Ekonomicznego Nobla otrzymało trzech naukowców za badania nad mechanizmem długofalowego wzrostu gospodarczego. Dr Piotr Denderski ostro ocenia to, jak w świetle ich teorii polskie instytucje są gotowe do „kreatywnej destrukcji” i utrzymania kursu na dobrobyt
Na zdjęciu nowy budynek Wydzialu Psychologii UW, najnowszej inwestycji zrealizowanej w ramach Programu Wieloletniego UW. Fot. Michal Borowczyk / Agencja Wyborcza.pl
Tegoroczną nagrodę przyznawaną przez Bank Szwecji w zakresie nauk ekonomicznych (nazywaną popularnie ekonomicznym Noblem) otrzymali profesorowie Joel Mokyr, Peter Howitt i Philippe Aghion. Uhonorowano ich za badania nad mechanizmem długofalowego wzrostu gospodarczego. Howitt i Aghion, za model „kreatywnej destrukcji”, opisującej, jak nowe innowacje zastępują stare, prowadząc do podnoszenia poziomu życia. Mokyr – w uproszczeniu – za analizę czynników instytucjonalnych, które sprawiają, że proces kreatywnej destrukcji przebiega efektywnie. Kluczowe czynniki instytucjonalne, o jakich wspominają w swoich badaniach, czyli „silniki wzrostu”, to:
Jakie lekcje z tych badań możemy wyciągnąć dla Polski i jej przyszłości? Możemy mieć powody do zadowolenia co najwyżej w odniesieniu do pierwszego z tych czynników, pozostałe wymagają pilnej poprawy.
„Oko na dobrobyt” to cykl OKO.press, w którym ekonomiści z grupy eksperckiej Dobrobyt na Pokolenia piszą o wydarzeniach ważnych dla polskiej i światowej gospodarki, omawiają wyniki badań naukowych i objaśniają złożoną rzeczywistość gospodarczą w jej najważniejszym, społecznym wymiarze.
Bezprecedensowa poprawa warunków życia w Polsce w ostatnich 30 latach jest efektem sprawnego wykorzystania stosunkowo prostych mechanizmów pobudzania wzrostu:
Udało nam się też zagospodarować pewne nisze, mamy na przykład wysoki udział usług IT w eksporcie. Możemy zatem odczuwać dumę z tego, co już osiągnęliśmy. Ale nie można tracić z oczu tego, jak owoce wzrostu są dzielone. W grze, której celem jest szybkie i sprawiedliwe podnoszenie poziomu życia, wchodzimy jednak na wyższy poziom i proste recepty, nawet stosowane wzorowo, nie wystarczą.
Sądzę, że każdy z nas intuicyjnie rozumie, czym są innowacje. Sztandarowe przykłady to choćby:
Maszyna parowa została zastąpiona silnikami spalinowymi i elektrycznymi. Kiedyś korzystanie z jednej żarówki w celu oświetlenia izby kosztowało tyle, co przeciętna dniówka. Dziś praktycznie nie liczymy się z kosztami, pozwalając sobie na luksus planowania liczby i położenia punktów świetlnych w domach.
Wielu czytelników zapewne pamięta łączenie się z Internetem przez modem telefoniczny lub wielogodzinne oczekiwanie na pobranie jednego pliku z muzyką. Dziś brak szybkiego, bezprzewodowego Internetu potrafi wywołać panikę wśród młodszych pokoleń.
Słowem, od chwili pojawienia się tych innowacji ich kolejne wersje nieustannie wypierały poprzednie, ulepszając nasze codzienne życie.
Z tych przykładów widać, że innowacje powstają zarówno w sektorze prywatnym (zarówno w istniejących, jak i nowych przedsiębiorstwach), jak i publicznym (wojsko, uniwersytety).
Równie intuicyjne jest to, że tworzenie innowacji wymaga nakładów i wiąże się z wieloma rodzajami ryzyka – nawet najlepiej zapowiadający się pomysł może po prostu nie wypalić. Odpowiedzialnością nowoczesnego państwa dobrobytu jest tworzenie regulacji, które faktycznie wspierają ten proces.
To właśnie te instytucje tworzą warunki dla przedsiębiorców i innowatorów.
Podjęcie trudu tworzenia innowacji wymaga stabilnego otoczenia instytucjonalnego. Państwo, które chce wspierać rozwój, musi zapewniać przedsiębiorcom równe zasady gry. Oznacza to, że dostęp do kredytu czy zamówień publicznych nie może zależeć od politycznych sympatii, lecz od jakości projektu i wiarygodności jego autorów. W przeciwnym razie kapitał nie trafia tam, gdzie innowacje mają największy potencjał, lecz tam, gdzie decydują znajomości lub lojalność.
