0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Tomasz Stańczak / Agencja Wyborcza.plFot. Tomasz Stańczak...

Atakując film Agnieszki Holland „Zielona granica”, opowiadający o kryzysie humanitarnym na granicy polsko-białoruskiej, w tym o działalności polskiej Straży Granicznej, rząd PiS chętnie posługuje się odwołaniami do czasów okupacji niemieckiej. Ponura ironia polega na tym, że sam stosuje chwyty wykorzystywane przez hitlerowską propagandę.

Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro wprost porównał produkcję Agnieszki Holland do działalności nazistowskiej propagandy tweetując: „W III Rzeszy Niemcy produkowali propagandowe filmy pokazujące Polaków jako bandytów i morderców. Dziś mają od tego Agnieszkę Holland…”. Wiceszef MSWiA Błażej Poboży zwołał specjalną konferencję wokół filmu „Zielona granica”, nazwał go „obrzydliwym paszkwilem” i zapowiedział, że w kinach studyjnych film poprzedzony zostanie specjalnym spotem pokazującym "kontekst operacji hybrydowej, przebieg tej operacji i rozwiązanie, które wprowadziliśmy, aby zagwarantować bezpieczeństwo polskiego państwa”.

W piątek, 21 września, w dzień oficjalnej premiery filmu grupa jego przeciwników (wśród których byli kandydaci na posłów Konfederacji, Aleksander Kowaliński i Michał Nieznański) trzymała przed warszawską Kinoteką transparent z napisem „Tylko świnie siedzą w kinie”. To dosyć niefortunne użycie tego hasła, zważywszy na pomysł ministra Pobożego.

Przeczytaj także:

O co chodzi ze świniami w kinie?

Hasło „Tylko świnie siedzą w kinie” pochodzi z czasów walki z niemieckim okupantem w czasach II wojny światowej. Posługiwanie się nim było częścią tzw. małego sabotażu – formy walki cywilnej polegającej na „propagandzie ulicznej” (słowo propaganda nie miało wówczas tak jednoznacznie pejoratywnego wydźwięku, jak teraz): malowaniu napisów na murach, rozrzucaniu ulotek, zaklejaniu niemieckich afiszy nalepkami z hasłami patriotycznymi, zrywaniu niemieckich flag, rozpowszechnianiu symbolu „kotwicy”, czyli Polski Walczącej.

Czasem przeprowadzano także fizyczne ataki na lokale uczęszczane przez niemieckich żołnierzy i kolaborantów oraz na Polki spacerujące po ulicach z Niemcami. Istotą małego sabotażu było zaznaczenie, że Polacy wciąż są u siebie, a Niemcy to tylko przejściowi, znienawidzeni okupanci, którzy nigdzie nie mogą czuć się bezpiecznie. Że całe polskie społeczeństwo przeniknięte jest wolą oporu i walki, a naród jest zjednoczony i solidarny. I, że każdy, stosując w miarę swoich możliwości bierny, cywilny opór jest żołnierzem Państwa Podziemnego.

Organizowaniem działań małosabotażowych i wymyślaniem pomysłów na kolejne akcje zajmowała się Organizacja Małego Sabotażu „Wawer”, prowadzona przez Aleksandra Kamińskiego, wybitnego pedagoga, redaktora naczelnego „Biuletynu Informacyjnego” – najważniejszej okupacyjnej gazety podziemnej – dziś pamiętanego przede wszystkim jako autor słynnych „Kamieni na szaniec”. Większość akcji wykonywana była rękami młodych chłopców i dziewcząt. Jedną z najważniejszych akcji „Wawra” była właśnie „akcja kinowa”.

Kicz, szmira i propaganda

Dlaczego właśnie kina znalazły się na celowniku podziemnej akcji sabotażowej?

W ramach działań represyjnych Niemcy zdelegalizowali właściwie całą polską działalność kulturalną informacyjną i oświatową, pozostawiając względną swobodę tylko rozrywce uchodzącej za prymitywną i niewybredną, „ludową”: teatrzykom rewiowym, cyrkom, wesołym miasteczkom i właśnie kinom. Zezwolono także na działalność hazardową, którą oczywiście objęto niemieckim monopolem. Jak analizuje historyk Tomasz Szarota, autor klasycznej pracy „Okupowanej Warszawy dzień powszedni”, chodziło o to, by ludność polską ogłupić, znieczulić i poddać oddziaływaniu propagandy oraz ciągnąć z „prymitywnej rozrywki” korzyści finansowe.

