0:00
0:00

0:00

Z początkiem listopada Białoruś ugrzęzła w patowej sytuacji. Łukaszenka przemocą i represjami osiągnął swój cel – wykreował poczucie chwilowej stabilizacji. Białorusini wciąż jednak pokojowo walczą, strajkują i cierpią, a na ulicach panuje prawdziwy terror.

View post on Twitter

Niepowodzenie ultimatum

Minęły dwa tygodnie od upłynięcia terminu Narodowego Ultimatum, wystosowanego przez Swiatłanę Cichanouską i Radę Koordynacyjną opozycji, które żądało zaprzestania przemocy i odejścia Łukaszenki. Można więc już ocenić na ile skuteczna była mobilizacja ogłoszona przez Swiatłanę Cichanouską w odpowiedzi na narastającą falę systemowej przemocy i represji.

Pierwszy dzień ogólnonarodowego strajku, 26 października, pokazał skalę oporu. Sztabowcy Cichanouskiej oceniali, że tego dnia do strajku przyłączyło się łącznie ponad tysiąc mniejszych lub większych przedsiębiorstw.

A jednak, strajk nie okazał się powszechny – ani wśród prywatnych przedsiębiorców, ani wśród robotników.

Choć nikt w Białorusi nie ma wątpliwości, że większość robotników i niższa kadra kierownicza zakładów jest przeciw Łukaszence, to jednak komitety strajkowe to w większości państwowych przedsiębiorstw od kilku do kilkudziesięciu osób.

Niemniej strajkujących przybywa – białoruskie media przez kanały społecznościowe dzień w dzień publikują oświadczenia kolejnych robotników o przyłączeniu do strajku. Dopływ nie jest duży – zazwyczaj kilkanaście deklaracji dziennie, ale na razie nie słabnie. Z drugiej strony nie wykracza ponad próg, który efektywnie sparaliżowałby kraj.

Wynika z tego, że ogólnonarodowy strajk się po prostu nie powiódł, a wizja zmuszenia Łukaszenki do rychłego odejścia się rozmyła. Co nie oznacza jednak, że rewolucja, czy nawet strajk poniosły porażkę – zmieniła się forma oporu, a Białorusini wydają się w specyficzny sposób pogodzeni z faktem, że dotarcie do celu zajmie im jeszcze miesiące.

Jak wyglądają strajki?

Strajkują przedstawiciele większości zawodów budżetówki – bardzo zaangażowali się medycy, nauczyciele, wykładowcy, nie brakuje kolejarzy, strażaków, są ratownicy, z rzadka milicjanci, rzecz jasna robotnicy – czy to z grodzieńskiego „Azotu”, który dla Białorusinów stanie się zapewne miejscem, jakim dla Polaków jest gdańska Stocznia, czy z mińskich zakładów Traktorowych lub Metalurgicznych – i górnicy Biełaruśkalia.

Wszyscy strajkujący liczą się z represjami, z których zwolnienia są najlżejszą formą. Przez dwa tygodnie strajków zwolniono już kilkudziesięciu, jeśli nie kilkuset robotników, oraz kilkunastu wykładowców, relegowano prawie dwustu studentów.

Wszystko to na polecenie Łukaszenki, który publicznie wezwał do usuwania z życia społecznego nieprawomyślnych już dzień po rozpoczęciu ogólnonarodowego strajku.

To pewnie dlatego robotnicy wolą strajk włoski, wobec którego władze zakładowe są bezsilne. Ten typ oporu łatwiej robotnikom ukryć, nie narażając się przy tym na przemoc ze strony służb bezpieczeństwa, które biją zwalnianych, i kierują do sądów sprawy karne przeciw strajkującym.

Na zatrzymania i relegowanie studentów medycyny zareagowali lekarze, którzy masowo stanęli przed placówkami służby zdrowia w łańcuchach solidarności, a list otwarty wzywający do zaprzestania przemocy, podpisało dotychczas ponad 1200 medyków. Kolejne zatrzymania sparaliżowały funkcjonowanie szpitala kardiologicznego w Mińsku.

Zwolnienia wykładowców ostatecznie odseparowały władze uniwersytetów od ich pracowników, a w geście solidarności z represjonowanymi z pracy odchodzą następni akademicy. Wreszcie każde zwolnienie robotnika powoduje tłumne zebranie solidarnościowe jego kolegów w hali zakładu, i podpisywanie oświadczeń o dołączeniu do strajku.

Reakcja Łukaszenki konsoliduje Białorusinów

Każdy przejaw nacisku ze strony władz konsoliduje opór Białorusinów, choć poziom agresji i przemocy jest wręcz porażający, biorąc pod uwagę jak pokojowo nastawieni są demonstranci. Do Łukaszenki i jego otoczenia nie dociera, że reżim już dawno przekroczył granice strachu i teraz żadna eskalacja przemocy nie zniechęci Białorusinów do oporu.

