0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Il. Mateusz Mirys / OKO.pressIl. Mateusz Mirys / ...
  • Nie lubimy słuchać. Współcześnie rozmowa w większości wygląda tak, że tylko czekamy, aż druga strona skończy mówić, żeby móc zacząć wypluwać z siebie słowa, które są emanacją naszych racji i poglądów. Wszystko po to, żeby wyszło na nasze.
  • Rzuciliśmy się w system „wypowiadania się żółtymi paskami” – paskami z telewizji, na których jest jedno zdanie, wyrwane z kontekstu, ale na tyle szokujące i sensacyjne, że jest w stanie wzbudzić w nas emocje i wywołać natychmiastowy efekt.
  • Jako naród jesteśmy mało serdeczni. Na Zachodzie jest tak, że w małym miasteczku czy na małym osiedlu każdemu, kogo mijasz, mówisz „dzień dobry” i uśmiechasz się do niego. W Polsce rzadko witają się nawet osoby mieszkające w jednym bloku. Jeśli nie obdarzamy się uprzejmością, taką bez powodu, to jak mamy przejść do empatycznej i konstruktywnej rozmowy?

Z dr Katarzyną Bąkowicz* – komunikolożką i medioznawczynią – rozmawiamy o tym, dlaczego nie umiemy się porozumieć. I jak naprawić naszą codzienną komunikację.

Dialog to taniec, nie wojna

Ewa Koza, OKO.press: Czym jest rozmowa?

Katarzyna Bąkowicz: Zacznę od tego, czym nie jest. Po pierwsze, rozmowa nie jest wymianą informacji, to dziś największy problem. Przechylając szalę rozwoju technologicznego, podporządkowaliśmy – albo przynajmniej próbujemy podporządkować – wszystkie humanistyczne i społeczne procesy pod technologię. Rozmowę również.

Tymczasem ona jest komunikacją, a komunikacja relacją – to zupełnie inny wymiar niż samo wymienianie się informacjami. Te mogą sobie przesyłać dyski twarde albo komputery połączone w sieci. Natomiast kiedy dzieje się rozmowa, czyli akt komunikacyjny, dochodzi do wymiany czegoś więcej, pojawiają się emocje, przemyślenia, komunikacja niewerbalna – całe spektrum procesów.

W komunikacji jest coś takiego jak bardzo niepopularna teoria pola. Pisał o tym Carl Jung, pisali fizycy, a myśl rozwinął szwajcarski psychoterapeuta Arnold Mindel. Jej przekaz jest taki, że kiedy obiekty znajdują się w polu, czyli jacyś ludzie w jakiejś przestrzeni, którą sobie wygrodzimy, to oni się ze sobą komunikują przez sam fakt, że tam są, również wtedy, gdy nic nie robią i nic nie mówią. To jedno z praw komunikacji, które mówi, że jest nią wszystko, co robisz, i wszystko, czego nie robisz, bo kiedy czegoś nie robisz, też coś komunikujesz.

Jeśli nie mówisz „dzień dobry” sąsiadce spod piątki, to ona dobrze wie, co masz jej do powiedzenia. Wracając do tego, czym jest rozmowa – to bardzo poważny akt, który jest kulminacją pewnego procesu komunikowania – myślenia i działania – zmierzającego do tego, żeby rozmowa wystąpiła.

Brzmi enigmatycznie.

Wyobraźmy więc sobie, że ktoś idzie z kimś porozmawiać, na przykład po to, żeby dokonać wspólnego zakupu. Komunikacja nie rozpoczyna się w momencie, w którym te osoby się spotykają, otwierają usta i zaczynają wyrzucać z siebie słowa, to byłoby wyłącznie wymienianie się informacjami. Ona zaczyna się już w chwili, w której jedna ze stron pomyśli, że dobrze byłoby porozmawiać, i zacznie się zastanawiać, kiedy, co i jak powiedzieć. Czasami, nawet jeśli nie robimy tego świadomie, podświadomie projektujemy rozmowę i w jakiś sposób doprowadzamy do tego, żeby akt komunikacyjny nastąpił. Sama rozmowa jest już tylko finalizacją tego aktu.

To złożone zjawisko, to nie są dwa monologi. Rozmowa to dialog, głębia porozumienia pomiędzy dwójką ludzi, nawet jeśli nie zgadzają się na poziomie słów, argumentów czy treści.

