W trzech strzelaninach w drugiej połowie marca - na przedmieściach Atlanty, w Boulder w stanie Kolorado i w Orange w Kaliforni – zginęły w sumie 22 osoby. Amerykanie stanowią niecałe 5 procent ludności świata, ale mają w domach prawie połowę całej broni palnej na ziemi
Ilekroć w Ameryce dochodzi do masowego mordu – a dzieje się to z frustrującą regularnością – sprawy toczą się według tego samego scenariusza: Demokraci gniewnie wzywają do tego, by wreszcie coś zrobić i wzmocnić kontrolę dostępu do broni palnej (o co zabiegają od wielu lat), zaś Republikanie przesyłają rodzinom ofiar „myśli i modlitwy” (ta fraza, powtarzana za każdym razem, stała się już powszechnie obiektem kpin), natychmiast dodając, że „teraz nie jest odpowiedni czas, żeby o tym rozmawiać”. Stanowczo sprzeciwiają się jakimkolwiek ustawom mającym np. zakazać sprzedaży karabinów szturmowych albo zwiększyć kontrolę nad tym, kto może broń kupić, oskarżają Demokratów o „granie ludzką tragedią” i „politykowanie”.
Sęk w tym, że kwestia dostępu do broni palnej jest w Stanach Zjednoczonych kwestią polityczną, co najmniej od lat 80. XX wieku.
Wcześniej, choć trudno w to dziś uwierzyć, nie budziła ona większych kontrowersji – panował w tej sprawie ponadpartyjny konsensus i stosowne regulacje wspierali zarówno Demokraci, jak i Republikanie.
Ronald Reagan, jako gubernator Kalifornii, podpisał jedną z najbardziej restrykcyjnych ustaw w całym kraju i mawiał, że „nie widzi powodu dla którego jakiś obywatel miałby paradować po mieście z naładowaną bronią”. Regulacje popierało też NRA czyli Narodowe Stowarzyszenie Strzeleckie, którego misją była wówczas troska o bezpieczeństwo posługiwania się bronią. Konserwatywny zwrot w amerykańskiej polityce przyniósł zmiany także i w tej kwestii – z organizacji bezpartyjnej NRA stała się grupą nacisku ściśle związaną z Partią Republikańską, potężnym lobby walczącym z wszelkimi próbami regulowania dostępu do broni.
Głównym argumentem stała się 2. poprawka do Konstytucji, która – rzekomo – ma gwarantować każdemu obywatelowi prawo do posiadania broni palnej. Piszę „rzekomo”, bo taka interpretacja Konstytucji jest tak naprawdę czymś względnie nowym w amerykańskiej myśli prawniczej. Choć 2. poprawka rzeczywiście mówi, że „prawo obywateli do posiadania i noszenia broni nie może być naruszone”, to jej wcześniejsze zdanie – o „dobrze zorganizowanej milicji” – wyraźnie wskazuje, że odnosi się to prawa zbiorowości, wspólnej obrony kraju przed zagrożeniem zewnętrznym.
Prawniczy „oryginalizm”, rozpropagowany w latach 80. przy wsparciu administracji Reagana (który jako prezydent miał już dużo bardziej konserwatywne podejście do kontroli broni, mimo iż sam prawie zginął od kuli szaleńca), utrwalił jednak na prawicy narrację, wedle której jakakolwiek próba kontrolowania dostępu do broni palnej jest zamachem na wolność Amerykanów i ich podstawowe prawa, które w Konstytucji zapisali nieomylni Ojcowie Założyciele.
Ostatnia ustawa federalna, próbująca jakoś regulować tę kwestię, została uchwalona ćwierć wieku temu, w roku 1994. Demokratom i Billowi Clintonowi udało się wówczas wprowadzić federalny zakaz posiadania karabinów szturmowych, który wszakże wygasł po dziesięciu latach. Różnią się oceny tego, na ile był on skuteczny, ale generalnie badania wskazują, że kiedy obowiązywał, mniej było masowych strzelanin, a po jego wygaśnięciu w 2004 roku statystki zaczęły wyglądać zauważalnie gorzej.
Mimo kolejnych masakr, Republikanie w Kongresie skutecznie blokują każde nowe projekty obostrzeń. Nie udało się nawet w 2012 roku, kiedy w Connecticut, w miasteczku Sandy Hook, cierpiący na chorobę psychiczną sprawca zamordował 20 przedszkolaków i 6 opiekunów, co wstrząsnęło Ameryką – administracja Baracka Obamy znów spróbowała wprowadzić zakaz posiadania broni szturmowej i ograniczenie sprzedaży magazynków o wysokiej pojemności. Republikanie w Kongresie byli jednak nieugięci. Wkrótce doszło do kolejnych masakr:
Ocaleńcy z tej ostatniej masakry założyli ruch Never Again (Nigdy więcej) – presja opinii publicznej wpłynęła na niektóre sklepy, które wycofały się ze sprzedawania broni; kilka stanów zaostrzyło przepisy, ale na poziomie federalnym nic nie drgnęło.
