Im bardziej Musk angażuje się w politykę, tym jaśniejsze staje się, co ma na myśli, mówiąc o „wolności słowa”. Chodzi mu o zmonopolizowanie obiegu informacji, w szczególności zaś wyeliminowanie bądź zmarginalizowanie każdego, kto mógłby go przyłapać na mówieniu nieprawdy
Kiedy Elon Musk kupił Twittera, natychmiast zaczął się stylizować na czempiona wolności słowa. Ogłosił, że właśnie to odróżnia go od poprzednich właścicieli platformy, a także od wszystkich innych mediów – zarówno tych tradycyjnych, jak i społecznościowych.
To jest zresztą charakterystyczne dla wszystkich najbliższych współpracowników Trumpa. Wiceprezydent J.D. Vance w swoim wystąpieniu monachijskim także starał się przedstawić jako wielki obrońca wolności słowa.
Od samego początku można było wątpić w te zapewnienia. Choć Musk powołuje się na „wolność słowa”, jego działania w dużej mierze sprowadzają się do demontażu mechanizmów ograniczających napływ propagandy ze strony demagogicznej prawicy.
Tak, Musk przywrócił wiele zbanowanych kont, w tym Donalda Trumpa, ale jednocześnie nie miał problemów, by cenzurować konta i posty na polecenie obcych rządów.
Na przykład w styczniu 2023 roku platforma Muska blokowała treści powiązane z dokumentem BBC, który był krytyczny wobec premiera Indii Narendry Modiego. Dwa miesiące później zablokowała indyjskim użytkownikom dostęp do ponad 100 kont dziennikarzy, aktywistów i polityków krytykujących tamtejsze władze.
Z kolei w maju 2023 roku platforma w taki sam sposób potraktowała konta przeciwników władz w Turcji.
Z raportu „Rest of World” wynika, że X pod rządami Muska spełnia 83 proc. poleceń obcych rządów dotyczących cenzury określonych postów lub kont. Dla porównania – poprzedni właściciele Twittera spełniali 50 proc. takich poleceń.
Tak, Musk poluzował moderację i teraz można spokojnie pisać na X, że imigranci i osoby o ciemniejszym kolorze skóry są gorszym rodzajem człowieka, a kobiety z natury powinny być podległe mężczyznom. Jednocześnie nie można używać określenia „cis-mężczyzna” lub „cis-kobieta”, bo X ukrywa takie posty.
Mamy także dowody na to, że Musk manipuluje algorytmami X-a tak, aby zwiększyć widoczność postów sprzyjających Donaldowi Trumpowi.
Amerykański miliarder nie ma też problemu z napuszczaniem swoich fanów na media, konkretnych dziennikarzy czy organizacje fact-checkingowe – wszystkich tych, którzy piszą o niewygodnych dla niego sprawach. Kilka tygodni temu domagał się, aby „Wall Street Journal” zwolnił dziennikarkę Katherine Long po tym, jak napisała o rasistowskich wpisach jednego z pomocników Muska.
Nie jest też wielką tajemnicą w Waszyngtonie, że wielu członków Partii Republikańskiej boi się otwarcie krytykować Trumpa z powodu pogróżek Muska. Amerykański miliarder dał jasno do zrozumienia, że jeśli jakiś Republikanin wyłamie się z szeregu, to on sfinansuje kampanię wyborczą jego rywala w prawyborach.
Im bardziej Musk angażuje się w politykę, tym jaśniejsze staje się, co ma na myśli, mówiąc o „wolności słowa”. Chodzi mu o zmonopolizowanie obiegu informacji, w szczególności zaś wyeliminowanie bądź zmarginalizowanie każdego, kto mógłby go przyłapać na mówieniu nieprawdy.
A Musk od dawna ma tendencję do propagowania teorii spiskowych, plotek i zwykłych zmyśleń. Ta tendencja tylko się pogłębiła, gdy stał się oficjalnym współpracownikiem Trumpa i stanął na czele własnej agencji rządowej.
Weźmy jeden z najbardziej absurdalnych przykładów z ostatnich tygodni.
Pod koniec stycznia 2025 roku rzeczniczka Białego Domu Karoline Leavitt ogłosiła, że administracja Donalda Trumpa zablokowała przekazanie 50 milionów dolarów na zakup prezerwatyw dla Strefy Gazy. Pieniądze miały być rzekomo wydane w ramach programów United States Agency for International Development (USAID) – agencji do spraw rozwoju międzynarodowego. Rzeczniczka stwierdziła, że to „absurdalne marnotrawstwo pieniędzy podatników”.