Czy my, Polki i Polacy, potrafimy rozmawiać? Słuchamy i słyszymy, czy koncentrujemy się jedynie na tym, co sami i same mamy do powiedzenia?

Nie lubimy słuchać. Współcześnie rozmowa w większości wygląda tak, że tylko czekamy, aż druga strona skończy mówić, żeby móc zacząć wypluwać z siebie słowa, które są emanacją naszych racji i poglądów. Wszystko po to, żeby wyszło na nasze.

Bardzo mi się podoba metafora Adama Granta, autora książki „Think Again”. Jest w niej jedno bardzo ważne zdanie, które doskonale oddaje ideę współczesnej rozmowy. Grant napisał, że powinniśmy przestać widzieć ją jak wojnę, a zacząć postrzegać jak taniec. To pokazuje, że podchodząc do rozmowy, zaczynamy używać terminologii wojennej – jest walka na argumenty, przeciwnik w rozmowie, strategia komunikacji, jest myślenie, że rozmowa to pojedynek, z którego ktoś musi wyjść wygranym, a ktoś pokonanym.

Jeśli przyjmiemy takie założenia, nie ma mowy ani o komunikacji, ani o rozmowie. Jeśli jednak założymy, że rozmowa jest tańcem – komunikacja procesem, nie aktem – to zapraszamy do tego drugą osobę i staramy się podzielić tym, co się między nami wytwarza – i na poziomie informacyjnym, i na poziomie emocjonalnym. Nie należy, co oczywiste, lekceważyć przedmiotu rozmowy.

Kiedy patrzymy na świat celebrytów, trudno nie zauważyć, jak bardzo te osoby dążą do tego, żeby czyjeś było na wierzchu. Nie chodzi nawet o to, żeby się zgodzić, ale o to, żeby wygrać. Tu w ogóle nie ma mowy o rozmowie, to przekrzykujące się monologi. Ale nie jest to wyłącznie domena ludzi show-biznesu, wystarczy włączyć pierwszy lepszy program publicystyczny i mamy do czynienia z takim samym spektaklem czy wręcz pojedynkiem na słowa.

Wygrywa ten, kto jest w tym silniejszy, kto się lepiej przygotował, ma mocniejszy głos i potrafi przekrzyczeć interlokutorów.

Problem zaczyna się od tego, że ludzie nie chcą zacząć ze sobą rozmawiać. Zwróć uwagę na środowisko polityczne – zaproponuj czołowym przywódcom partii, żeby usiedli do wspólnego stołu i wypracowali nowy kształt naszego kraju. Od razu pojawiają się głosy: „Ja z tym nie usiądę, temu ręki nie podam”, czyli – de facto – wejdę w komunikację tylko wtedy, kiedy będę wiedział czy wiedziała, że wygram. A to w ogóle nie jest o tym.

W komunikację nie wchodzi się po to, żeby wygrać. Oczywiście, celem jest, aby zrealizować jakieś swoje cele, ale nie w kategorii wygrana-przegrana. Dopóki nie wyjdziemy z zaklętego kręgu takiego postrzegania komunikacji, nie będzie między nami porozumienia.

Ludzie lądują na kozetkach psychoterapeutów, bo nie mogą się ze sobą porozumieć. Tymczasem często jest tak, że w ogóle ze sobą nie rozmawiają, tylko próbują w jakiś sposób zagarnąć dla siebie przestrzeń albo doprowadzić do zgody drugiej strony z tym, co mówią i jak myślą. Nie chodzi o kompromis.

Marshall Rosenberg, twórca systemu NVC (Nonviolent Communication – Porozumienie bez Przemocy – przyp. red.), powiedział, że kompromis to najgorsze wyjście w komunikacji, bo przegrywają obie strony. Zgadzam się z tym. W takim rozwiązaniu nikt nie realizuje swoich celów. Sztuką jest prowadzenie komunikacji zgodnie z zasadą win-win, czyli tą, w której obie strony wygrywają i realizują swoje cele.

Przeczytaj także:

Kultura egocentryzmu

W czym dokładnie tkwi różnica?

