0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Ilustracja Mateusz Mirys / OKO.pressIlustracja Mateusz M...

Idea taniego państwa jest popularna w polskiej polityce od lat. Mało która partia potrafiła oprzeć się pokusie zachwalania jakiejś wersji tego hasła. Żadna formacja, poza wcześniejszymi partiami Janusza Korwin-Mikkego, nie forsowała go jednak tak mocno, jak Konfederacja. W szczególności zaś jej najpopularniejszy obecnie polityk – Sławomir Mentzen.

Poglądy ekonomiczne Mentzena są w gruncie rzeczy zlepkiem idei libertariańskich. W skrócie: im mniej państwa w życiu gospodarczo-społecznym, tym lepiej. Należy obciąć maksymalnie podatki, w konsekwencji zaś wydatki na administrację, usługi publiczne i programy socjalne. Ludzie najlepiej finansują swoje potrzeby za własne pieniądze – a im mniejsze podatki, tym więcej tych pieniędzy będą mieli.

Ta idea na pozór wygląda atrakcyjnie. Kto w Polsce nie wściekał się na niewydolne państwo? Na kolejki do przychodni lekarskich, spóźniające się pociągi bądź opieszałych urzędników i niezrozumiałe przepisy. Pogląd, że państwo ma się maksymalnie skurczyć, a większość rzeczy powinniśmy finansować sobie prywatnie, wydaje się z tej perspektywy kuszący. Im bardziej zagłębiamy się jednak w szczegóły, tym bardziej widać, ile luk zawiera w sobie taka libertariańska postawa.

To nie jest przypadek, że żadne państwo rozwinięte nie stosuje się do tych recept.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie

Wielkie wydatki na administrację, czyli wielki mit

Zwolennicy taniego państwa lubią przekonywać, że Polska mogłaby zaoszczędzić mnóstwo pieniędzy na urzędnikach i niepotrzebnie rozdmuchanej administracji.

To hasło pada na podatny grunt, bo duża część Polaków wyobraża sobie, że nasze państwo rzeczywiście wydaje krocie na administrację. Dowodzą tego niedawne badania Polskiego Instytutu Ekonomicznego (PIE).

„Respondenci wyraźnie przeszacowują skalę wydatków publicznych na administrację Jest to kategoria, która najczęściej była wskazywana jako ta, na którą państwo wydaje najwięcej” – piszą autorzy raportu PIE. Zdaniem ankietowanych pieniądze na administrację stanowią aż 16 procent wszystkich wydatków państwowych.

Jak jest w rzeczywistości?

Z ośmiu kategorii wyróżnionych w badaniu administracja plasuje się pod względem wydatków państwa dopiero na siódmym miejscu – z wynikiem 6 procent (czyli prawie trzy razy mniej niż wyobrażają sobie respondenci). Jest ona daleko w tyle za wydatkami na emerytury i renty (w rzeczywistości 34 procent, zdaniem respondentów zaledwie 15 procent), ochronę i zdrowie (13 procent, zdaniem respondentów 14) czy edukację i naukę (13 procent, zdaniem respondentów 12). Mniej niż na administrację wydajemy tylko na ochronę środowiska (3 procent, respondenci też przeszacowywali te wydatki, oceniając je na 9 procent).

Źródło: badanie Polskiego Instytutu Ekonomicznego, źródło

Warto dodać, że na tle innych krajów europejskich polskie wydatki na administrację nie są przesadnie imponujące. Jak podaje w tym samym raporcie PIE, relacja wydatków publicznych na administrację do PKB wynosi 2,8 procent. To mniej niż średnia w Unii Europejskiej, która wynosi 4 procent.

Możemy więc różnie oceniać działalność polskiej administracji i efektywność wykorzystania przez nią środków. Nie ma natomiast powodów, by oczekiwać, że w tym sektorze kryją się ogromne pieniądze, które można by zaoszczędzić za pomocą cięć wydatków państwowych.

Oszczędzimy na wydatkach socjalnych?

A co z tak zwanym socjałem, który także jest jednym z ulubionych przykładów polityków w rodzaju Mentzena? Czy Polska to kraj, który na tle innych państw wydaje na niego niebotyczne sumy? Raz jeszcze odpowiedź brzmi: nie. Przynajmniej wedle danych OECD.

Polska na pomoc społeczną wydaje 22,7 procent PKB. W Europie nie brak krajów, których wydatki są zdecydowanie wyższe, na przykład Francja (31,6 procent), Finlandia (29) czy Hiszpania (28,1).

Jeszcze gorzej wypadamy, gdy weźmie się pod uwagę wydatki netto (uwzględniają one wydatki skorygowane o system podatkowy): z wynikiem 18 procent plasujemy się poniżej średniej dla krajów OECD wynoszącej 20,9 procent.