Trump swoim zwyczajem jeszcze ubarwił tę opowieść, mówiąc, że „50 milionów dolarów na prezerwatywy miało trafić do Hamasu”.
Musk, jako szef Departamentu Efektywności Rządowej, odegrał kluczową rolę w rozprzestrzenieniu tej narracji. Intensywnie promował ją na platformie X, nadając jej wiarygodność i podsycając oburzenie wyborców Trumpa.
Szybko okazało się, że coś tu nie gra.
Dziennikarze podważyli twierdzenia o rzekomych 50 milionach dolarów na prezerwatywy dla Gazy. Biały Dom nie przedstawił żadnych dowodów, a Departament Stanu wspomniał jedynie o wstrzymaniu 102 milionów dolarów na pomoc dla Gazy, bez potwierdzenia wydatków na prezerwatywy.
Ze sprawozdań USAID wynika, że nie przeznaczyła żadnych środków na prezerwatywy na Bliskim Wschodzie w latach 2021-2023. Przedstawiciel organizacji American Near East Refugee Aid podkreślił, że ich 50-milionowy program zdrowotny dla Gazy nie obejmował zakupu prezerwatyw, co dodatkowo podważyło wiarygodność oskarżeń administracji.
Pojawiła się teoria, że administracja Trumpa, a za nią Musk mogli pomylić Gazę na Bliskim Wschodzie z prowincją Gaza w Mozambiku, gdzie działał amerykański program zdrowotny wart 84 miliony dolarów. Rzeczywiście, przeznaczano tam środki dla lokalnych organizacji walczących z chorobami przenoszonymi drogą płciową. Ale nawet w tym przypadku nie ma dowodów na masowy zakup prezerwatyw.
Musk w trakcie konferencji w Białym Domu, skonfrontowany z pytaniami dziennikarzy, przyznał, że on i jego agencja mogą czasem popełniać błędy. Wciąż jednak upierał się, że nawet wysyłanie prezerwatyw do Mozambiku za 50 milionów dolarów nie jest dobrym pomysłem – sugerując tym samym mylnie, że taka suma jest wydawana na prezerwatywy dla tego afrykańskiego państwa.
Ujmując rzecz mniej przychylnie dla samego Muska – wycofał się z jednego kłamstwa, aby natychmiast zastąpić je innym.
Historia z prezerwatywami jest pewnie najbardziej absurdalna i przez to widowiskowa, ale w żadnym razie nie jest wyjątkiem.
Departament zarządzany przez Muska tnie na potęgę rządowe fundusze na pomoc humanitarną i wydatki na administrację – a cała ta kampania jest oparta na kłamstwach, półprawdach i teoriach spiskowych.
Wystarczy spojrzeć na główne uzasadnienie tych cięć, które ciągle powtarza Musk: zmniejszenie amerykańskiego długu publicznego. Amerykański miliarder twierdzi, że dług USA jest ogromnym problemem i jego redukcja powinna być absolutnym priorytetem.
Wielu ekonomistów się z tym nie zgadza, ale odłóżmy to na bok. Przyjmijmy, że Stany Zjednoczone powinny zmniejszyć swój dług. Nadal pozostaje drobny problem z opowieścią Muska.
Wszystkie przykłady „oszczędności” znalezione przez Muska i jego zespół opiewają na razie na sumę kilkunastu, może kilkudziesięciu miliardów dolarów. To może się wydawać znaczącą sumą, ale z perspektywy wydatków USA są to kwoty niewielkie. Cały roczny budżet USAID, czyli pierwszego i do tej pory głównego celu Muska, to 21 miliardów dolarów, czyli 0,3 proc. amerykańskiego PKB.
Dla porównania ekonomiści szacują, że koszt budżetowy obniżki podatków dla miliarderów i korporacji, którą obiecał Trump, wyniesie od 5 do 11 bilionów dolarów.
Jeżeli Muskowi tak bardzo zależy na redukcji długu państwowego, czemu nie sprzeciwia się tym cięciom w podatkach? Przecież jeśli Trump zrealizuje swoją obietnicę, to dług Stanów Zjednoczonych na pewno wzrośnie – niezależnie od tego, ilu jeszcze pracowników federalnych zwolni Musk lub ile programów pomocowych zniesie.
Dla obserwatorów amerykańskiej polityki to zresztą nic nowego. Od czasów Ronalda Reagana można zaobserwować ten sam wzór działania. Kandydat Partii Republikańskiej na prezydenta obiecuje redukcję długu publicznego. Kiedy wygrywa wybory, obniża podatki najbogatszym obywatelom i korporacjom. Kończy kadencję z większym długiem publicznym, niż ją zaczynał.