Kompromis polega na tym, że każda ze stron biorących udział w rozmowie – dla wspólnego dobra – musi zrezygnować z jakiejś części swoich potrzeb czy oczekiwań. Zasada win-win jest wtedy, kiedy szukamy trzeciego rozwiązania – takiego, w którym obie strony będą czuły satysfakcję z komunikacji i obie osiągną to, czego potrzebowały. To trudniejsze, łatwiej z czegoś zrezygnować niż włożyć wysiłek w poszukanie nowego rozwiązania.

Komunikacja i rozmowa są wyznacznikami naszych czasów. To, jak zmienia się świat, jak przyspieszył, jak bardzo się spłycił – zaczął opierać na prostych, nieskomplikowanych przekazach, przeszło do stylu rozmowy i stosunków międzyludzkich. Nie mamy już czasu, żeby dłużej rozmawiać. Wysyłamy krótkie wiadomości, nie rozwijamy myśli, chcemy od razu dostać odpowiedź. Nie pytamy: „czy” albo „jak”, oczekujemy odpowiedzi: „tak” lub „nie”.

Często zamiast: „Czy chcesz się ze mną spotkać?”, pojawia się: „Kiedy chcesz się ze mną spotkać?

Razi nas to w sferze publicznej, ale dokładnie to samo robimy w kontaktach prywatnych.

Myślę też o rozmowach, do których zaprasza się osoby eksperckie, a później – zamiast dać możliwość wypowiedzenia się – odlicza im się czas i notoryczne wchodzi w słowo. Gdy po raz kolejny słyszę: „Musimy kończyć, pół minuty do serwisu informacyjnego”, myślę sobie, że może zamiast pięciu osób eksperckich, można było zaprosić dwie i dać im przestrzeń do sensownej wymiany zdań.

Gdy przyglądamy się z zewnątrz rozmowie, która ma być czymś więcej niż wypluwaniem informacji, rozmowie, która ma dążyć do porozumienia i budowania relacji, ona może się wydawać nudna. Pamiętajmy, że media karmią się teatrem. Zresztą nie tylko media, w nauce jest podobnie. Jeśli na konferencji mam 12 minut na to, żeby przedstawić wyniki swoich badań, to co ja mogę powiedzieć? Jeśli panel jednej z dużych konferencji biznesowych trwa 25 minut i zaprasza się do niego 5 osób, to jaka może być esencjonalność ich wypowiedzi?

Rzuciliśmy się w system „wypowiadania się żółtymi paskami” – paskami z telewizji, na których jest jedno zdanie, wyrwane z kontekstu, ale na tyle szokujące i sensacyjne, że jest w stanie wzbudzić w nas emocje i wywołać natychmiastowy efekt.

Głęboka dyskusja nie jest wymianą informacji, ale elementem budowania zasobów wiedzy, a to zupełnie inna bajka. Informacje to nie wiedza, a wiedza to nie mądrość – a my te trzy pojęcia wrzuciliśmy do jednego worka z etykietką „informacje”. W kulturze fast, którą obserwujemy w wielu dziedzinach życia, mamy fast food, fast fashion i fast news, czyli krótkie, niepełne, nierzetelne, bo nieweryfikowane, informacje, ale za to sensacyjne, bardzo emocjonalne i wymuszające na odbiorcach stanięcie po którejś ze stron konfliktu albo sprawy.

Jeśli w opozycji do tego będzie półtoragodzinna debata z udziałem 3 osób, z których każda będzie miała prawie 30 minut na wypowiedź, to dopiero będzie obszar, w którym możemy mówić o komunikacji.

Część społeczeństwa tego potrzebuje. Są przecież ludzie, którzy chcą się rozwijać.

Tak, jest nas 2 procent. Dominique Wolton powiedział, że wpadliśmy w pułapkę słupków, oglądalności i perspektywy odbiorcy. W komunikacji jest coś, co nazywa się przyjęciem perspektywy odbiorcy – nie mówię po to, żeby pogadać sama ze sobą, ale żeby mój rozmówca zrozumiał przekaz. Po to, żeby moja komunikacja była efektywna, staram się być trochę w jego świecie, dostosować język. Ale to, co dziś obserwujemy w środkach masowego przekazu, to ślepe podążanie za pomysłami odbiorów i odbiorczyń i traktowanie ich jako wyroczni. Jaki mamy tego efekt?

