0:000:00

0:00

Prawa autorskie: fot. Fundacja Vivafot. Fundacja Viva

"Kiedy prezes Vivy Cezary Wyszyński zapytał mnie, czy chcę się zająć końmi z Morskiego Oka, powiedziałam, że pewnie. Trzy miesiące i sprawa załatwiona, bo wszystkie argumenty są po naszej, czyli koni, stronie. Jesteśmy 10 lat później i niewiele się zmieniło. Mam ogromne wyrzuty sumienia i pretensje do siebie, bo przez ten czas życie straciło wiele zwierząt" - mówi w rozmowie z OKO.press Anna Plaszczyk z Fundacji Viva!, która zajmuje się sprawą koni wożących turystów nad Morskie Oko.

Aktywiści złożyli subsydiarny akt oskarżenia w sprawie znęcania się nad zwierzętami. Sprawa trafiła do Sądu Rejonowego w Zakopanem, gdzie trzech sędziów odmówiło orzekania ze względu na znajomość z oskarżonymi - byłym dyrektorem Tatrzańskiego Parku Narodowego (TPN), jego następcą, starostą tatrzańskim i szefem stowarzyszenia fiakrów. Viva zawnioskowała o przeniesienie sprawy do innego sądu.

Historia koni z Morskiego Oka to 30 ton akt, kilka ekspertyz i ogromny konflikt między aktywistami prozwierzęcymi a TPN i góralami. Przedstawiciele Parku Narodowego podkreślają w swoich komunikatach, że transport konny jest legalny, odbywa się zgodnie z regulaminem, a przez lata nie postawiono nikomu w tej sprawie zarzutów.

"Jeśli odpuścimy, te zwierzęta będą cierpiały dalej" - mówi Anna Plaszczyk. W OKO.press opowiada o ponad dziewięciu latach walki o dobro koni.

Katarzyna Kojzar, OKO.press: Od jak dawna ciągnie się sprawa koni z Morskiego Oka?

Anna Plaszczyk, Fundacja Viva!: Od lat 90., kiedy zaczęli protestować przewodnicy tatrzańscy i ratownicy TOPR, czyli osoby, które widziały codziennie cierpienie tych zwierząt. Okazało się, że ich protesty to za mało. To były inne czasy, konie woziły nawet 30 osób, mało kto się ich dobrostanem przejmował. Punktem zwrotnym był rok 2009, kiedy na Polanie Włosienica, na oczach turystów umierał koń Jordek. Jeden z turystów nagrał ten moment, kiedy koń leżał na asfalcie i nie potrafił wstać. Umieścił go później w internecie. Wtedy cała Polska dowiedziała się o cierpieniu koni z Morskiego Oka.

Od tej daty, od śmierci Jordka, zaczęła się ogólnopolska kampania, która jest prowadzona przez organizacje społeczne i prywatne osoby, którym zależy na dobru zwierząt.

Ja tą sprawą, razem z Fundacją Viva, zajmuję się od 2014 roku. To był na trasie dość dramatyczny okres: najpierw przewrócił się koń Jawor. Został później wykupiony przez jedną z organizacji prozwierzęcych. Okazało się, że zwierzę ma problemy z sercem. Tak poważne, że nigdy nie powinno pracować na trasie. Przeżył jeszcze pół roku, nie dało się już go uratować. Kilka tygodni później na trasie zmarł Jukon. Te dwa wydarzenia doprowadziły do ogromnego oburzenia społecznego i wprowadziły ten temat jeszcze mocniej i głośniej do debaty publicznej.

Wtedy też zorganizowaliście protest.

Zablokowaliśmy trasę do Morskiego Oka, a górale wjechali w protestujących wozami konnymi. Wiele osób zostało pobitych. Policja, zamiast ścigać tych, którzy dokonali pobić, wniosła do sądu o ukaranie protestujących. Sąd rozpatrywał kilkanaście spraw. Obwinionych było ponad 40 osób - wszyscy zostali uniewinnieni. Po proteście doszło jeszcze do kilku wypadków, konie się przewracały na trasie w różnych okolicznościach i z różnych powodów. W czerwcu 2020 roku konie, które akurat czekały na górnym postoju, nagle się spłoszyły i galopem ruszyły w dół. Jeden z nich doznał poważnych obrażeń, które doprowadziły do jego eutanazji. Lekarze weterynarii uznali, że koń z poprzecinanymi ścięgnami już jest nie do uratowania.