Przez „pomoc społeczną” należy rozumieć w tym zestawieniu wydatki między innymi na opiekę zdrowotną, edukację, bezrobotnych, politykę rodzinną czy emerytów i rencistów.

Raz jeszcze: można dyskutować o tym, czy Polska powinna zmienić strukturę wydatków na pomoc społeczną (pewne rzeczy albo grupy wspomagać bardziej, inne mniej). Ale jeśli ktoś chce ogólnie oszczędzać na wydatkach budżetowych w tej sferze, to oznacza, że proponuje, by Polska znalazła się pod tym względem w ogonie krajów rozwiniętych.

Przeczytaj także:

Ideałem kraje peryferyjne

Tak się składa, że państwa, którym najbliżej do libertariańskiej utopii, to kraje biedne.

Wystarczy zerknąć na statystyki wydatków budżetowych, które tak bardzo chcieliby ciąć politycy w rodzaju Mentzena. W Polsce te wydatki wynoszą całościowo około 42 procent PKB. Czy to dużo? Zdaniem niektórych tak. „Dziwicie się, że podatki są wysokie?” – komentował swego czasu ironicznie Leszek Balcerowicz po przytoczeniu tych statystyk na Twitterze.

Porównanie z innymi krajami daje jednak odmienny obraz.

Polskie wydatki budżetowe okazują się być poniżej średniej dla Unii Europejskiej, która wynosi 45 procent PKB. Finlandia, Belgia i Dania mają te wydatki na poziomie sięgającym powyżej 50 procent. Przy okazji warto zwrócić uwagę na to, jakim krajom najbliżej do libertariańskiego ideału – czyli jakie kraje mają najniższe wydatki budżetowe. Są to Demokratyczna Republika Konga, Gwatemala, Nigeria, Czad i Turkmenistan – jedne z najbiedniejszych państw na świecie. Zdarzają się drobne wyjątki, ale ogólna reguła jest prosta. Rozwinięte, prosperujące kraje mają duże wydatki państwowe (a Polska jest już krajem rozwiniętym).

Społeczne koszty „optymalizacji”

Okazuje się, że idea taniego państwa nie ma wzięcia w krajach, które znajdują się na szczycie kapitalistycznej drabiny. I jest tak nie od wczoraj, ale co najmniej od połowy XX wieku i narodzin idei tak zwanego państwa dobrobytu.

Jak wylicza znany historyk Tony Judt w książce „Powojnie”: „Od 1950 do 1973 r. wydatki rządowe we Francji wzrosły z 27,6 do 38,8 procent produktu krajowego brutto, w Niemczech Zachodnich z 30,4 do 42 procent, w Wielkiej Brytanii z 34,2 procent do 41,5 procent, a w Holandii z 26,8 do 45,5 procent – w czasie, gdy sam produkt krajowy rósł szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. Przytłaczającą część wzrostu wydatków przeznaczano na ubezpieczenia, emerytury, zdrowie, edukację i mieszkalnictwo”.

Wynika to z wielu przyczyn. Jedną z nich jest rozpoznanie, że choć optymalizacja wydatków budżetowych może wyglądać atrakcyjnie na papierze, to ma wiele ukrytych kosztów społecznych. Wspomniany Judt opisywał to w jednym z esejów na przykładzie transportu publicznego: „Autobus, który świadczy ekspresową usługę tym, których na to stać, i omija zapadłe wioski, gdzie od czasu do czasu wsiadałby do niego jakiś emeryt, zarabia pieniądze dla swojego właściciela. Ale ktoś – państwo albo lokalna społeczność – musi wciąż świadczyć niedochodowe usługi miejscowym mieszkańcom. W ich braku krótkotrwałe korzyści ekonomiczne zostaną zniwelowane przez długotrwałą szkodę dla społeczności”.

Wystarczy, że „państwo przestanie zabierać”?

Kilka tygodni temu Mentzen napisał na Twitterze: „Będzie nas stać na dom, dwa samochody i wakacje, jeżeli państwo się od nas odczepi i przestanie nas tak łupić. Nie obiecujemy, że coś wam damy. Obiecujemy, że dzięki niskim i prostym podatkom państwo nie będzie tyle zabierać”.

To typowa libertariańska wizja: jeśli państwo przestanie wam zabierać pieniądze, będzie was stać na luksus.

Jest ona jednak taką samą fantazją jak przekonanie, że Polska wydaje krocie na urzędników.

Nawet gdyby zlikwidować całkowicie na przykład podatki dochodowe i składki zdrowotne, oszczędności dla większości Polaków wyniosłyby kilka, góra kilkanaście tysięcy złotych rocznie. Za które trzeba by sobie dodatkowo sfinansować wiele z tych rzeczy, które wcześniej zapewniało państwo z podatków i składek.

Weźmy jednak na chwilę zapewnienia Mentzena za dobrą monetę. Wyobraźmy sobie, że mieszkamy w społeczeństwie, gdzie obcięto podatki, przyoszczędzono na usługach publicznych, ale w zamian wszyscy mają te dwa samochody i dom.