Jeśli widzom podoba się reality show, będziemy je robić w 13 edycjach, „bo się ogląda”. To trochę tak, jakbyśmy w stołówce szkolnej wprowadzili do menu tylko hamburgery i frytki, bo dzieci je lubią. Możemy powiedzieć, że jeśli zaserwujemy brokuły, połowę trzeba będzie wyrzucić. To jest odpowiedzialność mediów, które pokazują też rzeczy niepopularne, takie, które ogląda, czyta i których słucha nie 90, a 10 procent społeczeństwa. Ale być może za jakiś czas do tych 10 procent dołączy kolejny 1, 2 czy więcej procent.

Pogubiliśmy się w kulturze egocentryzmu.

Oczywiście, trzeba walczyć z przemocą i stawiać granice. Jako pokolenie przemian gospodarczych nie do końca potrafimy sobie radzić z zachowaniami przemocowymi, to się na szczęście zmienia, ale egocentryzm też nie jest dobrą kulturą. Czasem jednak fajnie zrobić coś dla wyższego dobra, nie zapominać, że są też inni ludzie. Nie tylko ja jestem na świecie i nie wszystko kręci się wokół mnie.

Zaczęliśmy mylić chęci z potrzebami. Chcemy oglądać jakąś rozrywkę, bo jesteśmy zmęczeni po pracy, a tak naprawdę potrzebujemy nie telewizji, tylko głębokiego relaksu, czegoś, co nas emocjonalnie i umysłowo nakarmi. Potrzebujemy wartości odżywczych, a serwujemy sobie fast food. To samo zadziało się w mediach. Być może na początku niektóre treści nie będą najprostsze do przyswojenia, ale w dłuższej perspektywie będą nas karmić, będziemy dzięki nim mądrzejsi, będziemy poszerzać światopogląd, wychodzić z baniek informacyjnych, nie będziemy się łapać w sidła dezinformacji.

Moje jest najmojsze

„Ale my tu czekamy, dlaczego pani chce bez kolejki?” – zapytałam kobietę, która chciała wejść do krawcowej, pomijając mnie i matkę z kilkumiesięcznym dzieckiem. Pytanie odebrała jako atak, wzburzona odpyskowała, że ona się już w kolejce naczekała, jak oddawała rzeczy do przeróbki, a dziś przyszła po odbiór i ja jej nie będę mówić, co ona ma robić. Rozmawiamy o mediach, świecie polityki, osobach eksperckich – a jak wygląda nasza komunikacja w domach i w przestrzeni publicznej?

Nie wygląda. Jest przekrzykiwaniem i tupaniem nogą. Pamiętam, jak modne było słowo postprawda. Gdy zastanawialiśmy się, jak je zdefiniować, prof. Marek Palczewski powiedział, że to taka moja prawda. Moje jest „najmojsze”. Mocno siedzimy w tej „najmojszości”.

W sytuacji, którą opisujesz, widzę chęć pokazania swojej ważności i ogromną potrzebę bycia zauważoną. To częsty mechanizm komunikacyjny, w którym ludzie nie nazywają i nie komunikują potrzeb, ale wykrzykują je najprostszymi emocjami. Ta kobieta bardzo chciała pokazać, że jest tak samo ważna jak ty i pani z dzieckiem.

Równie ważna czy ważniejsza? Przecież przyszła po nas.

Osoba, która nie chce być pominięta, próbuje to wykrzyczeć. Być może w domu nikt nie słucha jej głosu, nie czuje się ważna, więc musi tę ważność gdzieś zamanifestować.

Widzimy to na drogach, parkingach, w centrach handlowych i małych sklepach – widzimy nieprzyjazność ludzi wobec siebie. „Ja tu byłam, muszę to zaznaczyć!” – dla wielu osób zaznaczanie swojej wyższości jest elementem ich tożsamości. „Muszę pokazać, że jestem ważniejsza, bo inaczej będę nikim”. Widzimy czarno-biały świat – albo będę pierwsza, albo ostatnia. Jakbyśmy zapomnieli, że jest jeszcze pozycja druga, trzecia i dziewiąta. „Jeśli się nie wepcham do tej krawcowej tak, jak chciałam, to w ogóle do niej nie wejdę”.