Każda kolejna decyzja Łukaszenki przybliża Białoruś do państwa totalitarnego pokroju Korei Północnej. 30 października władze na kilka godzin całkowicie zamknęły granice dla wjeżdżających do kraju. Od 1 listopada przejścia graniczne przepuszczają jedynie wybranych obywateli. Do domów nie mogą wrócić studenci, lekarze czy ludzie, którzy uciekli z kraju, by uniknąć represji.

Łukaszenka straszył tym już kilka tygodni wcześniej, ale nikt nie traktował poważnie tak absurdalnych pomysłów. To jednak nie przypadek, że decyzja weszła w życie właśnie teraz, po ogłoszeniu powszechnego strajku.

Cały czas skutecznie działa bowiem Bysol, oddolny system pomocy zwalnianym i strajkującym, który wspiera finansowo tych, którzy stracili pracę, a nierzadko pomaga im również w znalezieniu nowego zatrudnienia.

BYsol i BY_help już od kilku miesięcy wydatnie przyczyniają się do podtrzymania strajków. Służbom nie udało się dotychczas zablokować ich działania, jak miało to miejsce z innymi zrzutkami, które utrzymywały białoruski system zdrowia przy pierwszej fali zachorowań na COVID-19.

Zamknięcie granic można rozumieć jako ostateczną próbę uderzenia w niekontrolowany przez władze przypływ środków z zewnątrz, w lwiej części od Białorusinów żyjących za granicą.

Efekty ultimatum Cichanouskiej

By ostatecznie ocenić skutki ultimatum trzeba wziąć pod uwagę również reakcję reżimu. Łukaszenka desperacko próbuje ukrócić wszelkie formy hybrydowego i klasycznego oporu, przez co wyraźnie pokazuje, że poważnie dają się mu we znaki.

Jednak patrząc realnie, ultimatum się nie powiodło. Cichanouska tylko częściowo zmobilizowała Białorusinów, a jej pomysł na zatrzymanie fali przemocy się nie sprawdził. OMON-owcy codziennie biją Białorusinów i co kilka dni strzelają do nich gumowymi kulami, zatrzymują ich nawet za zbieranie jesiennych liści.

Łukaszenka zrobi wszystko, żeby jak najdłużej zostać przy władzy, nawet jeśli będzie rządził samym OMON-em, ale Białorusini też nie zamierzają ustąpić. Kraj zmierza dziś w stronę bankructwa i gospodarczego kryzysu – ten już się właściwie zaczął, chociaż na razie to dopiero efekt pierwszej fali koronawirusa oraz tegorocznych przerw w dostawach ropy od Rosji. Konsekwencje wydarzeń ostatniego kwartału dopiero zaczynają być widoczne.

Tymczasowa normalność

Białoruś to od kilku miesięcy kraj dwóch światów – z jednej strony demonstracji, pikników, eksplozji twórczości i wzbudzającej podziw samoorganizacji, a z drugiej strony przerażającego terroru, tortur, przepełnionych więzień i bezprawia. Trudno to zrozumieć, ale po dwóch miesiącach ten stan wyjątkowy stał się normalnością.

Od sierpnia każda niedziela wiąże się z zablokowaniem centrum dużych miast przez funkcjonariuszy resortów siłowych i odłączeniem mobilnego internetu. W każdy poniedziałek media donoszą o kilkuset zatrzymanych poprzedniego dnia. Każdego dnia wyjście z domu wiąże się z ryzykiem zatrzymania, pobicia i trafienia do aresztu - początkowo na trzy doby lub piętnaście dni, ale dla niektórych okazuje się to tylko początkiem.

Początkowo na 15 dni zatrzymywano przecież w połowie roku i Wiktara Babarykę i Siarhieja Cichanouskiego. Podobnie z porwaną z ulicy Marią Kalesnikową, a w minionym tygodniu wszystkim im przedłużono areszt tymczasowy na kolejne miesiące.

Pisaliśmy o pierwszych wieloletnich wyrokach, które zapadły w politycznie motywowanych sprawach karnych. Blogerowi Eduardowi Palczysowi, zajmującemu się tematyką historyczną, grozi 15 lat więzienia, a mężczyźnie, który rzekomo rzucił butelką w funkcjonariuszy, zasądzono 4 lata więzienia.

Na ponury obraz dzisiejszej białoruskiej codzienności składa się też ograniczona działalność banków, zakaz wydawania pożyczek krótkoterminowych, brak pożyczek w walucie. Na trzy miesiące zamknięto kilka restauracji i kawiarni, które strajkowały 26 października, a dyplomy z zagranicznych uczelni będą w Białorusi wymagały nostryfikacji.

Ta nowa, tymczasowa (nie)normalność, którą Łukaszenka wywalczył pałkami OMON-woców, bliższa jest stabilizacji, którą dał w Polsce w latach 80. stan wojenny, niż tej, o powrót której Łukaszenka cały czas zabiega.