Nic nie wskazuje jednak na to, aby Muska to obchodziło. Jego metodą działania jest pogłębianie chaosu informacyjnego. Mieszanie informacji prawdziwych, częściowo prawdziwych i całkowicie zmyślonych w koktajlu emocjonalnym, który podaje codziennie wyborcom Trumpa – i nie tylko, bo zasięg jego dezinformacji jest globalny.
Prawdopodobnie Muskowi nie zależy na tym, by jego fani wierzyli w każdą rzecz, o której pisze czy podaje dalej. Ważne, aby dali się przekonać do głównego przesłania: on sam, a także Trump, są ostatnimi sprawiedliwymi w świecie podporządkowanym skorumpowanym liberałom i lewicowcom.
Innym stałym elementem strategii Muska jest nazywanie każdej osoby, która mu podpadnie, przedstawicielem „skrajnej lewicy”. Kiedy na przykład sędziowie federalni tymczasowo zablokowali niektóre działania administracji Trumpa, Musk natychmiast zaczął ich określać mianem radykalnie lewicowych aktywistów i żądać, by pozbawiono ich stanowisk.
To samo dotyczy mediów, które podpadną Muskowi. Natychmiast stają się częścią „skrajnie lewicowego” spisku wymierzonego przeciw Amerykanom, nawet jeśli w rzeczywistości mają charakter centroprawicowy, jak Politico, jeden z celów kampanii dezinformacyjnej Muska.
Raz jeszcze – wszystko to nie ma sensu, jeśli punktem odniesienia są fakty i wiarygodność, ale ma duży sens, jeśli weźmiemy pod uwagę, że celem Muska jest sianie chaosu informacyjnego i granie na emocjach wyborców.
Większość tych teorii spiskowych i nieprawdziwych informacji podawanych przez Muska i Trumpa jest skierowana albo do ich zwolenników, albo do ludzi wahających się, kto ma rację w sporze Demokratów z Republikanami.
Ale Musk i Trump mają też coś dla swoich przeciwników – pewną zgrabną, ale mocno naciąganą narrację.
Sprowadza się ona do stwierdzenia, że Trump odniósł niespotykaną wygraną w ostatnich wyborach – a tym samym razem z Muskiem uzyskali bardzo silny mandat dla swoich zmian. Co więcej, ich sukces jest świadectwem wielkiej zmiany kulturowej, która miałaby świadczyć o tym, że prawica odniosła dziejowe zwycięstwo nad liberałami i lewicą.
Takie postawienie sprawy jest bardzo korzystne dla Trumpa i Muska, bo sprawia wrażenie, że jakikolwiek sprzeciw jest bezcelowy. Po co się boksować z duchem dziejów?
Dlatego warto przypomnieć, że wygrana Trumpa była pod wieloma względami standardowym zwycięstwem: ani liczba głosów elektorskich, ani liczba głosów uzyskanych ogółem nie wyróżnia Trumpa pozytywnie na tle poprzednich zwycięzców: Bidena, Obamy czy Busha Jr.
Co więcej, sondaże powyborcze wskazują na to, że spora część rzeczy, które robią Trump z Muskiem, wcale nie cieszy się dużym poparciem w amerykańskim społeczeństwie. Na pewno nie tak dużym, jak oni sami sugerują.
Weźmy sondaż „The Economist/YouGov Poll” z początku lutego, w którym pytano, jak wyborcy oceniają decyzje i propozycje Trumpa.
Co się tyczy Muska, w tym samym badaniu tylko 13 proc. ankietowanych chce, by Musk miał duży wpływ na działanie rządu, a 46 proc. wolałoby, żeby nie miał go wcale.
Trump i Musk nie są politycznymi mocarzami, którzy przekierowali całą globalną politykę i kulturę na nowe tory. Są zwykłymi politykami. Przeważyli w jednych wyborach, ale poparcie dla nich może szybko stopnieć, a wahadło polityczne wychylić się w drugą stronę.
Na przykład jeszcze w styczniu Trump miał nadspodziewanie wysokie poparcie w grupie wiekowej 18-29 lat, ale wyraźnie spadło ono w ciągu kilku tygodni: z 50 proc. do 39 proc.
Oczywiście, jeśli przeciwnicy Trumpa i Muska uznają, że mają do czynienia z nową potęgą, a ich jedynym wyjściem jest kopiowanie tego duetu, wtedy rzeczywiście polityka i kultura mogą na dłużej ulec "umuskowieniu” i „utrumpowieniu”.
Prawdopodobnie właśnie na to liczą Trump z Muskiem.
Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)
Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)
Komentarze