I druga rzecz, czyli pokazanie, że jest silną osobą, w związku z czym nie będzie ustępować. W naszym społeczeństwie jest kult siły – osoby pewne siebie, wygadane, są postrzegane jako te, które sobie lepiej radzą, jako bardziej przebojowe. Więc jeśli ktoś nie bardzo sobie z tym radzi, czasem testuje swoją siłę w codziennych sytuacjach. Być może dla tej kobiety było ważne, żeby pokazać, że nie ustąpi, bo będzie uznana za uległą, poddającą się i beznadziejną.

U podłoża obu perspektyw, które są w pewnym momencie zbieżne, leży strach. Spójrz na to ze strony socjologicznej: mamy najniższy poziom zaufania w Europie. Nie ufamy instytucjom, ludziom, rodzinie. Jesteśmy zastraszeni i zalęknieni – z tego biorą się zachowania agresywne. Biorą się też z tego, jak bardzo komunizm zniszczył naszą tożsamość i kulturę. Nie mamy poczucia wspólnej własności, nie interesuje nas, że jest jakiś sąsiad. Skoro mam własne mieszkanie, to będę sobie włączać pralkę o godzinie 23, bo mam na to ochotę. I nie chodzi mi o to, żeby wprowadzać system zakazów, ale czy nie byłoby dobrze pomyśleć: „Nie będę jej włączać, bo ktoś może słyszeć”, mieszkamy w jednym budynku, dźwięk się niesie.

Chodzi o empatyczne podejście do innych ludzi.

Jeśli nikt nas nie traktował empatycznie, doświadczyliśmy przemocy i tego nie przepracujemy, sami stajemy się opresyjni i przemocowi, również w komunikacji. Zaczynamy się zachowywać dokładnie tak samo wobec innych, jak kiedyś zachowywano się wobec nas. Pisał o tym Andrzej Leder w „Prześnionej rewolucji”.

Ważne jest nie tylko to, jak widzimy ludzi, ale też, jaką mamy świadomość komunikacyjną.

Mało tego, my – jako naród – jesteśmy mało serdeczni. Zauważ, jak niewiele osób mówi sobie „dzień dobry”. Na Zachodzie jest tak, że w małym miasteczku czy na małym osiedlu każdemu, kogo mijasz, mówisz „dzień dobry” i uśmiechasz się do niego. W Polsce rzadko witają się nawet osoby mieszkające w jednym bloku. Jeśli nie obdarzamy się uprzejmością, taką bez powodu, to jak mamy przejść do empatycznej i konstruktywnej rozmowy?

Dlatego mówię o komunikacji jako procesie, bo jeśli lubię ludzi i jestem do nich pozytywnie nastawiona – co nie znaczy, że jestem naiwna i daję się oszukiwać – i jestem otwarta na świat, to jestem też otwarta na dialog. I wiem, że jeśli ktoś się ze mną nie zgadza, to oznacza tylko tyle, że on się ze mną nie zgadza. A nie, że jestem głupia, beznadziejna albo jakaś. Tymczasem my wciąż nadinterpretowujemy różne komunikaty, bo nie potrafimy znaleźć granicy między tym, gdzie ktoś wyraża się na temat przedmiotu rozmowy, a gdzie na temat mnie. Mamy to mocno zachwiane, być może dlatego, że przez dekady było to nadużywane. Musimy się tego nauczyć.

Polska przemoc powszednia

Opornie nam idzie.

Elementem komunikacji społecznej jest również to, że nie boję się powiedzieć czegoś obcej osobie, gdy widzę, że robi coś niewłaściwego, a ta osoba to przyjmuje i nie reaguje agresją czy atakiem. Jakiś czas temu zwróciłam uwagę panu, który jechał busem przez osiedlowy trawnik, że nie powinien tego robić. W efekcie najpierw próbował mnie rozjechać, a kiedy zorientował się, że wyciągnęłam telefon, żeby zrobić zdjęcie, porzucił samochód, podbiegł i zaczął mnie atakować. Nie wiem, skąd miałam siłę, żeby stać przed nim i nawet nie drgnąć. Cała sytuacja zakończyła się dopiero wtedy, gdy zatrzymał się jakiś postronny człowiek i zapytał: „Co pan robi? Dlaczego pan atakuje tę kobietę?”. Zgłosiłam to na policję, sprawa się toczy. Mam nagranie z osiedlowego monitoringu.

