Wszystko wskazuje na to, że jedynym celem zapowiedzianych przez Tokajewa reform jest sprawić, by odtąd głównymi beneficjentami kazachskiego systemu gospodarczego była nie rodzina starego prezydenta Nursułtana Nazarbajewa, a najbliższe otoczenie samego Tokajewa.
Minęły dwa tygodnie od krwawej pacyfikacji, która zakończyła trwające w Kazachstanie od 2 stycznia protesty. Zanim się dokonała, na ulice kazachskich miast wjechały wozy opancerzone i ciężarówki wyładowane wojskiem. Jak opowiadają demonstranci, część służb nosiła mundury bez wyraźnych dystynkcji.
Najtragiczniejszych było kilkadziesiąt godzin, od wieczora 5 stycznia do popołudnia 7 stycznia. Zginęło wtedy ponad 200 osób (oficjalne dane podają 227 jako całkowitą liczbę ofiar). W całym kraju panowała totalna blokada telekomunikacji. Wyłączony był intranet i sieci telefoniczne. Dziennikarzom odmawiano dostępu do informacji, zdarzało się blokowanie stron niezależnych portali.
Całą operację prezydent Kasym Żomart Tokajew (na zdjęciu u góry) nazywa antyterrorystyczną i zapewnia, że kazachskie siły porządkowe strzelały i obezwładniały jedynie zagranicznych terrorystów i spiskowców działających na zlecenie wewnętrznych zdrajców.
Wśród kilkunastu tysięcy zatrzymanych było wielu niezależnych dziennikarzy, działaczy społecznych i aktywistów, a także dziesiątki Bogu ducha winnych obywateli sąsiedniego Kirgistanu.
Jednak prezydent upiera się, że jedyne, z czym walczył, to wrogie siły, które postanowiły wykorzystać pokojowe manifestacje dla destabilizacji Kazachstanu i przejęcia władzy.
Kto konkretnie miałby dybać na niezależność Kazachstanu ani jak do tego doszło, że przynajmniej teoretycznie podporządkowany prezydentowi potężny aparat bezpieczeństwa nie zauważył szykowanego ataku, opinia publiczna na razie się nie dowiedziała.
Od kilkunastu dni jednak Tokajew zapewnia, że rozumie niezadowolenie, a nawet gniew narodu i zamierza zrobić wszystko by zniwelować jego przyczyny. Pod koniec minionego tygodnia, 21 stycznia, spotkał się z przedstawicielami kazachskiego biznesu i wygłosił przemówienie, którego nie powstydziłby się niejeden kazachski opozycjonista.
"Dysonans pomiędzy deklarowanym stanem spraw społeczno-gospodarczych a rzeczywistością osiągnął stan krytyczny. Dlatego wszyscy razem musimy jak najszybciej przystąpić do odnowy polityki gospodarczej. Trzeba ustanowić nowe reguły gry. Uczciwsze, przejrzyste i sprawiedliwe" – mówił do audytorium złożonego z najważniejszych przedsiębiorców w kraju.
Przyznał, że na wzroście gospodarczym Kazachstanu korzystały elitarne, niewielkie grupki, a dochody większości społeczeństwa stały w miejscu, albo wręcz spadały. Rosnące rozwarstwienie dochodów nazwał „rozżarzoną zapałką, która przystawiona do beczki prochu mogła w każdej chwili wybuchnąć”. I zaraz dodał, że wykorzystali to właśnie terroryści i spiskowcy.
Nie uciekał od liczb i twardych danych. "Gołym okiem widać nierównowagę i problemy ze sprawiedliwym podziałem dochodu narodowego" – stwierdził. – "Międzynarodowi eksperci policzyli, że połowa kazachskiego bogactwa należy zaledwie do 162 osób. A w tym samym czasie miesięczny dochód połowy społeczeństwa nie przekracza 50 tysięcy tenge, co daje zaledwie nieco ponad 1300 dolarów rocznie [koło 5300 złotych]. Za takie pieniądze praktycznie nie da się przeżyć. Jak już mówiłem, taka nierówność i rozwarstwienie są bardzo niebezpieczne. Trzeba to szybko zmienić".
Tokajew mówił też o niebezpiecznej koncentracji biznesu. "Są tacy, którym myli się Hegel z Bablem, brak im ogłady, a mają w swoich rękach ogromną liczbę biznesów. Jednocześnie ludzie dobrze wykształceni, po specjalnych kursach, nijak nie mogą się przebić, bo nie mają na przykład dostępu do kredytów".
Słowa prezydenta stanowią bardzo trafny opis sytuacji gospodarczej Kazachstanu. I chciałoby się wierzyć w jego zapewnienia, że zamierza ją czym prędzej zmienić.
