0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Dominik Sadowski / Agencja GazetaDominik Sadowski / A...

Kiedyś bałtycki dorsz dorastał do 1,5 metra długości, a połowy 50-centymetrowych osobników były czymś zwyczajnym. Obecnie „król Bałtyku” karłowacieje, rybacy z sieci wyciągają zaledwie 30-centymetrowe ryby. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest wiele, ale jedną z kluczowych jest przełowienie.

„Od 2013 roku unijna Rada ds. Rolnictwa i Rybołówstwa, w której zasiadają ministrowie właściwi do spraw rybołówstwa ze wszystkich krajów członkowskich, dla bałtyckiego wschodniego stada dorsza wyznaczała kwoty połowów wyższe niż rekomendowane przez naukowców”

- mówi OKO.press Justyna Zajchowska, ekspertka ds. ochrony ekosystemów morskich w WWF Polska.

Ale kurczący się dorsz to nie jedyny ekologiczny problem Bałtyku. Są nim również m.in. sieci-widmo oraz ryzyko wyginięcia jedynego bałtyckiego walenia, czyli morświna. WWF Polska apeluje do premiera Mateusza Morawieckiego o pilną ochronę Morza Bałtyckiego (petycję można podpisać tu). Niżej cała rozmowa z ekspertką WWF Polska.

Przeczytaj także:

Robert Jurszo, OKO.press: Czy w Bałtyku zabraknie ryb poławianych komercyjnie?

Justyna Zajchowska, WWF Polska: Mówiąc ogólnie, populacje wielu poławianych stad ryb coraz bardziej się kurczą. Według danych Komitetu Naukowo-Technicznego i Ekonomicznego ds. Rybołówstwa, agencji doradzającej Komisji Europejskiej, aż 6 z 7 zbadanych, poławianych stad ryb żyjących w Bałtyku jest nadmiernie eksploatowana.

O jakie gatunki ryb chodzi?

Problem, o którym mówię, jest szczególnie widoczny na przykładzie wschodniego bałtyckiego stada dorsza, który historycznie był stadem najważniejszym dla Polski, bo mamy ponad 26-procentowy udział w jego połowach. Ten drapieżnik w przeszłości dorastał w Bałtyku nawet do 1,5 m długości. Poławianie 50-centymetrowych osobników było czymś zwyczajnym.

Natomiast dziś dorsz karłowacieje, do rozrodu przystępują coraz mniejsze ryby. Dzisiaj normą są 30-centymetrowe dorsze.

Dlaczego tak się dzieje?

Na kondycję stada dorsza wpływ ma wiele czynników, nie wszystkie są też dobrze poznane, ale na pewno jednym z kluczowych jest przełowienie.

Od 2013 roku unijna Rada ds. Rolnictwa i Rybołówstwa, w której zasiadają ministrowie właściwi do spraw rybołówstwa ze wszystkich krajów członkowskich, dla bałtyckiego wschodniego stada dorsza wyznaczała kwoty połowów wyższe niż rekomendowane przez naukowców.

Gospodarowano tym gatunkiem w sposób niezrównoważony. I to, w połączeniu z niekorzystnymi warunkami panującymi w Morzu Bałtyckim dla dorsza – takimi jak pozbawione tlenu martwe strefy przydenne i niskie zasolenie – przyniosło tak negatywne skutki.

Dlaczego tak postępowano?

Ponieważ interes krótkoterminowy przeważał nad myśleniem przyszłościowym. Ministrowie woleli do swoich krajów wracać z informacją o tym, że kwoty połowowe będą wyższe, bo tam czekali na nich rybacy, którzy przecież są ich wyborcami.

Czyli zwyciężał interes rybaków?

Można tak powiedzieć, ale to nie jest pełny obraz sytuacji. Jeszcze w 2018 roku polski rząd zabiegał o skuteczniejszą ochronę wschodniego stada dorsza.

Polska podejmowała próby ustanowienia bardziej ambitnych środków ochronnych dla tego stada, ale niestety nie była wysłuchana przez inne państwa członkowskie z regionu bałtyckiego.

Więc, przynajmniej do pewnego momentu, polscy politycy zachowywali się właściwie. W 2019 roku Międzynarodowa Rada Badań Morza [International Council for the Exploration of the See (ICES) – red.], kolejna organizacja doradzająca KE, rekomendowała, by limit połowów dorsza ze stada wschodniego wynosił w 2020 roku zero ton.

Żeby nie łowiono go w ogóle.

Tak. W efekcie tego doradztwa KE zdecydowała się wprowadzić tzw. emergency measures, czyli nadzwyczajne środki naprawcze: w połowie 2019 zabroniła połowu kierunkowego dorsza ze stada wschodniego. Zezwala jej na to art. 12 Wspólnej Polityki Rybołówstwa, który mówi, że w przypadku zagrożenia dla przetrwania zasobów, tego rodzaju zakaz może zostać narzucony państwom członkowskim UE. Następnie połowów kierunkowych na dorsza wschodniego zakazała Rada ministrów ds. Rolnictwa i Rybołówstwa na cały rok 2020, a potem na 2021.

Ale czy to był krok skuteczny? Przecież zakaz połowu kierunkowego oznacza tylko tyle, że dorsz ze stada wschodniego nie może być bezpośrednim celem połowów. Ale może być elementem przyłowu – przypadkowego połowu przy łowieniu innych gatunków.