Tu nie chodziło o to, czy ten czyn był dobry, czy zły, tylko o to, że w ogóle miałam czelność zwrócić mu uwagę. Bardzo często, gdy to robimy, na przykład, gdy ktoś nie posprząta po psie albo zaparkuje w niewłaściwym miejscu, pada pytanie: „A kim pani jest, że w ogóle się do mnie odzywa?”. Wciąż nie wyszliśmy z feudalnego układu życia społecznego i uważamy, że tylko ktoś, kto jest ważniejszy i działa z pozycji siły, może nam zwracać uwagę.

Teoretyzujemy o równości, ale w praktyce jeszcze nie potrafimy, a czasem nie chcemy jej stworzyć. Jeśli jesteśmy na dole, chcemy być na górze. To ma bezpośredni związek z pańszczyzną – fantastycznie pisał o tym Adam Leszczyński. Byliśmy albo bitymi, albo bijącymi, nie było stanu pośredniego – to w nas zostało. To są nieprzepracowane lata pańszczyzny, wojny i komunizmu.

Dochodzi jeszcze kwestia tego, jak wychowujemy dzieci. One nie słuchają tego, co mówimy, ale patrzą na to, co robimy. Na jednym z warsztatów zrobiłam test – zapytałam, w jaki sposób zachęcić dziecko do tego, żeby założyło czapkę, kiedy jest zimno. Wszystkie przykłady, które podawały uczestniczki – grupa była w 100 procentach żeńska – były formą zastraszania. Czasami powiedzianą miłym głosem: „Ale proszę, załóż czapeczkę, bo jak nie, to nie pojedziemy dzisiaj do babci”. Te kobiety same zobaczyły, że nie znają innego języka.

Polska jest skażona przemocą. Dopiero się uczymy, czym ta przemoc jest, gdzie są jej granice i jak z nią walczyć.

Wciąż mamy ogromne przyzwolenie na przemoc.

Niestety. Bardzo często jest tak, że jeśli mówisz komuś: „Ale nie odzywaj się do mnie w taki sposób, bo to jest przemocowe”, w odpowiedzi słyszysz: „Do ciebie to już nie wiadomo, jak mówić. Nic ci nie pasuje!”. Świadomość i własne granice są odbierane jako przewrażliwienie. Jeśli mamy taki konstrukt społeczny, to w jaki sposób mamy się dobrze komunikować na co dzień?

W sytuacji, o której mówisz, widoczna jest emanacja naszych zachowań w społeczeństwie. Ta kobieta w taki sposób załatwię sprawy, bo najprawdopodobniej zobaczyła, że mama, babcia czy osoba, która jej imponuje, na przykład zamożna szefowa czy koleżanka, tak rozmawiają i tak działają, więc powtarza ich zachowania, bo wie, że są skuteczne.

To wiąże się też z przyzwoleniem społecznym na pewien rodzaj uczciwości bądź nieuczciwości. Gdy mówisz w Polsce, że nie płacisz podatków, nie spotykasz się z ostracyzmem społecznym, nie słyszysz, że to nieuczciwe i nie w porządku, ale: „Wow, jak super sobie radzisz!”. Kiedy mówisz, że zrobiłaś awanturę w urzędzie, nakrzyczałaś na urzędniczkę, wszyscy mówią: „Ale ty jesteś superprzebojowa! Potrafisz załatwić każdą sprawę”. Nie promujemy społecznie dobrej, empatycznej komunikacji. Nie wzmacniamy tego typu zachowań, a osoby, które są miłe, mówią: „dzień dobry”, są odbierane jako nieporadne, ślamazarne i gorsze.

I naiwne. Tymczasem osobę stosującą przemoc wciąż chcemy wybielać, tłumaczyć i ignorować jej zachowania, na przykład za pomocą słów: „Przecież, wiesz, że on czy ona już taki lub taka jest”.

Więc kiedy chcemy rozmawiać o kulturze rozmowy, to nie jest tylko kwestia tego, jakich argumentów użyjemy i czy to jest język, w którym jest mało czy dużo samogłosek.

Rozmowa jest lustrem ludzi jako społeczeństwa.

