarze