0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Zrzut ekranuZrzut ekranu

„Lubię filmy, które dobrze się zaczynają i szczęśliwie kończą. Nie lubię takich, gdzie jest przemoc, strzelanina… to wyłączam, bo to jest na rozstrój nerwowy” cytuje „pewną starszą panią ”Gość niedzielny„ 3 października 2024. I ocenia, że ”wśród 16 filmów kandydujących do głównej nagrody Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni trudno znaleźć takie, które niosłyby ze sobą jakąś nadzieję czy pozwoliłyby widzowi oderwać się od codzienności".

Ten mimowolny komplement oznacza, że tegoroczne filmy dotyczyły polskich spraw. Ale ich „polskość” wymaga dopowiedzenia.

Żaden z czterech najgłośniejszych filmów zakończonego 28 września festiwalu w Gdyni nie toczył się w całości po polsku; w dwóch z nich nie pada ani jedno polskie słowo. Dało się za to słyszeć duński, ukraiński, a także angielski, arabski, niemiecki, francuski i dużo gwary góralskiej.

Sprawa ukraińska, czyli sprawa polska

Otwierające festiwal „Pod Wulkanem” w reżyserii Damiana Kocura to subtelny portret ukraińskiej rodziny, którą wybuch wojny zastaje na wakacjach na Teneryfie; w jednej chwili z turystów stają się uchodźcami. Akcja toczy się po ukraińsku i częściowo po angielsku. Ekipę filmu stanowili zarówno Polacy, jak i Ukraińcy.

Pomimo tego „ukraińskiego” charakteru, „Pod Wulkanem” uznano za film wystarczająco polski, by wręcz reprezentował Polskę jako kandydat do Oscara; zapewne dlatego, że sprawa ukraińska stała się ostatnio jakby sprawą polską, choć władze próbują to niestety zepsuć, a i postawy proukraińskie słabną.

Przeczytaj także:

W konkursie głównym w Gdyni znalazły się też dwa inne filmy podejmujące temat wojny w Ukrainie: „Ludzie” Macieja Ślesickiego i Filipa Hilleslanda oraz „Dwie Siostry” Łukasza Karwowskiego, a także „Pod szarym niebem” Mary Tamkovich, opowiadający o represjach spadających na dziennikarzy w Białorusi.

„Pod Wulkanem”, pomimo pozytywnego przyjęcia i sukcesu na międzynarodowych festiwalach, nie otrzymał jednak w Gdyni nagrody, poza wyróżnieniem za debiut aktorski dla Sofii Berezovskiej.

Film polski, ale nie dość?

Najwięcej nagród otrzymała za to wgniatająca w fotel „Dziewczyna z Igłą” Magnusa von Horna – czarnobiały film, o którym w Gdyni mówiło się nieustannie.

To mroczna opowieść o ubogiej duńskiej szwaczce Karoline (granej przez Victorię Carmen Sonne), która po pierwszej wojnie światowej zachodzi w ciążę, a gdy kochanek ją porzuca, próbuje usunąć płód za pomocą tytułowej igły. Pomaga jej jednak podejrzana Dagmar (tu nagroda za rolę drugoplanową dla genialnej Trine Dyrholm), która, prowadzi nielegalną agencję adopcyjną…

Bez spojlerów: „Dziewczyna z Igłą” to film wybitny, balansujący na granicy mrocznej baśni, horroru i dramatu historycznego, a jednocześnie w przewrotny sposób podejmujący wątek kobiet, które porzucone przez konserwatywne społeczeństwo próbują same przejąć kontrolę nad własnymi ciałami.

Czyli, chciałoby się powiedzieć,

wątek tradycyjnie polski, a także boleśnie aktualny w kraju, którego nowe władze nie są w stanie zmienić antyaborcyjnego prawa przepisanego z katechizmu Kościoła katolickiego.

Poza Trine Dyrholn statuetką nagrodzono mrożące krew w żyłach zdjęcia Michała Dymka, dopracowane kostiumy Małgorzaty Fudali, ponurą scenografię Jagny Dobosz i niepokojącą muzykę Puce Mary. Magnus von Horn i producent Mariusz Włodarski odebrali także Srebrne Lwy. No właśnie, srebrne…

Reżyser „Dziewczyny z Igłą” Magnus von Horn urodził się wprawdzie w Szwecji, ale od kilkunastu lat mieszka w Polsce, do tego mówi po polsku, ma polskie dzieci, polską żonę, polskie obywatelstwo, więc wszystko wskazuje na to, że można go nazwać po prostu Polakiem. Dzięki obywatelstwu von Horna film spełnił formalne kryteria, by dostać się na Festiwal Polskich Filmów Fabularnych.