Kiedy patrzymy, jak rozmawiają Włosi czy Hiszpanie – często mówimy, że oni krzyczą – widzimy, że tam jest energia, są emocje – i pozytywne, i negatywne. Z kolei w Japonii komunikacja odbywa się dość cicho, ma inną dynamikę. W dobrej rozmowie jest miejsce na wszystkie emocje. Niestety, w Polsce najczęściej korzystamy z negatywnych. To bardzo słychać.

Jak słuchać innych

Co możemy zrobić, żeby zacząć komunikować się lepiej?

Po pierwsze, zacząć słuchać innych, ale nie po to, żeby zauważyć, kiedy skończyli mówić, a po to, żeby dowiedzieć się, co mają do powiedzenia, czego potrzebują, co kryje się za ich słowami. Dowiedzieć się tego z autentyczną ciekawością.

Po drugie, zgodnie z trzema zasadami filozoficznymi, zanim coś powiesz, sprawdź, czy to jest prawdziwe, dobre i potrzebne, czyli: czy nie wprowadzasz kogoś w błąd, czy to jest właściwe dla twojej rozmówczyni albo rozmówcy – nie tylko pozytywne, ale czy to służy tej osobie – i czy ten człowiek potrzebuje tej informacji. Te zasady pozwalają nam nie dezinformować i podejść bardziej empatycznie do osoby, z którą rozmawiamy. Pozwalają też przeciwdziałać chaosowi informacyjnemu, czyli nie zarzucać ludzi zbędnymi informacjami.

Ale jeśli chcę coś zmienić w komunikowaniu, muszę zacząć od siebie.

Bardzo często, gdy para przychodzi do terapeuty, jedna ze stron mówi: „Proszę powiedzieć mojej żonie czy partnerce albo mojemu partnerowi czy mężowi, żeby się zmieniła czy zmienił, bo tak nie będziemy żyć”. A tu chodzi o to, żeby zastanowić się, co ja mogę zmienić w sobie, żeby spróbować komunikować się lepiej z innymi. Nie będę się świetnie komunikować ze wszystkimi, to niemożliwe. Ale jeśli chcę, żeby moje dziecko szanowało innych ludzi, muszę mu to pokazać. Jeśli chcę, żeby dobrze ze mną rozmawiało, muszę zacząć tak z nim rozmawiać. To, co będziemy dawać ludziom w rozmowie, będzie do nas wracało, więc najpierw słuchanie, później świadome mówienie.

Nie chodzi o to, żeby się pozbyć emocji. Są sytuacje, w których trzeba krzyknąć, są takie, w których trzeba być bardziej emocjonalnym. I jeszcze jedna sprawa: zmiana poglądów to nie przestępstwo. Jeśli ktoś mnie przekona, że mój tok myślenia nie jest właściwy, że mogłabym myśleć inaczej, mogę to zrobić. To, że zmieniam sposób myślenia, jest dowodem na to, że jestem istota myślącą i rozwijającą się, a nie tego, że jestem słaba i nie mam poglądów.

Dr Katarzyna Bąkowicz* – komunikolożka, medioznawczyni, adiunktka Uniwersytetu SWPS. Współtwórczyni Central European Digital Media Observatory, gdzie zajmuje się badaniami naukowymi z zakresu dezinformacji oraz realizuje projekty komunikacyjne. Asesorka European Fact-Checking Standards Network, członikini zarządu Rady Reklamy, członkini Komisji Medioznawczej Polskiej Akademii Umiejętności. Ekspertka Organizacji Narodów Zjednoczonych, twórczyni Standardu Etycznej Komunikacji dla Biznesu. Strateżka i doradczyni komunikacji biznesowej i medialnej, projektuje i wdraża rozwiązania z komunikacji wewnętrznej i zewnętrznej. Wspiera działania wizerunkowe organizacji w obszarze PR i CSR. Autorka i producentka programów radiowych i telewizyjnych z obszaru biznesu i komunikacji.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

[/tab

;
Na zdjęciu Ewa Koza
Ewa Koza

Ekonomistka, psycholożka biznesu, redaktorka – związana z mediami od 2013 roku. Pisze o aspektach zdrowotnych i społecznych, z naciskiem na prawa człowieka, prawa kobiet, zdrowie psychiczne osób małoletnich i wszelkie przejawy przemocy w relacjach skośnych, tak prywatnych, jak i zawodowych.

Komentarze