Nie chodzi tylko o wytwarzanie chaosu informacyjnego, jak robi to Elon Musk, promując fake newsy czy alternatywną „kontrwiedzę”, która nie podlega żadnej weryfikacji. Celem jest coś znacznie głębszego – chaos epistemologiczny – mówi socjolożka, prof. Elżbieta Korolczuk
Radosław Korzycki: Donald Trump ostatnio mówił sporo: o Ukrainie, partnerach z NATO i Rosji. Ale oprócz tego zadekretował, że mamy tylko dwie płcie. To prawda?
Prof. Elżbieta Korolczuk*: Płeć lepiej analizować na kontinuum niż zamykać w dwóch odrębnych pudełkach. Dotyczy to zarówno aspektów kulturowych, jak i biologicznych. Na lekcjach biologii wciąż uczy się, że kobiety i mężczyźni różnią się zasadniczo pod względem wyposażenia genetycznego, poziomu hormonów i genitaliów. Tymczasem są osoby, których kod genetyczny to XXY, są takie, u których poziom hormonów płciowych jest znacznie wyższy lub niższy niż dla kobiet lub mężczyzn. Istnieją też osoby interseksualne, posiadające niektóre biologiczne cechy obu płci jednocześnie, oraz osoby, które nie identyfikują się z tradycyjnym postrzeganiem męskości i kobiecości.
Z perspektywy historycznej i kulturowej definicja tego, co oznacza bycie mężczyzną czy kobietą nieustannie się zmienia. Wystarczy przywołać przykład wysokich obcasów – dziś utożsamianych z kobiecością, a przecież pierwotnie zaprojektowanych i przez wieki noszonych wyłącznie przez mężczyzn. To dowodzi, że także nasze rozumienie płci i jej wyznaczników jest płynne. Choć większość ludzi identyfikuje się jednoznacznie jako kobieta lub mężczyzna, nie ma potrzeby, żeby 100 proc. populacji się tak identyfikowało. Co więcej, taki podział nie oddaje złożoności biologicznej i kulturowej, które kształtują tożsamość płciową i sposoby jej przeżywania.
To dlaczego Donald Trump tak mówi i czemu zaczął wykreślać literkę „T” z akronimu LGBT+?
Postępuje w ten sposób, ponieważ jest populistą – a populiści zazwyczaj poszukują tematów, które pozwalają budować polaryzację. Populizm to ideologia słaba i nieusystematyzowana – w przeciwieństwie do bardziej rozwiniętych projektów ideologicznych, takich jak faszyzm czy liberalizm. Istotą populizmu jest podział społeczeństwa na „nas” i „onych”: „my” to lud – autentyczny, prawdziwy, niewinny – a „oni” to elity, osoby mające władzę i wpływy, które rzekomo kolonizują i wykorzystują społeczeństwo.
Patrząc historycznie, populizm narodził się pod koniec XIX wieku w Stanach Zjednoczonych i już wtedy miał dwa oblicza. Pierwsze, reprezentowane przez oryginalną Partię Populistyczną, skupiało się na sprzeciwie wobec nadmiernej władzy elit politycznych i ekonomicznych, walce o prawa pracownicze i ograniczenie monopoli – czyli tym, co dziś nazwalibyśmy lewicowym populizmem. Niemal równolegle w San Francisco pojawiła się inna partia, również odwołująca się do populizmu, ale łącząca postulaty socjalne z silnym ksenofobicznym przekazem: wskazywała Chińczyków jako winnych problemów ekonomicznych i zagrożenie dla społeczeństwa, domagając się ich wykluczenia.
I w końcu w 1924 roku prezydent Calvin Coolidge podpisał Asian Exclusion Act, całkowity zakaz wpuszczania migrantów z Azji.