Tatrzański Park Narodowy próbował jakoś tę sprawę rozwiązać?

Kiedy pojawiły się kontrowersje, Tatrzański Park Narodowy (TPN) zaczął zlecać wykonywanie ekspertyz, czyli przeliczanie tego, ile konie na trasie mogą ciągnąć. W pierwszej ekspertyzie zapisano, że mogą ciągnąć nawet 30 osób. Problem polegał na tym, że autor policzył to dla płaskiego terenu. W przypadku trasy do Morskiego Oka mamy dwa bardzo strome podjazdy i one sprawiają, że na konie działa dużo większa siła niż na terenie płaskim. Prostowanie tych wyliczeń bardzo skomplikowane. W 2013 roku powstały dwie kolejne ekspertyzy, które obliczały, ile konie mogą ciągnąć.

Obie były oparte na założeniu, że wóz waży 530 kg.

Tyle deklarowali fiakrzy. Na tej podstawie hipolog, zatrudniony przez TPN wyliczył, że konie na tej trasie mogą ciągnąć 12 osób. A nie - jak wtedy było w regulaminie - 14. Na tej podstawie TPN zmienił regulamin, zapisując, że konie mogą ciągnąć do góry 12 osób dorosłych, a do tego 5 dzieci do czwartego roku życia, czyli nawet 100 kg dodatkowo, plus nieograniczoną liczbę bagaży. To nadal zbyt dużo - badanie zakładało, że statystyczna waga Polaka to 70 kg. To dane wyliczone przez GUS. I wszystko byłoby w porządku, ale żaden turysta nie jedzie wozem goły. Jeśli więc do tego całkiem szczupłego statystycznego Polaka doliczymy jego bagaż, ciężkie górskie buty, kurtkę, aparat, czekan czy raki, to waga znacząco wzrasta. Zwracaliśmy na to uwagę - tak samo, jak to, że wozy najprawdopodobniej ważą więcej niż deklarowane przez fiakrów 530 kg.

Wiadomo, ile ważą w rzeczywistości?

Tak. Jesienią 2014 roku doszło do komisyjnego ważenia wozów. Udało się zważyć trzy pojazdy. Okazało się, że najcięższy z tych wozów ważył... 792 kg. Przy czym i tak fiakrzy wyciągali koła zapasowe, worki z sianem, wiadra na odchody koni, łopaty itd. Wciąż więc to waga zaniżona. Zważyliśmy te wozy również z pasażerami. Testowi pasażerowie byli szczupli, ale wciąż ważyli średnio więcej niż 70 kg zakładane w ekspertyzach. Tego samego dnia wykonano drugi eksperyment. Przyjechała firma z Krakowa, która miała sprawdzić, jakie siły działają na konie.

Przeczytaj także:

Przeciążenie można policzyć na dwa sposoby: z wzoru fizycznego lub dynamometrem, czyli urządzeniem, które się zakłada między koniem a wozem. Firma miała ze sobą dynamometr, ale, jak się okazało, nie miał on takiej skali, która może obliczyć obciążenie koni. Był przystosowany do mierzenia znacznie większych sił. Wynik badania dynamometrem był więc przekłamany. Firma miała tego świadomość, przyznała, że eksperyment był obarczony 30-procentowym błędem. Eksperci, z którymi to konsultowaliśmy, mówili, że to jest tzw. gruby błąd metody. A badanie obarczone takim błędem powinno być odrzucone.

Zostało odrzucone?