Nastąpiła jednak zauważalna zmiana w podejściu opinii publicznej. Według badań 70 proc. Amerykanów popiera dziś wprowadzenie zakazu broni szturmowej, w tym ponad połowa wyborców republikańskich (sic!). Nawet część obrońców 2. poprawki zwraca uwagę na anachroniczność myślenia konserwatystów o broni palnej: Konstytucję pisano w czasach, gdy używano ładowanych odprzodowo muszkietów, a nie karabinów mogących wystrzelić kilkaset pocisków na minutę.
Zwolennikom zaostrzenia kontroli dostępu do broni nie chodzi o zabieranie sztucerów myśliwym, ani nawet pistoletów osobom, które uważają, że potrzebują ich do ochrony rodziny – celem jest ograniczenie dostępu obywateli do broni, której używa się w wojsku czy policji, a także do magazynków o wysokiej pojemności, których jako żywo nie potrzeba na polowaniach.
Jako przykład skuteczności takich rozwiązań wskazuje się tu Australię: kiedy w 1996 roku doszło do masakry w Port Arthur (człowiek z bronią półautomatyczną zamordował 35 osób) konserwatywny (sic!) premier John Howard oświadczył: „Mamy szansę uniknąć amerykańskiej ścieżki”. W porozumieniu ze stanami zaostrzył przepisy w całym kraju i wprowadził ogromny program przymusowego wykupu broni przez rząd. Masowe strzelaniny ustały, spadł też odsetek przestępstw z użyciem broni i zabójstw. W 2019 roku, po masakrze w dwóch meczetach, dokonanej przez białego terrorystę, rząd Nowej Zelandii natychmiast wprowadził prawo, zakazujące sprzedaży i posiadania broni szturmowej i półautomatycznej.
Tymczasem w Stanach żadna z kolejnych masakr niczego nie zmienia i tylko zaczyna się odliczanie do następnej.
Zasadność sprawdzania osób, chcących kupić coś niebezpiecznego, nie powinna budzić kontrowersji – potencjalnie szkodliwe leki są w końcu wydawane na receptę, więc czemu nie zastosować tego do karabinów i pistoletów, obiektywnie dużo groźniejszych? Nic dziwnego, że poparcie dla dokładnego sprawdzania osób chcących kupić broń, universal background checks, jest powszechne – za jest 93 proc. Demokratów i aż 82 proc. Republikanów. Mimo to republikańscy politycy, wbrew opinii większości swojego elektoratu, są na nie. Dotychczas paraliżował ich lęk przed potęgą Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego, ale w styczniu tego roku NRA ogłosiło bankructwo (głównie z powodu przeinwestowania oraz malwersacji dokonanych przez długoletniego szefa organizacji), więc jej wpływy nie są już takie jak kiedyś – mimo to, opór Republikanów nie maleje.
Świętość 2. poprawki stała się dla prawicy kwestią tożsamościową. Jakikolwiek kompromis z Demokratami zostałby uznany przez konserwatywną bazę za zdradę i ukarany w najbliższych prawyborach.
Lęk przed małym, ale najradykalniejszym segmentem elektoratu od dawna już wyznacza kierunek w jakim idzie Partia Republikańska. Efekt jest taki, że Republikanie robią co mogą, żeby utrudniać głosowanie – wymyślają kolejne procedury, domagają się okazywania dodatkowych dokumentów, wielokrotnej weryfikacji, wszystko rzekomo w celach bezpieczeństwa – ale w kwestii dostępu do broni palnej bezpieczeństwo odgrywa rolę drugorzędną wobec „wolności”.
Kiedy dwa tygodnie temu, jeszcze przed ostatnimi strzelaninami, Izba Reprezentantów przyjęła dwie ustawy likwidujące luki w przepisach (np. wyłączenie spod kontroli kupna broni palnej na targach albo między przyjaciółmi), tylko kilkoro republikańskich kongresmenów odważyło się zagłosować za. W Senacie, dokąd teraz trafią ustawy, będzie jeszcze trudniej. Choć Demokraci mają minimalną przewagę w tej izbie, ze względów proceduralnych do przyjęcia większości ustaw konieczne jest 60 głosów. Bez wsparcia Republikanów (lub zmiany przepisów i likwidacji parlamentarnej obstrukcji, tzw. filibuster) nie ma szans na to, by nowe prawo przeszło przez Senat i trafiło na biurko prezydenta. Republikańscy senatorowie powtarzają jak mantrę, że zmiana przepisów „nic nie da” i próbują przekierowywać uwagę opinii publicznej gdzie indziej, np. na „brutalne gry komputerowe” czy, ostatnio, na protesty Black Lives Matter, będące rzekomo „prawdziwym zagrożeniem”.