Dla Trumpa kwestia osób transpłciowych sama w sobie nie ma większego znaczenia. Jego celem jest przede wszystkim wywoływanie lęku, podsycanie polaryzacji oraz podważanie zaufania obywateli do instytucji produkujących wiedzę – takich jak akademia, organizacje pozarządowe, think tanki czy eksperci. Osoby trans stały się dla niego wygodnym celem, ponieważ to niewielka, stosunkowo mało znana grupa mniejszościowa.
Większość ludzi nie zna nikogo transpłciowego, nie rozumie tej tożsamości i nie wie, jak ją sklasyfikować, co ułatwia manipulację i budowanie negatywnych narracji.
Dodatkowo kwestia osób trans może być łatwo przedstawiona jako zaburzenie „naturalnego porządku”. W tradycyjnym myśleniu społecznym istnieje silne przekonanie, że są tylko dwie płcie, więc każda próba przekroczenia tej granicy może być postrzegana jako coś obcego, niezrozumiałego, a tym samym zagrażającego. To sprawia, że osoby transpłciowe stają się idealnym „wrogiem” w wojnach kulturowych, które prawica – nie tylko w USA, ale i na całym świecie – z entuzjazmem prowadzi.
Jednym z najskuteczniejszych mechanizmów w tego typu narracjach jest odwołanie się do rzekomej ochrony dzieci. Osoby trans są przedstawiane jako część jakiegoś „lobby” czy „elity”, które namawia dzieci do zmiany płci i w ten sposób je krzywdzi. To retoryka, która ma długą historię. W latach 70. Anita Bryant w Stanach Zjednoczonych argumentowała, że nie można wprowadzać przepisów ograniczających dyskryminację osób homoseksualnych, ponieważ „zagrażałoby to dzieciom”. Dziś ten sam mechanizm jest wykorzystywany przeciwko osobom transpłciowym – to one stały się nowym, wyolbrzymionym zagrożeniem, przed którym konserwatywne środowiska twierdzą, że muszą bronić społeczeństwo.
Czy prawa osób homoseksualnych stały się już na tyle ugruntowane, że są dziś nie do ruszenia? Homoseksualność białych mężczyzn posiadających władzę – pod warunkiem, że się o niej nie mówi – jest akceptowana, a w otoczeniu Trumpa znajdują się wyoutowani geje. Cała retoryczna i polityczna ofensywa skierowana jest przeciwko osobom transpłciowym. Czy celem tego nie jest doprowadzenie do podziałów wewnątrz społeczności LGBT+?
Oczywiście, że tak. W środowiskach naukowych zajmujących się teorią queer i gender nigdy nie było stuprocentowej zgody co do tego, jak definiować płeć kulturową (gender). Te spory trwały od dawna. To nie jest tak, że Judith Butler w latach 90. ogłosiła, iż płeć jest płynna, a wszyscy natychmiast to zaakceptowali i uznali za jedyną obowiązującą perspektywę.
Wciąż istnieje silny feminizm różnicy, który w różnych krajach ma większe lub mniejsze znaczenie w akademii i aktywizmie. Od lat toczą się debaty na temat tego, w jakim stopniu prawa kobiet powinny być łączone i traktowane jako część wspólnej agendy wraz z prawami mniejszości seksualnych. Trump bardzo chętnie wykorzystuje te spory na swoją korzyść.
Zresztą podobne zjawiska widzimy nie tylko w Stanach Zjednoczonych. W Wielkiej Brytanii bardzo wyraźny jest podział wewnątrz ruchu feministycznego. Są feministki, które sprzeciwiają się postrzeganiu płci jako konstruktu społecznego, a niektóre z nich otwarcie wyrażają postawy transfobiczne. Część z tych osób zawiera sojusze z prawicą, a ta z kolei chętnie wykorzystuje ich wypowiedzi, przedstawiając je jako „prawdziwy feminizm”, który rzekomo broni praw kobiet.
Proszę o przykład.