Nie! Ekspert TPN wziął do swoich obliczeń dane z dynamometru. Wyszło mu, że konie nie są przeciążone. My za to policzyliśmy obciążenie koni na podstawie wagi wozów, pasażerów i pomiarów drogi, które zrobił geodeta. Wyszło, że konie ciągną przynajmniej o tonę za dużo. W grudniu 2014 roku Viva złożyła więc zawiadomienie do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa, czyli oczywiście znęcanie się nad zwierzętami.

Zawiadomienie dotyczyło konkretnych fiakrów?

Nie - dotyczyło dyrektorów TPN, obecnego i byłego, a także szefa stowarzyszenia fiakrów i starosty tatrzańskiego, który jest zarządcą drogi do Morskiego Oka. Postępowanie udało nam się przenieść z Zakopanego do Limanowej. W 2015 roku prokuratura je umorzyła. Odwołaliśmy się do sądu, który orzekł, że trzeba wykonać kolejne ekspertyzy: z udziałem lekarza weterynarii, behawiorysty i biegłego mechanika. Ten ostatni przyznał nam rację i stwierdził, że ekspertyza oparta na pomiarze dynamometrem jest błędna. Treść tej opinii zna zarówno Ministerstwo Klimatu i Środowiska, jak i dyrekcja TPN. Mimo tego nic się nie zmieniło. Tymczasem wciąż trwało postępowanie prokuratorskie, które zostało przeniesione z Limanowej do Prokuratury Okręgowej w Kielcach. Połączono je z kilkoma innymi postępowaniami dotyczącymi koni z Morskiego Oka. Przez lata cierpienie koni do prokuratury zgłaszały prywatne osoby i różne organizacje, nie tylko Viva. Całe postępowanie bardzo się wydłużyło, aż w 2021 prokuratura je umorzyła.

Ale to nie zamknęło drogi do dalszej walki w sądzie.

W takim wypadku, kiedy mamy dwa umorzenia, przysługuje nam subsydiarny akt oskarżenia, czyli akt oskarżenia w sprawie karnej wnoszony przez fundację. Tylko żeby wnieść ten akt oskarżenia, musimy złożyć skargę do prokuratora nadrzędnego. Zrobiliśmy to. Prokurator jednak nie rozpatrzył tej sprawy, przesłał ją jako zażalenie do sądu. Dlaczego to zrobił? Bo uznał, że tożsamość czynów nie została zachowana.

Co to znaczy?

Tożsamość czynów jest zachowana, jeśli w obu umorzeniach chodziło o to samo. Tutaj, z niewiadomych przyczyn, prokurator uznał, że tak się nie wydarzyło. A i za pierwszym i za drugim razem chodziło o to samo: oskarżone były te same osoby, mówiliśmy o tym samym zarzucie z art. 35 ust. 1a (znęcanie się nad zwierzęciem, za które grozi do 3 lat pozbawienia wolności) i w związku z art. 6 ust. 2 pkt 5 ustawy o ochronie zwierząt (według którego znęcaniem się jest m.in. przeciążanie zwierząt pociągowych i jucznych). Jedyne, co się zmieniło, to okres, w którym dochodziło do przestępstwa - bo cierpienie koni trwało coraz dłużej.

Prokurator się z tym nie zgadza i twierdzi, że nie przysługuje nam ten subsydiarny akt oskarżenia. Sprawa trafiła do Sądu Rejonowego w Zakopanem. Z akt się dowiedzieliśmy, że wszyscy trzej sędziowie wydziału karnego wyłączyli się z orzekania w sprawie ze względu na znajomość z oskarżonymi lub ich rodzinami. Sprawa została więc wylosowana wśród sędziów wydziału cywilnego. To budzi nasze wątpliwości, bo przede wszystkim w naszej opinii sprawę karną powinni rozstrzygać jednak karniści.

Poza tym kwestia koni z Morskiego Oka jest bardzo skomplikowana, to 30 tomów akt, konieczność oceny tożsamości czynów, oceny działania osób publicznych, znanych i szanowanych, które zamieszkują ten sam teren.

Sąd w Zakopanem chciał tę sprawę umorzyć. My się z tym nie zgadzamy i złożyliśmy wniosek o przeniesienie sprawy do innego sądu. Tutaj historia się urywa. Czekamy na decyzję Sądu Najwyższego w tej sprawie. Liczymy na to, że zostanie przekazana poza Podhale.