Choć prawica uparcie zaprzecza, by amerykańska kultura broni miała jakikolwiek związek z alarmującymi statystykami, fakty są nieubłagane.
USA mają więcej broni per capita niż jakikolwiek inny kraj na świecie: ponad 120 sztuk na 100 osób. Amerykanie stanowią niecałe 5 procent ludności świata, ale mają w domach prawie połowę całej broni palnej na ziemi.
Co ważne, znajduje się ona w posiadaniu mniejszości obywateli – szacuje się, że broń palną ma w domu najwyżej 40 procent Amerykanów, a do NRA należy raptem kilka milionów.
Wszystkie badania pokazują, że korelacja jest niezaprzeczalna (i niezbyt zaskakująca) – więcej broni palnej oznacza więcej śmierci w wyniku jej użycia. W Stanach jest to 33 na milion mieszkańców, w Kanadzie 5, a w Australii ledwie 1,5. Szeroko zakrojone badania z 1997 roku, przeprowadzone przez kryminologów Franklina Zimringa i Gordona Hawkinsa, wykazały, że Ameryka nie ma wcale wyższego poziomu przestępczości niż inne kraje, ale z powodu powszechnej dostępności broni przestępstwa częściej kończą się śmiercią. Po prostu sama obecność broni palnej sprawia, że sytuacja konfliktowa może eskalować i skończyć się tragicznie. Korelację widać nie tylko na przykładzie państw, lecz także samych stanów – w tych, gdzie broń ma więcej ludzi, ginie od niej więcej osób, niż w tych stanach, gdzie posiadanie broni jest dość rzadkie.
Choć Stany Zjednoczone nie są jedynym krajem w których dochodzi do masowych strzelanin (najtragiczniejszą na świecie pozostaje masakra dokonana przez Andersa Breivika w Norwegii), jest jedynym, gdzie dochodzi do nich z taką regularnością – i jedynym w którym de facto nie próbuje się z tym nic robić. W minionym roku nie doszło wprawdzie do żadnej strzelaniny na wielką skalę (z pewnością nie bez znaczenia był tu pandemiczny lockdown), ale od broni palnej zginęło rekordowo dużo Amerykanów: prawie 20 tysięcy osób, ponad 50 osób dziennie (drugie tyle w wyniku samobójstw z użyciem broni palnej). Wyjątkowo wysoka była też sprzedaż broni – o 60 proc. wyższa w porównaniu z rokiem poprzednim.
Masakry, takie jak te w marcu w Atlancie i Boulder, przyciągają uwagę mediów, ale procentowo ginie w nich stosunkowo niewiele ludzi – 1 do 3 proc. ofiar broni palnej; znaczna większość traci życie w codziennych strzelaninach, które nie przyciągają uwagi mediów i traktowane są w dużych miastach jako coś „naturalnego”. Ten problem również wymaga znalezienia rozwiązania: niekoniecznie będzie nim zakaz posiadania broni szturmowej (bo większość zabójstw dokonywana jest tam przy pomocy broni krótkiej), ale z pewnością musi obejmować utrudnienie dostępu do broni palnej.
Śmierć ludzi zamordowanych w Atlancie i Boulder uruchomiła ten sam makabryczny teatr, który amerykańscy politycy odgrywają od lat. Republikanie ślą „myśli i modlitwy”, Demokraci proponują ustawy.
Różnica jest taka, że tym razem ustawy są już gotowe i czekają na głosowanie w Senacie – wystarczy je poprzeć, żeby przynajmniej spróbować zapobiec kolejnym śmierciom. Joe Biden, jeszcze jako senator, wspierał zaostrzenie kontroli dostępu do broni – dziesięcioletni zakaz produkcji i posiadania broni szturmowej w 1994 roku był częściowo jego dziełem – i od lat zabiegał o jego wznowienie. Teraz wezwał opozycję do wspólnego działania. Dopóki jednak ideologia będzie dla Republikanów ważniejsza od życia i zdrowia obywateli, nic się nie jednak nie zmieni, a kolejna masakra jest tylko kwestią czasu.
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Historyk, doktor nauk politycznych, amerykanista, tłumacz, pisarz. Autor książki „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”. Z Łukaszem Pawłowskim prowadzi „Podkast amerykański"
Komentarze