Napięcie takie pojawiło się choćby we Włoszech kilka lat temu, gdy poseł Alessandro Zan zaproponował ustawę mającą dodać dyskryminację ze względu na tożsamość płciową do katalogu działań uznawanych za niezgodne z prawem (red. – Był pomysłodawcą ustawy przewidującej kary pozbawienia wolności za tzw. przestępstwa z nienawiści; projekt ten określony jako DdL Zan). Wówczas również doszło do podziału w ramach szeroko pojętego ruchu feministycznego i LGBT – część osób sprzeciwiła się temu prawu, co ostatecznie doprowadziło do jego odrzucenia.
Dziś te debaty, które wcześniej toczyły się w wąskim gronie akademickim czy na łamach periodyków naukowych, stały się elementem szerszego sporu o kwestie związane z tożsamością płciową, rodziną i reprodukcją. Dotyczą one także bardziej fundamentalnych zagadnień, takich jak to, jak definiujemy płeć, ale też społeczeństwo czy naród.
Nie ma wątpliwości, że wewnątrz ruchów progresywnych istnieją spory, które aktorzy polityczni tacy jak Trump chętnie wykorzystują na swoją korzyść. W Polsce zresztą też są osoby identyfikujące się jako feministki, które powtarzają tezę, że największym zagrożeniem dla bezpieczeństwa kobiet są mężczyźni rzekomo podszywający się pod kobiety, żeby je atakować, np. w toaletach. Tymczasem statystyki mówią wyraźnie, że największe zagrożenie czyha na kobiety w ich domach – wg raportu ONZ w 2023 roku 85 tys. kobiet i dziewcząt zostało umyślnie zabitych przez mężczyzn, a 60 proc. tych zabójstw miało miejsce w domu.
Są feministki, które wierzą obecnemu prezydentowi USA?
Trudno mi zrozumieć naiwność feministek, które przyklaskują ograniczeniom praw osób trans, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych.
Po pierwsze, odbieranie praw jednej grupie nie sprawi, że inna, w tym przypadku kobiety, zyskają jakiekolwiek dodatkowe prawa. Po drugie, warto spojrzeć na szerszy kontekst – prawica, szczególnie religijna prawica w USA, nie ukrywa, że jej celem jest nie tylko ograniczanie praw osób trans, ale również wprowadzenie zakazu aborcji na poziomie federalnym, w tym drastyczne ograniczenie dostępu do aborcji medycznej, choćby poprzez wycofanie kluczowych leków.
Nie mam żadnych wątpliwości, że te działania są częścią znacznie szerszej ultrakonserwatywnej agendy, a polityka Trumpa wobec osób trans nie ma nic wspólnego z ochroną kobiet.
W sprawach kobiet jedną z pierwszych decyzji Trumpa było podpisanie rozporządzenia wykonawczego, w myśl którego kobieta będąca w ciąży, chcąca ją przerwać, będzie musiała poddać się USG i słuchać tętna płodu.
Tymczasem w stanach, gdzie aborcja jest niemal całkowicie zakazana, jak Teksas, już teraz zamknięto niemal wszystkie niezależne kliniki ginekologiczne, które oferowały nie tylko zabiegi przerywania ciąży, ale też opiekę zdrowotną dla najuboższych kobiet. W efekcie w górę poszedł wskaźnik umieralności okołoporodowej. Dziwi mnie, że osoby identyfikujące się z feminizmem mogą ją w jakikolwiek sposób popierać Trumpa czy uważać jego doktrynę za korzystną.
Czy polityka Trumpa w sprawie praw reprodukcyjnych może być szokiem dla feministek sympatyzujących z transfobią – takim, który skłoni je do zmiany stanowiska?
Szczerze w to wątpię. Przychodzi mi na myśl historia Naomi Wolf, którą opisuje Naomi Klein w swojej nowej książce Doppelganger.