Trafia pan w sedno. Ten zakaz może być przestrzegany tylko wtedy, gdy będzie można skutecznie kontrolować to, czy rybacy faktycznie go wykonują. I na tym polu, niestety, są ogromne braki.

Istnieje ryzyko, że nawet 1 na 6 ryb, które lądują na talerzach mieszkańców UE, ma niewiadome pochodzenie lub może pochodzić z nielegalnych połowów.

Poza tym, 75 proc. jednostek rybackich pływających po wodach należących do państw członkowskich UE znajduje się w ogóle poza kontrolą radarową rybołówstwa, bo to są tzw. jednostki małej skali. Czyli przybrzeżne, o długości kadłuba poniżej 12 metrów. One nie muszą podawać swojej lokalizacji.

A jak wygląda kontrola połowów w Polsce?

Obecnie istnieje obowiązek wyładunku całego połowu w porcie, co oznacza, że nie wolno wyrzucać złowionych przypadkowo ryb do morza, również tych martwych. Jednak – wiemy to z różnych raportów, również tych przygotowanych na zlecenie KE – nie jest on przestrzegany. Zresztą nie jest to jedynie problem Polski.

Mówiąc już wprost, jest bardzo poważny problem z kontrolą połowów.

Dlatego WWF wraz z innymi organizacjami ekologicznymi w ramach inicjatywy „Control Coalition” domaga się od UE wprowadzenia skutecznej kontroli jednostek rybackich każdego rodzaju.

Jak taka kontrola miałaby przebiegać?

Przykładowo, zależy nam, by na statkach rybackich były kamery, które będą rejestrowały połowy – zarówno te docelowe jak i przypadkowe. Dopiero wtedy moglibyśmy faktycznie wiedzieć, ile ryb i jakich gatunków pozyskują rybacy oraz czy i jakie inne zwierzęta ponoszą przypadkową śmierć podczas połowów.

Te pełne dane są niezbędne dla naukowców oraz do podejmowania właściwych decyzji w zakresie zarządzania rybołówstwem. To pozwoliłoby poznać również, które z zagrożonych bałtyckich gatunków są przyławiane. Na przykład, jak wiele krytycznie zagrożonych w Bałtyku morświnów pada ofiarą przyłowu.

No właśnie, liczebność morświna – choć to ssak, a nie ryba – to kolejne wyzwanie związane z ochroną Bałtyku.

Tak jak dorsz, on również pada ofiarą niezrównoważonego rybołówstwa. A to dlatego, że, jak mówiłam wcześniej, może być przypadkowo przyławiany podczas połowów ryb. Zresztą ten sam problem istnieje w przypadku bałtyckich fok – które mogą zaplątać się w sieci i się utopić.

Ile jest morświnów w Bałtyku?

Około 500, czyli naprawdę mało. Jeśli mamy uratować krytycznie zagrożoną wyginięciem populację morświna w Bałtyku Właściwym to trzeba pilnie wdrożyć działania, które będą przeciwdziałać wpadaniu tych waleni w sieci. Rozwiązaniem rekomendowanym przez naukowców byłoby m.in. zamontowanie pingerów, czyli urządzeń odstraszających morświny na wszystkich tzw. sieciach stawnych w całym zasięgu występowania bałtyckiej populacji tego gatunku.

Ten rodzaj sieci jest szczególnie niebezpieczny, ponieważ tworzy coś w rodzaju kurtyny z cienkiego tworzywa sztucznego, która jest niewykrywalna przez zmysł echolokacji morświnów. Waleń, wpływając w taką sieć, nie ma szans, by się w niej nie zaplątać.

WWF apeluje też do rządu, by na wybranych morskich obszarach chronionych, w tym na obszarach Natura 2000, gdzie morświn jest przedmiotem ochrony, w ogóle zakazać używania przez rybaków sieci stawnych. Przy tak małej wielkości populacji życie nawet jednego osobnika ma ogromne znaczenie.

Jako organizacja od lat mówią państwo również o sieciach-widmo – zgubionych przez rybaków sieciach, które, opadając na dno, stanowią śmiertelne zagrożenie dla różnych organizmów morskich. Czy dla morświnów również?

Nie wiem, do jakiego stopnia, bo nie mamy na to wystarczających potwierdzeń naukowych, ale z pewnością potencjalnie te tzw. sieci widmo mogą stanowić dla morświna zagrożenie. Choć zalegające na dnie, obrośnięte już wodorostami i innymi organizmami sieci są z pewnością łatwiejsze dla morświnów do wykrycia niż w zasadzie niewidoczne dla nich, będące w użytku sieci stawne. Na pewno sieci-widmo to ogromne zagrożenie dla zwierząt morskich w tym też ryb.

Ryba, która się zaplącze w taką sieć, nie może oczywiście utonąć, ale po prostu ginie z głodu, bo nie może się uwolnić. No i te sieci są zrobione z tworzyw sztucznych, więc rozpadają się na cząsteczki mikroplastiku, które potem dostają się do bałtyckiego łańcucha pokarmowego.

Ile takich sieci-widmo jest w Bałtyku?

Szacuje się, że ilość porzuconych lub w inny sposób utraconych narzędzi połowowych może w Bałtyku się utrzymywać na poziomie 800 ton. Rocznie do Morza Bałtyckiego trafia od 5 do 10 tys. sztuk takich sieci. Więc skala problemu jest ogromna.

Udostępnij:

Robert Jurszo

Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.

Przeczytaj także:

Komentarze