Jest tylko jeden mały szkopuł. On sam brał udział w tworzeniu tego systemu i przez kilkadziesiąt lat czerpał z niego zyski.
W swojej długiej, bo trwającej od początku istnienia niepodległego Kazachstanu, karierze politycznej Tokajew zdążył być wiceministrem i ministrem spraw zagranicznych, premierem, a potem, przez wiele lat marszałkiem Senatu, w którym nie zasiadali przedstawiciele opozycji.
Prezydentem też nie jest od niedawna. Stery państwa, przynajmniej teoretycznie, przejął blisko trzy lata temu, kiedy to w marcu 2019 roku dotychczasowy prezydent Nursułtan Nazarbajew wyznaczył go na swojego następcę. Zorganizowane niecałe trzy miesiące później wybory prezydenckie były jedynie formalnością przyklepującą stan faktyczny. Przeciwko Tokajewowi nie wystartował żaden realny konkurent polityczny. Państwowa Komisja Wyborcza zadbała, by nikt taki nie został zarejestrowany.
Złośliwie, ale trafnie, wypunktował prezydencką hipokryzję Dossym Satpajew, niezależny kazachski politolog.
„Słyszę, że prezydent zaczął rozprawiać o biedzie, niskich dochodach i rozwarstwieniu społecznym. Jakby dopiero wczoraj się obudził.
A za nim, jak echo, powtarza to samo cała urzędnicza i poselska brać. Z podobnym entuzjazmem z jakim wcześniej mówiła o liście 30 najbardziej rozwiniętych krajów świata [na której miał znajdować się Kazachstan]. Im w zasadzie jest wszystko jedno co gadają, byle tylko nie oderwali ich od żłobu” – napisał na Instagramie Satpajew.
I przypomniał, że już rok temu eksperci apelowali do polityków o podjęcie jakichś kroków w związku z pogarszającą się sytuacją obywateli, związaną między innymi z pandemią koronawirusa.
Władza jednak wtedy zajęta była przygotowaniami do 30-lecia niepodległości, które okazało się „huczną ucztą wydawaną w czasach zarazy”. „Dopiero tragiczne, styczniowe wydarzenia zmusiły rządzących do zmiany tonu. Czy naprawdę u nas zawsze najpierw musi coś wybuchnąć i muszą zginąć ludzie, żeby władza dostrzegła, że mamy problem?” – pytał retorycznie Satpajew.
Kroki, które obiecuje prezydent, brzmią przekonująco. W przemówieniu do biznesmenów zapewniał, że rząd w pierwszej kolejności zadba o uczciwą konkurencję, przejrzystość decyzji, przewidywalność państwowej polityki, jawność i efektywność systemu podatkowego i społeczną odpowiedzialność przedsiębiorców.
Jednocześnie uspokajał słuchaczy, że jego reforma nie będzie polegała na odebraniu jednym i rozdaniu innym. Mówił o gwarancji prywatnej własności, na której straży ma stać specjalnie zreformowany system sprawiedliwości.
To bardzo ważne zapewnienie. Już dekadę temu kazachski obrońca praw człowieka i analityk, Jewgienij Żowtis zapewniał mnie, że jedną z przyczyn problemów Kazachstanu jest to, że gwarantem stanu posiadania nie są tam uczciwe i ściśle przestrzegane procedury a przychylność władzy.
Tokajew jednak ostrzegł biznesmenów, że należy skończyć z zasadą „zarabiamy tu, wydajemy za granicą”. „Zostaną ustanowione przeszkody dla wyprowadzania pieniędzy z kraju” – poinformował.
Obiecał usprawnić system publicznych przetargów i przyznał, że z wydawaniem państwowych pieniędzy w Kazachstanie od dawna był problem. Obiecał szczególnie uważnie przyjrzeć się zakupom, jakie podejmował państwowy holding Samruk-Kazyna, którego zadaniem jest kontrola nad szczególnie istotnymi dla państwa działami gospodarki,
Holding ma znaczące udziały we wszystkich spółkach związanych z przemysłem wydobywczym. „Decyzje podejmowane w kuluarach, brak przejrzystości, zawyżone ceny – z tym wszystkim trzeba się uporać. [Władzom Samruk-Kazyna] daję na to miesiąc. Nic nie zrobią, wyciągnę konsekwencje. Mam nadzieje, że już wszyscy zrozumieliście jak jestem przywiązany do zasady »Platon przyjacielem, lecz większą przyjaciółką prawda«”.
Problem w tym, że jak dotąd, Tokajew nie udowodnił jakiegoś szczególnego przywiązania do prawdy. W kazachskich aresztach nadal siedzą zatrzymani bez wyraźnych powodów dziennikarze i obrońcy praw człowieka.