Wolf była w latach 80. i 90. gwiazdą feminizmu, autorką bardzo popularnych książek. Potem jednak doznała publicznego upokorzenia, kiedy okazało się, że źle zinterpretowała dokumenty, na których oparła analizę w swoim doktoracie. Na chwilę zniknęła z życia publicznego, ale wróciła, bo zainwestowała w dobre relacje z prawicą – dziś występuje u Steve’a Bannona, wypowiada się krytycznie na temat szczepionek i praw osób trans, a jej poglądy dryfują coraz dalej w prawą stronę. Można powiedzieć, że rozwinęła żagle i płynie w tym kierunku z dużym zaangażowaniem.
Jest doskonałym przykładem osoby, która całkowicie zmieniła swoje afiliacje polityczne i stanowisko w kwestii praw kobiet, jednocześnie zachowując przekonanie, że to ona dostrzega prawdę. Wierzy, że przeciwstawia się dezinformacji i reprezentuje „prawdziwy” feminizm.
Procesy prowadzące do tego, że ludzie zaczynają współpracować ze swoimi dawnymi politycznymi przeciwnikami, są psychologicznie skomplikowane i trudno je odwrócić. Jeśli ktoś zainwestował we współpracę z organizacjami takimi jak Heritage Foundation i próbuje to usprawiedliwić jako właściwą wersję feminizmu, to przyznanie się do błędu staje się wyjątkowo trudne. Trudno też się przyznać, że błędnie oceniliśmy sytuację lub źle skalkulowałyśmy swoje możliwości.
Chciałbym trochę zejść z metapoziomu na kwestie wyborczej arytmetyki. Czy demokraci nie są teraz w odwrocie i sami się nie zastanawiają nad językiem inkluzyjnym i równościowym, którego używali w kampanii? Słyszałem głosy, od środowisk akademickich przez New York Timesa, po telewizję śniadaniową The View i jej prowadzącą Whoopi Goldberg, że nadużywano tematów związanych z płcią, czy to biologiczną, czy kulturową i że Kamala Harris była zakładnikiem tej sytuacji. A elektorat interesował się tylko ceną jajek.
Nie zgadzam się z taką oceną. Problem jest gdzie indziej. Tożsamości polityczne są często postrzegane jako spójne, a niektóre cechy demograficzne uznaje się za kluczowe dla określenia preferencji wyborczych. Przykładem są grupy, o których dziś się dyskutuje w kontekście ich poparcia dla Trumpa – czarnoskórzy i latynoscy mężczyźni. Zakładano, że ich pochodzenie etniczne będzie determinować polityczne alianse, zwłaszcza że Partia Demokratyczna od dekad stara się zmniejszać poziom rasizmu i zwiększać zaangażowanie mniejszości.
Ale to niekoniecznie tak działa. W przypadku czarnych kobiet rzeczywiście widzimy wyraźną tendencję – tylko 7% głosowało na Trumpa. Jednak wśród czarnoskórych i latynoskich mężczyzn sytuacja jest bardziej skomplikowana. Naomi Klein pisała o tym już kilka lat temu:
prawica skutecznie kieruje swój przekaz do niebiałych mężczyzn, akcentując ich męskość w kontekście obrony „tradycyjnych wartości rodzinnych”.
Nie odwołuje się do nich jako przedstawicieli mniejszości etnicznych, ale jako mężczyzn, którzy mogą czuć zagrożenie dla swojej roli oraz pozycji społecznej w związku z emancypacją mniejszości seksualnych i kobiet.
Retoryka prawicy podsyca te lęki, sugerując, że ich dzieci mogą być indoktrynowane w szkołach przez „lobby genderowe”, że tracą kontrolę nad swoim życiem, że ich władza i tradycyjne wartości są zagrożone. Dlatego założenie, które przyjął sztab Kamali Harris – że określona cecha demograficzna wyborców, jak rasa, ma znacznie większe znaczenie niż inne – jest błędne. Powiązania między demografią a wyborami politycznymi nie są dane raz na zawsze, lecz konstruowane przez politykę, narracje, język i określoną opowieść.