W jakich warunkach obecnie pracują konie z Morskiego Oka? Dalej wożą po kilkanaście osób? Jeżdżą w każdą pogodę?

Nie pracują, kiedy wieje halny albo kiedy trasa jest zamknięta ze względu na zagrożenie lawinowe. Pracują natomiast w mrozy, nawet te największe, nawet przy -20 stopniach. A strefa komfortu konia zaczyna się na pięciu stopniach. Ja sobie tego nie wymyśliłam, to zdanie naukowców, poparte badaniami. Do góry konie mogą wozić 12 osób, 5 dzieci i bagaże. W dół: 15 osób plus piątka dzieci i bagaże. Specjalista TPN uznał, że w dół konie się mniej męczą, więc można pozwolić na większą liczbę pasażerów. Problem polega na tym, że to nieprawda.

Konie muszą wyhamowywać wóz, co jest pracą jeszcze trudniejszą niż jazda w górę.

To również zbadaliśmy: zleciliśmy sprawdzenie asfaltu na tej trasie. Z tych badań wyszło, że asfalt między Łysą Polaną a szlabanem, do którego mogą dojeżdżać samochody, jest w świetnym stanie. Ale asfalt między szlabanem a Polaną Włosienica jest w stanie dramatycznym.

Konie odkuły kilka centymetrów nawierzchni. Przez to do powietrza w TPN w ciągu pięciu lat trafiły 72 tony pyłu bitumicznego z tej drogi. To bardzo dużo! Ale jakość powietrza to jeden problem, drugi to siła uderzeń kopyt o drogę, która pokazuje przeciążanie zwierząt jadących w dół. Znaleźliśmy holenderskie badania, pokazujące, z jaką siłą konie uderzają w podłoże stępie, kłusie i galopie. W dół z Morskiego Oka jadą kłusem.

Okazało się, że aby odkuć asfalt muszą uderzać pięciokrotnie silniej niż normalnie, podczas pracy zgodnej ze swoimi możliwościami.

Składaliśmy zawiadomienie do Ministerstwa Środowiska o zatruciu Parku pyłem bitumicznym. Próbki pobrało niezależne laboratorium z Krakowa. Były badane później w specjalistycznym laboratorium w Pradze. Nie ma tu możliwości, że wynik jest przekłamany, W pyle na drodze do Morskiego Oka są frakcje ropopochodne, są metale ciężkie z podków - wszystko niezwykle szkodliwe dla środowiska.

Co na to Ministerstwo Środowiska?

Nie jest tym zainteresowane, tak samo jak nigdy nie było zainteresowane ochroną koni. Jedyne, co się dla nich liczy, to dobra opinia parku. Kiedy nasila się dyskusja o koniach, która ten wizerunek psuje, resort, razem z TPN, zabierają się za pozorowane działania.

Na przykład?

Zlecenie wykonania prototypu hybrydy konno-elektrycznej. Firma, która wygrała przetarg, przy projektowaniu pojazdy posłużyła się tym błędnym badaniem dynamometrem. Ale hybryda powstała.

I jeździ?

Nie! Zimą 2018 roku siedzieliśmy na spotkaniu w TPN. My, lekarze, którzy badają konie i dyrektor parku. I nagle, w trakcie tego spotkania, przyszła informacja, że w garażu na Łysej Polanie płonie hybryda. Zapaliła sie podczas ładowania. Całe szczęście, że to się wydarzyło w garażu, bo hybryda miała się ładować nie tylko na postoju, ale też podczas drogi w dół. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację, kiedy zapala się w trasie, z pasażerami i z końmi, które boją się ognia. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, żeby spodziewać się wielkiej tragedii.