Przykładów potwierdzających tę zasadę jest wiele. Bliżej naszego podwórka: spowolnienie gospodarcze na oligarchicznych Węgrzech po przejęciu władzy przez Viktora Orbána. Nieco dalej i dawniej – nepotyzm i oligarchizacja gospodarki zaburzyły efektywność alokacji kredytu w Korei Południowej oraz Malezji, co istotnie przyczyniło się do kryzysów finansowych w tych krajach pod koniec ubiegłego wieku.
Dostępność finansowania zależy również od skłonności do oszczędzania i od sprawności przepływu środków od oszczędzających do innowatorów-przedsiębiorców. W Polsce możemy z jednej strony pochwalić się dobrze funkcjonującą giełdą, będącą kluczowym graczem w regionie, oraz solidnymi regulacjami systemu finansowego, ukształtowanymi w dużej mierze dzięki akcesji do Unii Europejskiej.
Z drugiej strony, nadzór finansowy zaliczył wiele wpadek w zakresie zapobiegania powstawaniu piramid finansowych (Amber Gold, GetBack). Wyraźne ograniczenie funkcjonowania OFE, motywowane populistycznie, osłabiło napływ środków na warszawską giełdę. Klasa polityczna próbowała ten błąd naprawić, wprowadzając IKE, IKZE oraz PPK. Polska i jej system finansowy zasługują na ocenę 8/10.
Przedsiębiorcy muszą wiedzieć, jakie reguły będą obowiązywać jutro, aby już dziś podejmować kosztowne decyzje inwestycyjne. Powinni mieć też pewność, że jeśli coś pójdzie nie tak, na przykład trafią na nieuczciwego kontrahenta, to spór zostanie rozwiązany szybko i sprawiedliwie.
Tymczasem od dwóch dekad zapowiedzi reform sądownictwa nie przynoszą rezultatów. Spory wokół Trybunału Konstytucyjnego, Krajowej Rady Sądownictwa i niepublikowanych wyroków doprowadziły do chaosu prawnego oraz utraty zaufania. Polska płaci dziś wysoką cenę w postaci odszkodowań zasądzanych przez trybunały międzynarodowe. Bilans tej sfery jest jasny: obecny bałagan raczej hamuje, niż wspiera innowacyjność. Ocena: 4/10.
Następny punkt: uniwersytety, a szerzej: sektor nauki i szkolnictwa wyższego.
Uniwersytety są niezbędnym elementem ekosystemu innowacji: to one kształcą znaczącą większość przyszłych wynalazców, dostarczają wiedzy i stanowią zaplecze badawcze. Geniusz-samouk porzucający studia to raczej wyjątek.
Mamy w Polsce wiele uczelni, ale międzynarodową rozpoznawalność zdobyło zaledwie kilka z nich, i to w wąskich specjalizacjach. Nakłady na badania i rozwój utrzymują się na poziomie, który pozwala raczej przetrwać niż konkurować, a system finansowania premiuje głównie liczbę studentów, nie jakość badań.
Dochodzą do tego niska mobilność kadry, rozmyta odpowiedzialność za wyniki i mało elastyczne ścieżki kariery. W efekcie młodzi badacze zbyt często wyjeżdżają, a ci, którzy zostają, zmagają się z biurokracją i przeciążeniem dydaktyką.
Problemem nie jest tylko wysokość nakładów, ale również ich alokacja. Holandia, licząca około 18 milionów mieszkańców, ma zaledwie 13 uniwersytetów badawczych i około 50 uczelni wyższych (reszta to uczelnie praktyczne). Potrafi jednak utrzymać kilka z nich w światowej czołówce dzięki jasnej hierarchii, koncentracji zasobów i silnym powiązaniom z biznesem. Polska, będąc krajem dwukrotnie bardziej ludnym, mając ponad 50 uniwersytetów i około 400 uczelni, rozprasza środki i talenty, zamiast budować silne ośrodki zdolne do współpracy z przemysłem i sektorem publicznym.
Polski system nauki wymaga gruntownej przebudowy, jeśli ma służyć innowacjom i rozwojowi. Ocena: 2/10.
Na koniec przedsiębiorcy i innowatorzy. Część z nas to prawdziwi przedsiębiorczy innowatorzy i należy im się wsparcie, celowe i przemyślane. Jak jednak wygląda to w praktyce?
Dyskusja o przedsiębiorczości Polaków często zaczyna się od statystyki samozatrudnienia. Na pierwszy rzut oka wynik wygląda imponująco: około jedna piąta aktywnych zawodowo prowadzi działalność na własny rachunek, co plasuje nas w czołówce OECD.
W praktyce jednak wysoki odsetek samozatrudnionych nie jest równoznaczny z innowacyjną przedsiębiorczością.