A co do ceny jajek – naprawdę mnie to bawi. Gdyby kampanie wyborcze faktycznie sprowadzały się do jednego priorytetu wskazanego w badaniach ilościowych, wystarczyłoby po prostu dać wyborcom to, czego chcą. A jednak polityka tak nie działa. Kwestie ekonomiczne są zawsze splecione z kwestiami kulturowymi, emocjami i tym, jak ludzie postrzegają rzeczywistość oraz swoje szanse na sukces.
To dlaczego grupy najbardziej defaworyzowane głosują na najbogatszych, wykluczających i przeciwnych programom społecznym?
To zjawisko świetnie opisała Arlie Hochschild w swojej książce o sukcesach Tea Party na amerykańskim Południu, zwłaszcza w Luizjanie. Badała, dlaczego mieszkańcy jednego z najbiedniejszych i najbardziej uzależnionych od pomocy federalnej stanów, eksploatowanego przez koncerny naftowe, głosują na polityków, którzy ich de facto wykluczają i nie reprezentują ich interesów.
Hochschild pokazała, że kluczowe jest tu połączenie czynników ekonomicznych, kulturowych i historycznych. Wśród tych wyborców panuje przekonanie, że ich szanse na awans społeczny zostały zablokowane, ale nie przez wielki kapitał czy strukturalne nierówności, lecz przez działania rządu, który – według nich – „wpycha” przed nich w kolejce do sukcesu przedstawicieli innych grup, takich jak czarnoskórzy czy kobiety. Ta narracja została skutecznie skonstruowana politycznie i bazuje na silnych emocjach: gniewie, poczuciu wykluczenia i niesprawiedliwości. Dodajmy do tego historyczną niechęć i resentyment Południowców wobec Północy i rządu generalnego oraz wpływ konserwatywnych kościołów (np. w Mississippi ponad 60 proc. osób uważa się za religijne) i mamy odpowiedź na pytanie, dlaczego głosują na partię, która wcale im nie pomaga.
Sukces populistycznych polityków wynika także ze słabości tradycyjnych partii – zarówno prawicy, jak i lewicy.
W USA demokraci często mówili o równości płci i prawach mniejszości, jednocześnie nie rozwiązując problemów rosnących nierówności ekonomicznych. W efekcie kwestie tożsamościowe bywały wykorzystywane jako zasłona dymna dla braku realnych działań w obszarze służby zdrowia czy praw pracowniczych.
Podobne mechanizmy widzimy na poziomie międzynarodowym – wielkie mocarstwa deklarują chęć obrony praw kobiet czy promowania demokracji, ale często jest to przykrywka dla ich interesów politycznych i gospodarczych. Dlatego wielu wyborców nie ufa już szczytnym hasłom. Nie ma tu prostych odpowiedzi ani łatwych rozwiązań.
Wspomniała Pani o Hochschild, więc chciałbym na chwilę przy tym się zatrzymać. Czy uważa Pani, że akcja afirmatywna w Stanach Zjednoczonych poniosła porażkę? Czy ostatnie napięcia oraz konkretne działania Donalda Trumpa przeciwko tym programom oznaczają jej definitywny koniec?
Akcja afirmatywna to tylko część szerszej grupy polityk określanych w Stanach Zjednoczonych mianem DEI – Diversity, Equity, Inclusion, czyli różnorodności, równości i włączenia społecznego. Ich celem jest wyrównanie szans grup mniejszościowych w różnych obszarach życia, takich jak edukacja czy rynek pracy.
Prawicy udało się przekonać dużą część społeczeństwa, że działania te sprowadzają się wyłącznie do systemów kwotowych, czyli przyznawania miejsc na uniwersytetach lub w instytucjach federalnych osobom należącym do mniejszości etnicznych czy płciowych. To uproszczona i często manipulacyjna narracja. W rzeczywistości polityki afirmatywne początkowo nie dotyczyły ani kobiet, ani mniejszości etnicznych, a także nie ograniczały się jedynie do kwot.