A jednak, kina w czasie okupacji nie świeciły pustkami. Warto tutaj przypomnieć, że przed wojną działało w samej Warszawie około siedemdziesięciu różnej wielkości kin, bilety były stosunkowo tanie, a chodzenie do kina stanowiło niezwykle popularną rozrywkę dostępną właściwie wszystkim klasom społecznym. Kino uchodziło za muzę lekką, łatwą i przyjemną, tak było też w czasie okupacji.

W propagowanej przez Kamińskiego idei walki cywilnej nie było miejsca na głupią rozrywkę. Nie wypadało się śmiać i cieszyć, gdy naród krwawił i walczył. Chodzenie do kina uważano za naruszenie narodowej żałoby, zwłaszcza że repertuar był ściśle kontrolowany przez Wydział Oświecenia Ludowego i Propagandy urzędu nadzorowanego przez Josepha Goebbelsa. Generalny Gubernator Hans Frank, zezwalając na otwarcie kin na terenie GG, stwierdził wprost, że „W grę mogą […] wchodzić co najwyżej złe filmy, względnie takie, które obrazują wielkość i siłę Rzeszy Niemieckiej”.

Serwowano więc przede wszystkim produkcje niemieckie (ale nie te stojące na wysokim poziomie artystycznym): sensacyjne, przygodowe, erotyczne, melodramaty i komedie. I tak w styczniu 1942 roku w warszawski widz mógł obejrzeć takie tytuły jak na przykład: „Panienki z przedpokoju”, „Hotel zakochanych”, „Tacy są mężczyźni”, „Wszystkiemu winna kobieta”, „Królowa przedmieścia” czy „Podwójne życie Ingi”.

Ale nie tylko o to głupawy repertuar chodziło. Nie o samą szmirowatość i niewybredność produkcji. Również o to, że dochód z działalności kin przeznaczano często na dozbrojenie niemieckiej armii, a przede wszystkim o to, że, przed seansami wyświetlano nazistowskie materiały propagandowe.

Wykroczeniem przeciw patriotyzmowi nie był więc sam film, ale właśnie uczestniczenie w seansie, który poprzedzony był niemiecką propagandówką.

Od czerwca 1940 roku wyświetlano bowiem przed każdym seansem Wiadomości filmowe Generalnej Guberni – kronikę filmową z komentarzem w języku polskim, prezentującą dobroczynność władz okupacyjnych, sielankowe życie ludności GG, zasługi Niemców na każdym polu i inne kłamstwa w służbie nazistowskiej indoktrynacji. Charakterystycznym motywem, jak podaje Szarota, było ukazywanie żołnierzy niemieckich jako strażników ładu i porządku odnoszących się z kurtuazją do Polaków, co w kontekście spotu o bohaterstwie polskich pograniczników wydaje się szczególnie złowieszczym chichotem historii.

A jednak chodzili, czyli przegrana walka z warszawską „publiczką”

Nie wiadomo, kto wymyślił slogan „Tylko świnie siedzą w kinie” (albo: „Same świnie siedzą w kinie”), wiadomo jednak, że w „akcji kinowej” odznaczył się Jan Bytnar „Rudy”, który wykonywane przez siebie i swój zespół napisy opatrywał grafiką własnego pomysłu: dwie duże świnie siedzące w krzesłach. „Ponieważ był dobrym rysownikiem świnki wypadły pierwszorzędnie i przez dłuższy czas były tematem rozmów na mieście” – pisał Kamiński w „Kamieniach na szaniec”

W celu zniechęcenia i otrzeźwienia kinowej publiczności stosowano nie tylko hasła i napisy. W październiku 1942 roku sfabrykowano obwieszczenia szefa Wydziału Propagandy Wilhelma Ohlenbuscha, które wzywało Polaków do uczęszczania do kin, bowiem dochód z nich idzie na dozbrojenie niemieckiej armii.

Gazowano sale kinowe, rozpylano w nich śmierdzące substancje, niszczono aparaturę projekcyjną, zdarzały się nawet pożary. Ubrania widzów oblewano żrącymi kwasami, piętnowano uczęszczającą do kina publiczność w podziemnej prasie i w kontaktach towarzyskich.

Podawano też wpływy z biletów zasilające niemiecką armię – miesięcznie około kilkudziesięciu tysięcy złotych. Wszystko na nic! Jak przyznawał z rezygnacją Kamiński:

„Warszawa powtarzała slogan o świniach siedzących w kinie, śmiała się z Ohlenbuschowskiego afisza, aprobowała wykurzanie gazami z filmów – ale publiczka warszawska nie dawała się zwyciężyć. Ku zdumieniu i irytacji komendy »Wawra« właśnie w tych kinach, gdzie najczęściej przeprowadzano gazowanie – tłok był największy. Publiczka cisnęła się tam nie tylko, by oglądać film, ale także, by przeżyć sensację gazowania. Wreszcie na pomoc Małemu Sabotażowi przyszli… hitlerowcy, urządzając któregoś dnia łapankę w salach kinowych. Kiedy i to także nie zmniejszyło frekwencji – Mały Sabotaż uznał się za pokonanego i dał spokój kinom. Publiczka zwyciężyła!”.