Podróż po krainie Mentzena

Wyjeżdżamy ze swojego domu samochodem do pracy i… stoimy w ogromnym korku. Kiedy wszyscy mają dwa auta, a takie „socjalistyczne” pomysły jak ścieżki rowerowe, kolej czy autobusy odeszły do lamusa, miasta są całkowicie zakorkowane.

Bo największą przeszkodą dla samochodów zawsze były inne samochody, a nie piesi, rowery czy aktywiści miejscy.

Możemy oczywiście liczyć, że władze wybudują nowe ulice albo poszerzą te istniejące. Będzie jednak o to trudno, skoro obcięliśmy wszystkie możliwe podatki, a to, co zostało, trzeba było wydać na nowe parkingi. Przypuśćmy jednak, że udało się je wybudować. Do tego trzeba nie tylko pieniędzy, ale i miejsca. Dlatego mieszkamy teraz otoczeni betonem (tak, jeszcze bardziej niż wcześniej) – drzewa czy jakąkolwiek zieleń możemy obejrzeć na wakacjach, które obiecuje nam Mentzen. A ponieważ globalne ocieplenie jednak nie ominęło Polski, każdego lata gotujemy się w swojej betonowej utopii.

To nie upały są jednak naszym najgorszym problemem, tylko smog. Już teraz szacuje się, że zabija on w Polsce 45 tysięcy osób rocznie (niektórzy uważają, że to szacunki zaniżone). Wyobraźcie sobie, jak to będzie wyglądało w kraju, gdzie wszyscy mają dwa auta – oczywiście spalinowe, bo Polska pod rządami Mentzena nie realizuje programów Unii Europejskiej dotyczących samochodów elektrycznych.

Jak niedźwiedzie udaremniły libertariańską utopię

To przerysowany przykład, ale taka sama jest wizja Mentzena. Co ważniejsze, pokazuje on podstawowy feler w myśleniu libertariańskim: przekonanie, że wystarczy zadbać o dobrobyt prywatny. Utopia rozpływa się dokładnie w momencie, kiedy opuszczamy własne cztery ściany i stykamy się z resztą społeczeństwa.

To, co z indywidualnej perspektywy wydaje się utopią (np. dwa auta i dom), z perspektywy społecznej okazuje się dystopią (np. betonoza, korki, smog).

Dlatego wszystkie kraje rozwinięte, w szczególności te, które wypadają dobrze pod względem zadowolenia swoich obywateli, dbają nie tylko o dobrobyt prywatny, ale także publiczny.

Od czasu do czasu można się przekonać w praktyce, do czego prowadzą libertariańskie ideały. Jak w miasteczku Grafton ze Stanów Zjednoczonych, gdzie władzę przejęło kilku zdeterminowanych libertarian. Wprowadzili oni drakońskie oszczędności na usługach publicznych, kierując się zasadą, że każdy sam najlepiej zadba o siebie. W mieście nie tylko zwiększyły się wskaźniki przestępczości, ale dodatkowo pojawił się problem z niezapowiedzianymi wizytami niedźwiedzi. Przyciągnęły je między innymi walające się śmieci – miasto przestało bowiem dbać o ich publiczne składowanie.

Polska jako dobro wspólne

Każde demokratyczne społeczeństwo powinno pytać o to, czy władza wydaje publiczne pieniądze dobrze. I krytykować ją za ich marnotrawienie. Istnieje jednak różnica między krytyką rządu za złe wykorzystanie publicznych środków a przekonaniem, że państwo może być tanie i że obniżka podatków to złota recepta na dobrobyt.

Powtórzmy – państwa rozwinięte, które radzą sobie dobrze, to państwa, które nie boją się ani progresji podatkowej, ani wydatków budżetowych.

I to niezależnie od tego, jakie kryterium „radzenia sobie” uwzględnimy. Pod względem demokracji najlepiej wypadają Dania, Norwegia, Finlandia, Szwecja i Niemcy; pod względem szczęścia Finlandia, Dania i Islandia; pod względem „dobrego życia” (brane są pod uwagę m.in. zdrowie, edukacja, środowisko, mieszkania) Norwegia, Islandia, Szwajcaria, Szwecja i Finlandia.

Wiemy też, że kraje, które zbyt mocno stawiają na dobrobyt prywatny kosztem publicznego, z reguły źle na tym wychodzą. Najlepszym przykładem USA z ich niewydolnym sprywatyzowanym systemem opieki zdrowotnej.

Każdy kraj ma swoją specyfikę, nie da się skopiować jeden do jednego rozwiązań z żadnego, można natomiast wyłapywać pewne trendy. Na przykład trend, że tanie państwo to państwo słabe.

;
Tomasz Markiewka

Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)

Komentarze