Historia takich działań sięga XIX wieku. Po wojnie secesyjnej pojawiła się duża grupa weteranów, którzy mieli trudności ze znalezieniem zatrudnienia. W związku z tym wprowadzono regulacje dające im dodatkowe punkty w testach rekrutacyjnych do instytucji federalnych. Podobne mechanizmy pojawiły się w latach 30. XX wieku – przepisy zobowiązywały instytucje publiczne do preferowania produktów wytwarzanych przez spółdzielnie zrzeszające osoby z niepełnosprawnościami, np. niewidome.
Tego typu rozwiązania były stosowane przez kolejne administracje, zarówno republikańskie, jak i demokratyczne. Zarówno za prezydentury George’a W. Busha, jak i Baracka Obamy rozszerzano preferencje dla weteranów przy zatrudnieniu i dostępie do edukacji. To właśnie weterani byli przez ostatnie półtora wieku jedną z głównych grup korzystających z programów DEI. Programy skupiające się na rasie czy płci zaczęto wprowadzać dopiero od lat 60., żeby wyrównać szanse tych grup i wykorzystać ich potencjał, który do tej pory marnowano.
Donald Trump i jego otoczenie, sprowadzając debatę o równości szans do kwestii etnicznych i genderowych, celowo demonizują te programy. W efekcie wielu ludzi zaczyna postrzegać je jako formę niesprawiedliwej dyskryminacji białych mężczyzn.
Kwestia skuteczności tych programów jest jednak bardziej złożona. O wiele łatwiej jest krytykować system kwotowy jako niesprawiedliwy, niż przyjrzeć się realnym problemom, jakie on rozwiązuje lub generuje.
A jakie to są problemy?
Badania przeprowadzane zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Polsce pokazują, że w miejscach pracy często pojawia się niechęć wobec osób postrzeganych jako beneficjenci polityk afirmatywnych. W Polsce potwierdził to m.in. niedawny raport CBOS dotyczący sytuacji kobiet. Istnieje bowiem przekonanie, że osoby te zdobyły stanowisko nie ze względu na swoje kompetencje, lecz w celu zwiększenia różnorodności w firmie lub instytucji.
Taka sytuacja prowadzi do dwóch problemów. Po pierwsze, osoby zatrudnione w ramach programów wyrównywania szans mogą spotykać się z nieprzychylnym nastawieniem współpracowników, co może przekładać się na ich komfort pracy i relacje w zespole. Po drugie, same często odczuwają dyskomfort związany z tym, że są traktowane jako mniej kompetentne, a ich sukces zawodowy przypisywany jest wyłącznie politykom równościowym, a nie ich rzeczywistym umiejętnościom.
Problematyka polityk afirmatywnych jest szeroka i wielowątkowa, a ich skuteczność może być różna w zależności od kontekstu. Warto jednak zauważyć, że w USA w ciągu ostatnich dwóch–trzech dekad nakłady finansowe na programy związane z diversity, equity and inclusion (DEI) wzrosły kilkukrotnie. Co istotne, wzrost ten dotyczył głównie sektora prywatnego, a nie państwowego.
Już w latach 80. XX wieku firmy zaczęły dostrzegać, że większa różnorodność kadry jest dobrą strategią biznesową. Zespoły złożone z osób o odmiennym pochodzeniu, doświadczeniach i perspektywach wykazują większą kreatywność, lepiej rozwiązują problemy i są bardziej odporne na tzw. groupthink – pułapkę jednorodnego myślenia typową dla środowisk, w których dominują osoby o podobnym statusie społecznym i zbliżonych poglądach.
Jednak nie wszystkie programy realizowane w ramach DEI mają faktyczny wpływ na wyrównywanie szans dla osób najbardziej narażonych na dyskryminację. Część z nich jest wdrażana przez firmy z powodów wizerunkowych lub marketingowych, a nie z rzeczywistej potrzeby zmian społecznych. W rezultacie niektóre działania podejmowane w ramach polityk różnorodności mogą mieć niewielki wpływ na realne problemy, z jakimi borykają się mniejszości.
