0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Maciej Wasilewski / Agencja Wyborcza.plFot. Maciej Wasilews...

Kiedy tylko Konfederacja zaczęła zyskiwać poparcie w kolejnych sondażach, od razu pojawiła się hipoteza, że to wynik przesunięcia sceny politycznej na lewo. Skoro nawet PO i Hołownia idą w lewicową politykę gospodarczą, to na kogo ma głosować liberalny wyborca? – pytała część publicystów i komentatorów, na przykład Witold Gadomski z „Gazety Wyborczej”.

Czy to jest trafne ujęcie problemu?

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

Przeczytaj także:

„Haracz” na ZUS

Jak pisaliśmy w OKO.press, program gospodarczy Konfederacji jest skrajny i trudno znaleźć chociaż jeden kraj rozwinięty, który by go realizował. Dodatkowo, choć rzekomo cała nasza scena polityczna przesunęła się na lewo, to Polska nie wyróżnia się swoją „lewicowością” ani pod względem ogólnych wydatków państwowych (poniżej średniej w Unii Europejskiej), ani pod względem wydatków socjalnych (w okolicy średniej dla krajów OECD).

Może więc problemem nie jest zbytnie przesunięcie partii politycznych na lewo, lecz język polskiej debaty publicznej, który zbyt często mylnie sugeruje, że poglądy gospodarcze Konfederacji mają cokolwiek wspólnego z liberalizmem bądź zdrowym rozsądkiem? Na przykład poprzez dyskredytowanie instytucji publicznych i idei solidarności społecznej.

Przykładem choćby jeden z ostatnich tekstów „Rzeczpospolitej” zatytułowany „Rekordowy haracz na ZUS. Polacy zapłacili o ponad 53 mld zł więcej”. Osoba czytająca o rosnącym „haraczu” na ZUS może sobie pomyśleć, że coś jest na rzeczy, gdy Sławomir Mentzen, jeden z liderów Konfederacji, określa ZUS mianem „piramidy finansowej”. Jest to jeden z wielu przykładów uprawomocniania w debacie publicznej radykalnych i niebezpiecznych pomysłów Konfederacji.

Dwa rodzaje krytyki

Istnieje różnica między krytykowaniem decyzji określonej partii czy rządu a podważaniem zaufania do podstawowych funkcji państwa czy instytucji publicznych jako takich.

Krytyka przedstawicieli władzy, nawet ostra, jest czymś normalnym w demokracji. Jeśli jakaś partia się na to nie godzi, to w rzeczywistości nie godzi się na demokratyczne reguły gry i marzy się jej jakaś forma autorytaryzmu.

Jednocześnie totalna krytyka podstawowych celów instytucji publicznych także nie sprzyja demokracji – a przynajmniej tej wersji demokracji, która zaczęła się upowszechniać na świecie w pierwszej połowie XX wieku i którą wszyscy kojarzymy.

Niestety w polskiej debacie publicznej zbyt często miesza się ze sobą te dwa rodzaje krytyki.

Na przykład krytyka określonych rozwiązań podatkowych zamienia się w odrzucenie samej idei progresji podatkowej (bogaci płacą procentowo więcej niż biedni) – pomimo tego, że współczesne demokracje liberalne zbudowano właśnie na tej idei. Krytyka niewydolności publicznego systemu zdrowia zamienia się w fantazje o jej sprywatyzowaniu – pomimo tego, że większość państw rozwiniętych stawia na publiczne systemy. A te, które nie chcą tego robić, jak USA, osiągają katastrofalne rezultaty. Krytyka określonych pomysłów socjalnych zamienia się w atakowanie programów socjalnych jako takich, za ich rzekome rozleniwianie społeczeństwa – pomimo tego, że brak dowodów naukowych na ten temat.

Czy państwo to grupa przestępcza?

Nazywanie składek na ZUS „haraczem”, jak w tekście dla „Rzeczpospolitej”, wpisuje się raczej w trend totalnej krytyki.

Według „Słownika języka polskiego PWN” pierwsze znaczenie słowa „haracz” to „opłata wymuszana na kimś siłą lub groźbami, zwykle przez grupy przestępcze”. Zapewne mało kto przywołuje w głowie dokładną definicję słownikową, gdy słyszy to słowo, ale większość ludzi ma podobne skojarzenia: haracz kojarzy się z przemocą, bezprawiem, czymś niepożądanym.

Dyskusja o tym, na ile sensowny jest obecny system ZUS, jest czymś normalnym, a jakakolwiek próba jej blokowania ze strony władzy pachniałaby cenzurą. Natomiast budowanie skojarzeń między ideą ubezpieczeń społecznych opartych na jakiejś formie solidarności międzypokoleniowej a działalnością grupy przestępczej jest w praktyce podważaniem zaufania do demokratycznych instytucji typowych dla współczesnych państw rozwiniętych.