Łukaszenka nie ma perspektyw na przyszłość

Porównanie do Korei Północnej nie jest tu przypadkowe – to jedno z kilku państw utrzymujących przyjazne kontakty z białoruskimi władzami. Do przyjaznych nie można dzisiaj nazwać nawet relacji Łukaszenki z Moskwą – niejednokrotnie pisaliśmy, o tym, że polityka Łukaszenki bardzo niecierpliwi Putina, bo ten zdaje sobie sprawę, że każdy kolejny tydzień protestów mentalnie oddala przyszłą Białoruś od Rosji.

Rosja konsekwentnie „w interesie szybkiej normalizacji sytuacji w kraju [Białorusi]” naciska na przeprowadzenie reformy konstytucyjnej, która wiązałaby się przecież z nowymi wyborami. W rosyjskiej państwowej telewizji Łukaszenko stał się już obiektem kpin, co najlepiej obrazuje jaki stosunek mają do niego rosyjskie władze.

Podobnie zniecierpliwiona jest zresztą Unia Europejska, która wprowadziła sankcje wobec Łukaszenki i jego współpracowników. Zaostrzenie sankcji wobec Łukaszenki obiecał w trakcie kampanii wyborczej również Joe Biden, wyboru którego wyczekiwali w większości Białorusini.

Perspektywy na przyszłość

Białorusini kibicowali Bidenowi również dlatego, że ten obiecał ponadto program pomocy gospodarczej dla Białorusi po odsunięciu Łukaszenki od władzy. Cichanouska i Rada Koordynacyjna największe sukcesy odnoszą na razie na arenie międzynarodowej – to tam zapewnili sobie niejaką legitymizację i tam wywalczyli nieuznanie Łukaszenki jako przywódcy Białorusi.

Tam też otrzymali wiele deklaracji o przyszłej pomocy dla Białorusi, która będzie konieczna, żeby wytrzymać trudny okres podnoszenia się z głębin rozpoczynającego się kryzysu gospodarczego i, przede wszystkim, do uruchomienia procesu gospodarczego uniezależniania się od Rosji.

Podobne zapewnienia stanowią dla Białorusinów promyk nadziei w niezwykle trudnym momencie rewolucji, w którym wiara w szybkie odsunięcie Łukaszenki od władzy jest chyba najniższa od początku przemian w maju bieżącego roku. Ostatnie marsze przyciągają także wyraźnie mniej osób. Otwarcie mówi o tym nawet obecnie najbliższy doradca Cichanosukiej, Franak Viachorka.

Mniejsza frekwencja na demonstracjach ośmiela funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa do intensyfikacji represji – w niedzielę, 9 listopada, zatrzymano rekordowe 1052 osoby. Grożą im zarzuty karne i wyroki od 2 do 15 lat pozbawienia wolności – to praktyka utrwalona już w pierwszym tygodniu listopada.

Przed zatrzymaniami i pobiciami nie uchroni się już nikt – na podłogi więźniarek rzucani są starcy, kobiety, dziennikarze i medaliści olimpijscy. I mimo niskich temperatur wszyscy muszą stać godzinami pod gołym niebem.

Po niedzielnych wydarzeniach zatrzymał się kolejny wydział w zakładach „Grodno Azot”, oficjalnie do strajku dołączyli też pierwsi robotnicy BelAZ-u.

Wiele wskazuje na to, że koniec tej bohaterskiej walki Białorusinów nie nastąpi prędko, bo wyznaczy go albo bankructwo rzężącego już gospodarczo reżimu, albo niejawna interwencja Rosji, która zmęczona jest zachowaniem Łukaszenki i kryzysem w Białorusi. Białorusinom najbliższe tygodnie upłyną na życiu w traumatyzującej codzienności, którą Polakom trudno sobie wyobrazić nawet w dobie dzisiejszych protestów Strajku Kobiet.

Wciąż jednak nikt w Białorusi nie ma wątpliwości, że Łukaszenka jako przywódca się skończył, a on sam przypieczętowuje i odnawia to przekonanie podejmując kolejne brutalne i nietrafione decyzje. Co więcej to przekonanie wydają się podzielać przywódcy światowych mocarstw, czy to na zachód, czy to na wschód od Białorusi.

;
Na zdjęciu Nikita Grekowicz
Nikita Grekowicz

Niezależny dziennikarz specjalizujący się w tematach Białorusi i Europy Wschodniej. Od 2022 pracuje w Dziale Edukacji Międzynarodowej Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Od 2009 roku związany ze Stowarzyszeniem Inicjatywa Wolna Białoruś, członek Zarządu Stowarzyszenia w latach 2019-2021. Absolwent Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych UW z dyplomem zrealizowanym na kierunku Artes Liberales. Grafik i ilustrator. Z pochodzenia Białorusin.

Komentarze