Tymczasem w polityce federalnej widać coraz silniejsze dążenie do ograniczenia programów równościowych i antydyskryminacyjnych. Stało się to jednym z głównych celów Donalda Trumpa i jego administracji, a szczególnie Departamentu Sprawiedliwości (DOJ), który w obecnym kształcie kierowany jest przez Elona Muska. Podejmowane przez nich działania nie mają nic wspólnego z rzetelną analizą skuteczności tych programów.
Administracja Trumpa nie prowadzi żadnej „chirurgicznej operacji”, której celem byłoby sprawdzenie, jakie działania rzeczywiście przynoszą pozytywne efekty, a które wymagają korekty. Zamiast tego stosuje metodę „rąbania siekierą”, likwidując wszystko, co nie pasuje do ideologicznej narracji prawicy. Elon Musk, który zapowiadał, że jego podejście do zarządzania będzie skupiało się na efektywności i optymalizacji, w rzeczywistości prowadzi politykę opartą na czysto ideologicznych przesłankach. Jego decyzje nie są poparte analizami ani badaniami – po prostu „kosi” wszystko, co mu się nie podoba, kierując się osobistymi i politycznymi uprzedzeniami, a nie rzeczywistą oceną funkcjonowania tych programów.
Czyli nie chodzi o wyzwolenie, a najzwyklejszą walkę o władzę?
Polityka różnorodności staje się tutaj jedynie wygodnym strachem na wróble – narzędziem do usprawiedliwienia głębszego procesu, który Anne Applebaum trafnie określiła mianem „wymiany reżimu”. Ja dodałabym do tego, że chodzi po prostu o wymianę elit.
To właśnie jest istota sprawy – pretekst do eliminacji wszystkich, którzy nie wykazują stuprocentowej lojalności wobec Trumpa.
Pojawia się tutaj pewien paradoks – choć być może dla osób dobrze znających temat nie jest to paradoks – że skutkiem osobliwej koalicji wyborców popierających populistów oraz pewnego rodzaju oligarchii dochodzi do wymiany elit. Czy można uznać, że jest to element specyficznie amerykańskiej tradycji? W 1964 roku Richard Hofstadter pisał o antyinteligenckości w amerykańskim życiu politycznym, ale ten nurt sięga jeszcze głębiej – do natywistycznych tradycji sprzed wojny secesyjnej, chociażby do ruchu Know-Nothing. Czy można zatem powiedzieć, że amerykańskie społeczeństwo zawsze miało w kulisach gotową do ujawnienia się antyinteligenckość? I czy obecnie nie realizuje się ona na niespotykaną dotąd skalę, szczególnie jeśli chodzi o administrację rządową?
Mielibyśmy szczęście, gdyby był to wyłącznie problem amerykański. Oczywiście w polityce amerykańskiej istnieje wyraźny nurt antyintelektualizmu, który przedstawia osoby wykształcone i ekspertów jako „jajogłowych” – ludzi oderwanych od rzeczywistości, fetyszyzując jednocześnie „zdrowy rozsądek”. Jednak jest to szerszy problem, charakterystyczny dla populizmu jako takiego. Populizm w swojej istocie jest zarówno antyelitarny, jak i antyintelektualny, więc nie dotyczy wyłącznie Ameryki ani samego Trumpa.
W ramach projektu CCINDLE, który realizujemy wspólnie z siedmioma europejskimi uniwersytetami i finansujemy ze środków Komisji Europejskiej, analizujemy polityki wiedzy w kontekście ruchów antygenderowych i prawicowych partii politycznych. Widać w nich wyraźnie, że jednym z ich głównych celów jest podważenie zaufania do państwa – szczególnie do instytucji produkujących wiedzę.