Autor „Kamieni na szaniec” zauważa jednak, że choć do kin chodził „ludek pośledniego gatunku” (silnie wartościujący język jest charakterystyczny dla retoryki Kamińskiego z czasów okupacji) to nawet ten ludek buntował się przeciwko zbyt oczywistej „lipie propagandy niemieckiej”, reagując na serwowaną na ekranie hitlerowską agitację gwizdami i tupaniem.

Tomasz Szarota również potwierdza, że mimo propagandowego wysiłku organizacji podziemnych nawoływanie do bojkotu kin raczej nie przyniosło pożądanych rezultatów i jednocześnie zauważa:

„Fakt, że dziś prawie nikt nie przyznaje się do tego, iż podczas okupacji chodził do kina – [pierwsze wydanie książki Szaroty ukazało się w 1973 roku, gdy wielu Polaków jeszcze żywo pamiętało czasy okupacyjne] – jest co prawda w jakimś sensie triumfem organizacji małego sabotażu, nie oznacza jednak bynajmniej, by sale okupacyjnych kin pozostawały puste”.

Choć trudno jest dokładnie ustalić liczbę widzów warszawskich sal kinowych, to Szarota, posiłkując się danymi z wewnętrznego biuletynu Armii Krajowej, szacuje, że mogło ich być niekiedy aż dwukrotnie więcej niż przed wojną!

Do kin chodzili nawet chłopcy i dziewczęta zaangażowane w działalność podziemną. Jak piszą Jerzy Drewnowski i Kazimierz Koźniewski we wspomnieniowej książce „Pierwsza bitwa z gestapo”:

„Ta sama młodzież, która na ulicach miast z pogardą śmierci, w bezmiernej ofiarności walczyła z Niemcami, ginęła i była rozstrzeliwana, w nader licznych wypadkach nie umiała oprzeć się pokusie srebrnego ekranu”.

Inną przyczynę popularności tej niepatriotycznej rozrywki wśród „zwykłych Kowalskich” wskazywano w raporcie Życie kulturalne Warszawy z 1942 roku:

„Czasem jest im tak smutno i ciężko, tak pragnęliby bodaj na godzinę zapomnieć, że w mieszkaniu głodno i ciemno, że wczoraj zastrzelono syna sąsiadki, że bratowa dostała wiadomość o śmierci ojca w Oświęcimiu, że idą do kina. Bardzo nikła przyjemność: stojąc w ogonku przed kasą, drżą, że andrusiaki Walki Cywilnej obleją im ubranie żrącym kwasem. Jedyne ubranie. Film jest szkaradny i głupi, niedbale sklecony, źle grany. Dodatek tygodniowy opiewa zwycięstwa niemieckie. W drodze powrotnej niewidzialna ręka przyczepia Kowalskim na plecach kartkę »Tylko świnie siedzą w kinie« – co za wstyd”.

Porównanie uderza rykoszetem

Histeria wokół filmu Agnieszki Holland: używanie mocnych słów, sięganie po najświętsze narodowe symbole, zniechęcanie do udziału w wydarzeniu kulturalnym, przypomina inne przypadki znane z polskiej historii. W 1985 roku Polacy (i ci u władzy i ci w opozycji) zgodnie oburzali się na film „Shoah” Claude’a Lanzmana, choć nikt nie mógł go w Polsce obejrzeć. W 2013 roku skandal wybuchł po wypowiedzi Elżbiety Janickiej na temat „Kamieni na szaniec”, chociaż rzadko kto analizował jej słowa, a jeszcze rzadziej sięgano do tekstu książki Kamińskiego. Teraz politycy PiS i prawicowi publicyści wytoczyli działa przeciwko „Zielonej granicy” na długo przed premierą filmu.

Porównanie do czasów okupacji jest jednak chybione i uderza rykoszetem w rządzących – wtedy filmy były głupie, a okupanci serwowali widzom specjalnie zmontowane agitki. Teraz po agitki sięgać chce władza, by poprzedzić nimi mądry film (co mogę napisać, bo już go widziałam). Po raz kolejny rządząca ekipa udowadnia, że historia jest dla niej bardzo ważna, ale niekoniecznie dobrze jej znana.

;

Udostępnij:

Kornelia Sobczak

Historyk kultury, publicystka, w Instytucie Kultury Polskiej UW obroniłx pracę doktorską poświęconą historii i legendzie Kamieni na szaniec Aleksandra Kamińskiego. 

Komentarze