Z podobnym przypadkiem mieliśmy do czynienia przy okazji dyskusji o pomyśle zwiększenia progresji podatkowej w ramach Polskiego Ładu. PiS chciał delikatnie zmniejszyć obciążenia podatkowo-składkowe większości obywateli i nieco zwiększyć je garstce najlepiej zarabiających. Propozycje rządu można było krytykować na wiele sposobów, choćby za nieudolne wprowadzenie zmian – w sposób tak chaotyczny, że na końcu nawet zwolennicy reformy nie byli pewni, jaki jest jej ostateczny kształt.

Część osób zaczęła jednak podważać samą ideę progresji podatkowej, uważając, że jest to „łupienie” zaradnej części Polaków, a nawet „zarzynanie klasy średniej”.

Oczywiście, media często stosują celowo przesadzony i emocjonalny język, aby uwypuklić jakiś problem. Zawsze jednak istnieje wybór, na co konkretnie chce się zwrócić uwagę za pomocą tego rodzaju języka. Wiele osób słusznie ostrzegało, że reforma PiS – sprowadzająca się ostatecznie do zmniejszenia ogólnych obciążeń podatkowych – wpłynie negatywnie na budżety samorządów. Z jakiegoś jednak powodu narracja o „zarzynaniu samorządów” nie była tak popularna, jak narracja o gnębieniu klasy średniej lub zaradnych Polaków.

W naukach społecznych funkcjonuje termin, który dobrze wyjaśnia, skąd może wynikać ta tendencja w polskiej debacie publicznej: neoliberalizm.

Mężczyzna przemawia na scenie podczas konwencyji partyjnej, w tle na ekranie widać hasło: „PiS łupi Polaków. Podatki powinny być niskie i proste, tak żeby politycy nie wydawali naszych pieniędzy na głupoty.
Konwencja wyborcza partii Konfederacja, przemawia Sławomir Mentzen. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.pl

Załamanie powojennego kompromisu

Słowo „neoliberalizm” – podobnie jak inne ogólne terminy polityczne, na przykład „populizm” – bywa rozumiane różnie, a czasem nadużywane. Ale mówiąc najprościej, można potraktować neoliberalizm jako zerwanie konsensusu, który narodził się na początku XX wieku w kapitalistycznych krajach rozwiniętych, głównie w Europie i USA.

Ten konsensus polegał na pożenieniu w ramach kapitalizmu instytucji wolnorynkowych i rozwiązań socjalnych.

Tak więc uznano, że gospodarka będzie się opierała w dużej mierze na prywatnych firmach, ale jednocześnie zgodzono się na to, że pewne fundamentalne dla obywateli sfery – jak transport, szkolnictwo czy opieka zdrowotna – będą przynajmniej częściowo finansowane z podatków i zarządzane przez instytucje publiczne.

Dążono do swobody handlu, ale z zastrzeżeniem, że państwo ma prawo nakładać regulacje, gdy uzna, że leży to w interesie społecznym. Na przykład, gdy jakaś prywatna firma uzyskuje monopol albo gdy jej działalność szkodzi środowisku.

Nie narzucano żadnych twardych reguł zabraniających bogacenia się, ale jednocześnie uznano, że za pomocą podatków progresywnych należy dążyć do przynajmniej częściowego okiełznania nierówności społecznych.

Przedsiębiorczość była chroniona za pomocą różnych regulacji prawnych, ale to samo dotyczyło praw pracowniczych – od wolności zrzeszania się w związkach zawodowych, po płacę minimalną.

Jak wyglądały szczegóły, zależało już od konkretnego państwa, ale ogólny trend był dla wszystkich liberalnych demokracji podobny.

Do załamania tego konsensusu dochodzi mniej więcej w latach 80. XX wieku, wraz z rządami Ronalda Reagana w USA i Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii. Publiczna sfera jest coraz mocniej ograniczana na rzecz sfery prywatnej. Na popularności zyskują pomysły prywatyzacji niektórych usług publicznych, na przykład kolei, lub przynajmniej outsourcingu części ich zadań do firm prywatnych. Progresja podatkowa spada, to znaczy – podatki dla najbogatszych stają się coraz niższe. Znoszone są też różne ograniczenia dla działalności podmiotów prywatnych, w tym banków i instytucji finansowych.

Zmienia się też język polityczny.

Podatki przestaje się traktować jako wyraz solidarności i sprawiedliwości społecznej, a zaczyna się na nie patrzeć jak na karę dla osób zaradnych i niepotrzebne „zaglądanie do portfela”. Regulacje postrzega się nie jako próbę okiełznania efektów ubocznych rynku, ale jako duszenie przedsiębiorczości i innowacyjności. Nierówności społeczne traktuje się nie jako problem, ale naturalny efekt gry rynkowej, gdzie rzekomo wygrywają najbardziej pracowici, przedsiębiorczy czy zaradni.

Czy roszczeniowość to choroba?