Po tym, jak prototyp spłonął, to TPN zlecił wykonanie drugiej hybrydy. Trafiła na testy, znowu coś nie działało, znowu kabelki się przegrzewały. TPN czeka teraz na kolejny, poprawiony prototyp. Co ciekawe, proszę zauważyć, że TPN zlecił wykonanie hybrydy, żeby odciążyć konie. Jednocześnie ten sam TPN cały czas uparcie twierdzi, że konie nie są przeciążone. Paradoks też jest taki, że pieniądze na ten prototyp to były środki publiczne. A hybryda ma przecież służyć fiakrom- prywatnym przedsiębiorcom. Którzy, zresztą, wcale jej używać nie chcą.

To może - skoro hybryda się nie sprawdziła - TPN mógłby zainteresować się innymi pojazdami, które nie wymagają koni do poruszania się.

Były też testy Meleksów. Te pojazdy się sprawdzały, wyjeżdżały trzy razy na jednej baterii do góry i miały rezerwę na czwarty kurs. Było to pomyślane tak, że na dole będzie stacja, w której firma będzie wymieniała baterie. Fiakrzy nie byliby tym obciążeni. Fiakrom to rozwiązanie się nie spodobało: krzyczeli, że do Meleksa wchodzi osiem osób, a oni wożą po 12. Nie wzięli pod uwagę, że wóz konny jedzie pod górę godzinę. Meleks: pół. Ale się upierali przy swoim, więc z Chin sprowadzono podobny do Meleksa pojazd na 14 osób. Był testowany w słabej pogodzie i nie dały rady. Wtedy starosta tatrzański, który jest właścicielem drogi, ogłosił, że Meleksy się nie sprawdziły i po drodze nie będą jeździć. Później zresztą za to przepraszał, bo Meleks to nazwa firmy, a te wózki, które się nie sprawdziły były innej marki. Ale nigdy się nie wycofał z rezygnacji z zastąpienia wozów konnych pojazdami elektrycznymi.

Wiadomo, ile koni wozi turystów do Morskiego Oka?

Każdego roku do 250 do 350. Z ostatnich dostępnych danych statystycznych, z roku 2014 roku, bo później nam już ich nie udostępniano, wiemy, że do rzeźni trafiały konie stosunkowo młode, ośmioletnie. Niektóre pracowały na tej trasie 11 miesięcy, a średnio: 2 lata.

Kto wsiada do wozów?

My cały czas, poza działaniami prawnymi, prowadzimy kampanię edukacyjną, która doprowadziła do tego, że wsiadanie na te wozy stało się narodowym obciachem, Widzimy, że z roku na rok coraz mniej osób na nie wsiada. Z naszych obserwacji wynika, że najczęściej korzystają z nich obcokrajowcy. Nie jesteśmy w stanie dotrzeć do nich z przekazem. Jeśli wsiadają Polacy, to najczęściej osoby młode, zdrowe.

W dyskusji o tych wozach pada taki argument, że transport do Morskiego Oka jest po to, żeby osoby z niepełnosprawnością mogły do niego dotrzeć. Ale to nieprawda, bo często te osoby traktują tę trasę jako wyzwanie, pokonują ją o własnych siłach. Poza tym każda osoba z niepełnosprawnością może wjechać na ulicę z zakazem ruchu swoim własnym samochodem. TPN wydaje takie pozwolenia. Wozy nie są przystosowane do tego rodzaju transportu: mają trzy strome schodki, nie mają żadnych pasów bezpieczeństwa, nie da się tam rozłożyć wózka, a konie, ciągnąc te wozy, zachowują się specyficznie, to nie jest płynna jazda.

A ilu jest fiakrów?

Sześćdziesięciu. Żeby zostać fiakrem, trzeba spełnić kilka warunków, w tym być zameldowanym na terenie gminy Bukowina Tatrzańska oraz mieć specjalną licencję, którą wydaje TPN. Każdy musi opłacać tę licencję, a miesięczny koszt to 1500 zł. Jeśli przeliczymy to razy 60 furmanów i razy 12 miesięcy, wychodzi nam milion. To kasa, która wpływa do Parku i jest istotną częścią budżetu TPN. Ten element finansowy, tak mi się wydaje, wiele tłumaczy.