Część z tych, którzy wyszli na wolność, opowiada o torturach stosowanych w śledztwie, zatrzymaniach bez podania podstawy prawnej i próbach wymuszenia fałszywych zeznań.
Jak donosi Radio Azattyk, w sobotę, 22 stycznia, przed ratuszem w Żangaozenie, mieście, gdzie zaczęły się styczniowe demonstracje, zebrało się kilkadziesiąt osób. Żądali zakończenia prześladowań wobec uczestników protestów. Mieli ze sobą transparenty „Naród to nie ekstremiści”, „Żądamy wstrzymania represji”.
Uczestników akcji przez cały czas trwania protestu filmowali policjanci pochowani wewnątrz radiowozów. W czasie demonstracji puszczono też wezwanie od pracowników jednej z miejscowych firm, Kezbi, do prezydenta, żeby stał na straży konstytucji i wpłynął na służby, które wciąż aresztują i wzywają na przesłuchania organizatorów i uczestników styczniowych protestów.
Jeszcze tego samego dnia mężczyzna, który dystrybuował nagranie, dostał wezwanie na policję. Ma być świadkiem w sprawie karnej.
Trudno uwierzyć, że władza, która tak traktuje swoich obywateli będzie jednocześnie dążyć do ustanowienia przejrzystych reguł na styku państwa i biznesu. Władza, której w zasadzie nie ma kto kontrolować dodajmy.
W Kazachstanie jeszcze nigdy nie odbyły się uczciwe wybory, w parlamencie nie zasiada opozycja, a sądy konsekwentnie odmawiają rejestracji jakimkolwiek organizacjom, które uznają za konkurencje dla rządzącej partii Nur Otan. Niezależni dziennikarze są zastraszani, trafiają do więzień i na przesłuchania, w redakcjach są przeprowadzane rewizje, a strony internetowe bywają blokowane.
Wszystko wskazuje na to, że jednym celem zapowiedzianych przez Tokajewa reform jest sprawić, by odtąd głównymi beneficjentami kazachskiego systemu gospodarczego była nie rodzina starego prezydenta Nursułtana Nazarbajewa, a najbliższe otoczenie samego Tokajewa.
"Wydaje mi się, że to długie milczenie [Nazarbajewa, który nie zabierał publicznie głosu przez cały czas trwania protestów i zamieszek, a wystąpił dopiero na nagraniu wideo nadanym w publicznych mediach we wtorek 17 stycznia] wynikało stąd, że przez cały ten czas odbywały się targi i ustanowienie jakiegoś konsensu" – mówił telewizji Nastojaszczeje Wremja [wspólny projekt amerykańskich nadawców Voice of America i Radia Swoboda] kazachski politolog i były dyplomata, Kazbek Bejsebajew.
"Przez cały ten czas dawano nam do zrozumienia, że zdrajcą okazał się przewodniczący Komitetu Bezpieczeństwa Narodowego, Karim Masimow [bliski współpracownik Nazarbajewa, jego wieloletni premier]. Potem zobaczyliśmy jak ze wszystkich kluczowych stanowisk zwalniani są krewni Nazarbajewa. Sam Tokajew mówił, że za rządów Ełbassy [Ojca Narodu, honorowy tytuł byłego prezydenta] wielu się wzbogaciło. Jeśli przełożyć to wszystko na prosty język, Tokajew dał po prostu sygnał: musicie się podzielić. Myślę, że ta cisza, to był czas, kiedy ustalano jak tego podziału dokonać. I jak już to wreszcie ustalili, to wystąpił Nazarbajew i oświadczył, że nie ma żadnego konfliktu wewnątrz elity rządzącej."
Dzielić się między sobą, a dzielić z narodem, to dwie zupełnie różne rzeczy. Stare i uniwersalne prawo ekonomii mówi, że człowiek zawsze woli mieć więcej niż mniej. Dotyczy to wszystkich, także kazachskich elit biznesowo-politycznych.
Póki nie nastąpią tam zmiany polityczne, póki nie nastanie pluralizm, konkurencja polityczna i warunki dla swobodniej pracy dziennikarzy i społecznych organizacji kontroli, nie ma co marzyć o tym, że tamtejsza grupa trzymająca władzę serio będzie chciała pozbyć się części swoich dochodów i oddać je obywatelom.
Dziennikarka, socjolożka, adiunktka w Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego, autorka m.in. zbioru reportaży z Azji Środkowej „Wystarczy przejść przez rzekę" i „Buntowniczek z Afganistanu" (WAB 2022).
Dziennikarka, socjolożka, adiunktka w Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego, autorka m.in. zbioru reportaży z Azji Środkowej „Wystarczy przejść przez rzekę" i „Buntowniczek z Afganistanu" (WAB 2022).
Komentarze