W kuluarach słyszało się jednak, że to film „nie dość polski”, by otrzymać Złote Lwy,

tym bardziej że Dania zgłosiła „Dziewczynę z Igłą” jako swojego kandydata do Oscara. A Polacy nie gęsi i swój język mają.

Członkowie ekipy żalili się prywatnie, że przecież „90 proc. ekipy to Polacy, a film został nakręcony w całości w Polsce” (Łódź, Kłodzko, Wrocław i inne miasta udają bowiem w filmie Kopenhagę).

Zielona Granica, narodowe sumienie

Złote Lwy przypadły za to w udziale „Zielonej Granicy” w reż. Agnieszki Holland, kawał dobrego kina, a przy tym ważnego i arcypolskiego (pomimo faktu, że pierwsze pół godziny akcja toczy się po arabsku). Film w porażający sposób obrazuje dehumanizację polityki push-backów stosowanej wobec migrantów i uchodźców na polsko-białoruskiej granicy.

Jak pisał w OKO.press Andrzej Leder, „przyzwyczajając ludzi do brutalnej przemocy wobec uchodźców, polski rząd – świadomie lub nie – czyni Polaków współwinnymi tej zbrodni”.

Film Holland wpisał się w tradycję kina patriotycznego, które odwołuje się do narodowego sumienia. W 2023 roku „Zielona granica” w geście sprzeciwu wobec rządu PiS nie została zgłoszona na festiwal w Gdyni (organizowany m.in. przez Ministerstwo Kultury). Krytycy z rządowych kręgów oskarżyli Holland o oczernianie Polski; minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro porównał Holland do nazistowskich propagandystów.

Prezydent Andrzej Duda stanie 24 października 2024 przed sądem pozwany przez Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych za stwierdzenie, że nie dziwi się funkcjonariuszom Straży Granicznej, którzy używają wyrażenia "tylko świnie siedzą w kinie”.

Na hejt PiS-owskich elit Holland odpowiadała po prostu, że chciała „trafić do serc, umysłów i sumień ludzi, oraz dać głos tym, którzy tego głosu nie mają: zarówno uchodźcom, jak i strażnikom, ale też aktywistom”.

Poza Złotymi Lwami film Holland otrzymał jeszcze nagrodę publiczności.

Przyznanie Złotych Lwów „Zielonej Granicy” można czytać jako gest sprzeciwu środowiska filmowców wobec horroru, który nadal dzieje się na granicy polsko-białoruskiej.

Sprzeciwu zatem nie tylko wobec poprzednich władz, ale także rządu Donalda Tuska,

za którego wciąż kontynuowane są pushbacki, co sama reżyserka wyraziła wprost w festiwalowym wystąpieniu.

Trójkąt miłosny w czasach Goralenvolk

Za to aż cztery nagrody wygrała epicka „Biała odwaga” Marcina Koszałki, film podejmujący temat trójkąta miłosnego w czasach kolaboracji górali z nazistami podczas drugiej wojny światowej w ramach tzw. Goralenvolk (pseudonaukowej nazistowskiej koncepcji, jakoby podhalańscy górale byli rodowitymi Germanami).

„Biała odwaga” to widowiskowe kino historyczne, w którym nie brakuje scen przemocy, seksu i ryzykownej wspinaczki po groźnych Tatrach, co powinno chyba zadowolić nawet „Gościa niedzielnego”. Dwie nagrody otrzymał sam Koszałka – za reżyserię oraz scenariusz, tę drugą wraz z Łukaszem M. Maciejewskim, a poza tym wybitni Sandra Drzymalska za główną rolę kobiecą i Julian Świeżewski za drugoplanową rolę męską.

„Biała odwaga” również spotkała się z kontrowersjami, jeszcze na etapie produkcji: protestował Związek Podhalan, a także "Góralskie Veto”. Były minister kultury Piotr Gliński musiał tłumaczyć, że film (sfinansowany częściowo ze środków PISF) był konsultowany z IPN, na co IPN stwierdził, że to nieprawda.

Ostatecznie jednak Koszałka stworzył film zniuansowany i głęboki, pokazujący górali z różnej strony i skupiający się przede wszystkim na beznadziejnych dylematach moralnych, przed którymi zostali postawieni przez historię. Sytuacja także bardzo polska, bo polskość niejedno ma imię.

;
Na zdjęciu Krzysztof Pacewicz
Krzysztof Pacewicz

Dziennikarz, filozof, kulturoznawca, doktorant na Wydziale „Artes Liberales” Uniwersytetu Warszawskiego. Autor książki "Fluks. Wspólnota płynów ustrojowych" (PWN 2017). Zajmuje się współczesną filozofią polityczną.

Komentarze