Ale jednocześnie, obserwując ten biznes od lat, widzimy, że on przestaje się opłacać.

Widać to chociażby po liście kolejkowej fiakrów, którą prowadzi gmina. Kiedy zaczynałam zajmować się tym tematem, w 2014 roku, na liście było ponad 100 oczekujących osób. Teraz jest ich już tylko 14. Coraz mniej osób jest tym zainteresowanych. Powody są dwa: po pierwsze, jak mówiłam, wsiada mniej turystów. A po drugie, od połowy 2018 roku fiakrzy muszą mieć kasy fiskalne. To wynik naszej interwencji w Ministerstwie Finansów.

Wcześniej fiakrzy byli jak wszyscy inni przedsiębiorcy, wykonujący transport świadczony siłą mięśni ludzkich lub zwierzęcych, zwolnieni z fiskalizacji transakcji. Były próby, żeby to zmienić, ale nie przyniosły skutku. Nasza była trzecia i udało się. Wykazaliśmy, ile zarabiają fiakrzy. Wykazaliśmy, że wielu fiakrów zawiesza działalność gospodarczą i w tym czasie pracuje, biorąc pieniądze od turystów. Z naszych obliczeń wynika, że przekraczają kwotę zwolnioną z podatku VAT, muszą więc go płacić, a cały biznes mniej się opłaca. Zawsze powtarzam, że Al Capone nie poszedł siedzieć za alkohol, tylko za podatki. Więc może i tu, jeśli cierpienie koni nie działa, to może podatki zadziałają? Uznaliśmy, że skoro TPN nie ma odwagi cywilnej, żeby zlikwidować ten transport, to trzeba to zrobić inaczej.

Ma pani, po tylu latach, nadzieję, że to się w końcu uda?

Jakbym nie miała, to nie mogłabym tego dalej robić. Kiedy prezes Vivy, Cezary Wyszyński, zapytał mnie, czy chcę się zająć końmi z Morskiego Oka, powiedziałam, że pewnie. Trzy miesiące i sprawa załatwiona, bo wszystkie argumenty są po naszej, czyli koni, stronie. Jesteśmy 10 lat później i niewiele się zmieniło. Mam ogromne wyrzuty sumienia i pretensje do siebie, bo przez ten czas życie straciło wiele zwierząt. Wiele zwierząt cierpiało na tej trasie.

Ale jeśli odpuścimy, te zwierzęta będą cierpiały dalej.

Trzeba działać na wszystkich frontach. To zabawne, bo kiedy ktoś zaczyna się interesować tematem, wydaje mu się - jak mi na początku - że wystarczy zrobić protest, zablokować trasę i to zakończy sprawę. A my już to wszystko zrobiliśmy.

Niedawno udało się zrobić akcję, która dostała nagrodę za najlepszą akcję marketingową roku. Pokonaliśmy gigantów, wielkie korporacje.

Performance wymyśliła rzeźbiarka Iga Karkoszka. Odwróciłyśmy role i wciągnęłyśmy trasą do Morskiego Oka rzeźbę umierającego konia. To była mocna akcja, udało nam się dotrzeć do szerokiej publiczności. W nagłaśnianiu tematu pomagają nam celebryci, którzy wsiadają do tych wozów, chwalą się w mediach społecznościowych, my ich uświadamiamy, z czym to się wiąże i wtedy trafiamy do publiki Pudelka. Wykorzystujemy różne kanały, bo jesteśmy przekonani, że to się musi skończyć. Wystarczyłaby cywilna odwaga TPN. Mamy informacje, że w samym Parku dochodzi do zmian. Młodsi, empatyczni pracownicy nie są zadowoleni z tego, że konie jeżdżą do Morskiego Oka. W końcu Park będzie musiał zacząć chronić konie tak, jak chroni niedźwiedzie i kozice.

;

Udostępnij:

Katarzyna Kojzar

Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Szkoły Reportażu. W OKO.press zajmuje się przede wszystkim tematami dotyczącymi ochrony środowiska, praw zwierząt, zmiany klimatu i energetyki.

Komentarze