Dla Polski ma to wszystko duże znaczenie, ponieważ nasz kraj wkroczył do kapitalistycznego świata akurat w momencie, gdy zyskiwał w nim na popularności neoliberalizm. Stąd debata publiczna III RP od samego początku miała tendencję do utożsamiania kapitalizmu z jego neoliberalną wersją. A wszystko, co się w tę wersję nie wpisywało, porównywano do PRL czy socjalizmu, nawet jeśli były to rozwiązania stosowane powszechnie w krajach kapitalistycznych.

Widać to na przykład po tym, jaką popularnością cieszyły się w polskiej debacie publicznej takie słowa jak „roszczeniowość”, czy terminy jak homo sovieticus. Chętnie atakowano nimi każdą osobę lub grupę społeczną, która nie wpisywała się w neoliberalny światopogląd. Jakiekolwiek oczekiwanie, że państwo zaangażuje się, by poprawić sytuację ekonomiczną obywateli, w szczególności pracowników, traktowano z podejrzliwością – jako właśnie przejaw roszczeniowości lub mentalności homo sovieticusa.

Stawiano na wyrost różne publicystyczne diagnozy, porównywano nawet „roszczeniowość” do chorób takich jak alkoholizm, choć nikt nie potrafił dookreślić, na czym ta roszczeniowość dokładnie polega. Czy nauczycielka, która domaga się podwyżki od państwa, już cierpiała na tę chorobę? Albo pracownik zakładu zapisujący się do związku zawodowego? Albo pielęgniarka idąca na strajk?

Michał Bilewicz i Mateusz Olechowski zauważyli, że ten trend przeniknął nawet do niektórych nauk humanistyczno-społecznych, np. do psychologii. Jej przedstawiciele mieli tendencję do stygmatyzowania ludzi, którzy znajdowali się w trudnej sytuacji finansowej, między innymi za pomocą takich słów jak „roszczeniowość”.

O sile oddziaływania neoliberalnego języka świadczy choćby to, że zyskał on popularność także u części duchownych katolickich, choć mogłoby się wydawać, że katolicyzm nie ma wiele wspólnego ze skrajnie indywidualistycznym językiem fundamentalistów rynkowych. Chyba najbardziej dobitnym przykładem jest ksiądz Jan Stryczek, jeden z pomysłodawców Szlachetnej Paczki.

„Jak słyszę, że umowy śmieciowe są złe, że oni powinni nam więcej płacić, to od razu w głowie mam pytanie: a kto to są ci oni? Co to są za tajemnicze Święte Mikołaje, które mają dać ludziom więcej kasy? Przecież to też są jacyś ludzie, którzy się zdecydowali na przedsiębiorczość, która, jak widać, jest dużo trudniejsza od pracy na etat, skoro ci, co są na etacie, na umowach śmieciowych, godzą się na takie rozwiązania i nie otwierają swojego biznesu” – wypalił Stryczek w trakcie jednego z wywiadów.

„Odpowiedzią na biedę powinna być umiejętność radzenia sobie w życiu. Nauka umiejętności zarabiania”

dodawał w innym. W tym samym wywiadzie oskarżał „młodych” o „roszczeniowe podejście” i brak „świadomości, że muszą swoje odcierpieć, a potem jeszcze zweryfikuje ich rynek”.

Antysystemowa Konfederacja?

Popularności danego ugrupowania politycznego zazwyczaj nie da się wyjaśnić jednym czynnikiem – i Konfederacja nie jest tu wyjątkiem. Zdobywa ona głosy między innymi dlatego, że sporej części wyborców kojarzy się jako główna alternatywa dla dwóch największych formacji, czyli PiS-u i KO. Poza tym spora część młodych mężczyzn najwyraźniej sądzi, że nikt inny nie odpowiada tak dobrze na ich lęki i frustracje jak Konfederacja.

Niemniej jej poglądy gospodarcze także mają znaczenie. Ekonomia to ulubiony temat podnoszony przez Sławomira Mentzena, raczej nieprzypadkowo. Po prostu wie on, że jego pomstowanie na „rozdawnictwo”, na „socjalizm”, na „łupienie” zaradnych Polaków trafia na podatny grunt. Smutna prawda jest taka, że ten grunt został mu przygotowany przez dyskurs medialny III RP.

Płyną z tego dwa wnioski. Po pierwsze, Konfederacja wcale nie jest tak antysystemowa, jak lubią twierdzić jej politycy. W rzeczywistości, w skrajniejszej formie, powtarza hasła, które są w Polsce popularne od lat. Po drugie, być może sukcesy sondażowe Konfederacji powinny być dzwonkiem ostrzegawczym i skłonić niektórych uczestników debaty publicznej do autorefleksji nad językiem, jakim się posługują, gdy mówią o państwie i jego zadaniach. Nawet Stany Zjednoczone zrywają już z neoliberalnymi kalkami, pora byśmy zrobili w Polsce to samo.

Na zdjęciu: Sławomir Mentzen podczas otwarcia swego pubu w Toruniu, 22 kwietnia 2022

;

Udostępnij:

Tomasz Markiewka

Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)

Komentarze