Żyjemy w społeczeństwie opartym na wiedzy, gdzie eksperci odgrywają kluczową rolę w tłumaczeniu coraz bardziej skomplikowanych procesów technologicznych, więc wiedza jest formą władzy. Zarówno technokratyczni zwolennicy „ciemnego oświecenia” w wersji amerykańskiej, jak i prawicowi populiści czy religijni fundamentaliści spod znaku różnych kościołów ewangelikalnych mają wspólną ambicję – zmianę języka, wartości i sposobu myślenia, co bezpośrednio wiąże się z ambicją przejęcia władzy.
Nie chodzi więc tylko o wytwarzanie chaosu informacyjnego, jak robi to Elon Musk, promując fake newsy czy alternatywną „kontrwiedzę”, która nie podlega żadnej weryfikacji. Celem jest coś znacznie głębszego – chaos epistemologiczny. To sytuacja, w której relacja między językiem a rzeczywistością zostaje zaburzona, a znaczenie kluczowych pojęć staje się całkowicie niejasne.
Jednym słowem: wieża Babel.
Analizowałam to wraz z Agnieszką Graff w książce Anti-Gender Politics in the Populist Moment, (w polskim tłumaczeniu: Kto się boi gender? Prawica, populizm i feministyczne strategie oporu), w której pokazujemy, jak ruchy ultrakonserwatywne dokonują przewrotu w obszarze znaczeń kluczowych pojęć. Jednym z ich ulubionych terminów są prawa człowieka – wykorzystywane nie po to, by chronić jednostki, ale by legitymizować własne ideologiczne cele. Albo prawa mniejszości, które dziś mają się np. odnosić do rzekomo prześladowanych w Polsce katolików.
Jeśli nie wiemy, co oznaczają pewne pojęcia – bo nabierają one sprzecznych znaczeń – tracimy zdolność do komunikacji.
To nie tylko utrudnia debatę publiczną, ale także tworzy podatny grunt dla dyktatury. Władza autorytarna może wtedy narzucić swój język i jedyną słuszną wizję świata – co znamy z historii wielu reżimów.
Eliminacja wolności akademickiej i wolności słowa, zamknięcie przestrzeni dla publicznej debaty, w której ścierałyby się różne poglądy i różne sposoby myślenia jest kluczowym narzędziem kontroli. Przykładem może być komunistyczna dyktatura w Chinach – problemem nie była Czerwona książeczka, ale fakt, że miała być jedyną książką kształtującą sposób myślenia, mówienia i działania obywateli i instytucji państwa.
To, co łączy te różne środowiska – od autorytarnych reżimów po radykalne ruchy populistyczne – to w gruncie rzeczy nienawiść do demokracji liberalnej. Stawką w tej grze nie są tylko prawa osób trans czy aborcja, ale polityczna przyszłość nas wszystkich.
*Dr hab. Elżbieta Korolczuk, prof. UW, jest socjolożką, pracuje na Uniwersytecie Södertörn w Sztokhomie i w Ośrodku Studiów Amerykańskich na Uniwersytecie Warszawskim. Bada ruchy społeczne, społeczeństwo obywatelskie i populizm, w tym szczególnie „wojnę z gender”. Opublikowała dwie monografie, pięć tomów współautorskich i ponad 60 tekstów naukowych, które ukazały się czasopismach takich jak East European Politics and Societies, Social Politics, Critical Sociology czy Signs. Journal of Women in Culture and Society. W 2022 w wydawnictwie Rutledge opublikowała z Agnieszką Graff książkę Anti-Gender Politics in the Populist Moment, za którą otrzymały nagrodę Bronisława Malinowskiego za wybitne osiągnięcie w naukach społecznych przyznaną przez Polish Institute of Arts and Sciences of America (polskie tłumaczenie wydała Krytyka Polityczna pod tytułem Kto się boi gender?). Jest też działaczką społeczną i komentatorką.
Na zdjęciu: Demokratyczna kongreswoman Melanie Stansbury i Donald Trump wchodzący do Izby Reprezentantów, aby wygłosić przemówienie na wspólnej sesji Kongresu na Kapitolu w Waszyngtonie, 4 marca 2025.
Komentarze