Najwyższe wskaźniki samozatrudnienia występują w krajach najbiedniejszych (Burkina Faso: 83 proc., Etiopia: 81 proc.), gdzie brak stabilnych miejsc pracy wymusza tzw. przedsiębiorczość z konieczności. Taki rodzaj samozatrudnienia nie ma nic wspólnego z innowacjami. Jak pokazują badania, wzrost gospodarczy przesuwa strukturę samozatrudnienia z przymusowego ku dobrowolnemu – z „ucieczki od bezrobocia” w stronę przedsiębiorczości z szansy.
W bardziej rozwiniętych państwach łatwiej znaleźć pracę, a samozatrudnienie niskiej jakości, wynikające z braku alternatyw, stopniowo zanika. Udział samozatrudnienia wśród aktywnych zawodowo w USA jest dwukrotnie niższy niż w Polsce.
W Polsce odsetek samozatrudnionych pozostaje na stosunkowo stałym poziomie od czasu wstąpienia do Unii Europejskiej. W dużej mierze wynika to z preferencyjnego traktowania samozatrudnienia w systemie podatkowo-składkowym. Różnice między opodatkowaniem pracy najemnej a samozatrudnieniem tworzą klin, który silnie zniekształca decyzje o formie zatrudnienia.
Przykład: w sektorze IT identyczne stanowisko może być rozliczane na dwa sposoby. W przypadku etatu pracodawca i pracownik łącznie odprowadzają nawet około 40 proc. kosztu brutto w formie podatku PIT oraz składek ZUS i zdrowotnych. Samozatrudniony informatyk na jednoosobowej działalności gospodarczej wybiera zwykle ryczałt od przychodów ewidencjonowanych, korzystając także z ryczałtowego charakteru składek.
W efekcie obciążenie podatkowo-składkowe pracownika etatowego w tej samej firmie może być prawie dwukrotnie wyższe niż wtedy, gdy ta sama osoba przechodzi na działalność gospodarczą, jeśli uwzględnimy rozmaite ulgi, których nasz system jest pełen.
Różnica ta nie odzwierciedla produktywności ani ryzyka, lecz konstrukcję systemu podatkowo-składkowego. Sprzyja więc pozornemu samozatrudnieniu, zamiast wspierać prawdziwą przedsiębiorczość i innowacje.
Z punktu widzenia gospodarki nie wszyscy powinni być samozatrudnieni. Wiele zawodów i branż wymaga współpracy, specjalizacji i skali działania, których pojedyncza osoba nie jest w stanie zapewnić. Firmy tworzą wartość nie tylko poprzez produkty czy usługi, ale także dzięki koordynacji pracy wielu osób, możliwości inwestowania w kapitał ludzki, wymianie wiedzy i stabilności zatrudnienia. Samozatrudniony grafik czy konsultant ponosi pełne ryzyko rynkowe i zdrowotne, nie ma zaplecza organizacyjnego ani dostępu do efektów skali, które w firmie są oczywistością.
W Polsce często myślimy o samozatrudnieniu jako o korzystnej alternatywie dla bezrobocia – lepiej być „na swoim” niż pozostawać bez pracy. W rzeczywistości obraz jest bardziej złożony.
Z perspektywy makroekonomicznej zbyt wysoki udział samozatrudnienia może prowadzić do rozproszenia kapitału i niższej produktywności. Gospodarka potrzebuje zarówno przedsiębiorców tworzących miejsca pracy, jak i pracowników, którzy w tych firmach wykorzystują swoje umiejętności efektywniej, niż mogliby to robić w pojedynkę. Z tego powodu powinniśmy w Polsce uczciwie porozmawiać o tym, jak skonstruowany jest nasz system podatkowo-składkowy. Moja ocena efektywności systemu podatkowo-składkowego we wspieraniu innowacyjnej przedsiębiorczości – 3/10.
Badania Aghiona, Howitta i Mokyra przypominają, że trwały wzrost wymaga instytucji, które umożliwiają ludziom wprowadzanie nowych pomysłów w życie. Nasze słabe strony to stabilność prawa, jakość sądów, siła uniwersytetów i racjonalność systemu podatkowego. Jeśli chcemy utrzymać tempo wzrostu z ostatnich dekad, musimy je poprawić.
Nie zmienia to jednak faktu, że mimo tych wszystkich barier, w Polsce nie brakuje ludzi, którzy własnym wysiłkiem, pomysłowością i odwagą budują nowe rozwiązania, technologie i firmy. Robią to jednak pomimo wspomnianych czynników instytucjonalnych w Polsce, a nie dzięki nim. To oni nadają sens pojęciu „kreatywnej destrukcji” w naszym kraju. Polacy, którzy mimo wszystko faktycznie podejmują ryzyko wprowadzania innowacji na rynek? Dla mnie 10/10.
Dr Piotr Denderski – ukończył SGH (metody ilościowe w ekonomii) i UW (matematyka). Doktorat obronił w holenderskim Instytucie Tinbergena. Odbył staże badawcze na London School of Economics oraz New York University. Obecnie zatrudniony w University of Leicester na stanowisku Associate Professor oraz jako adiunkt w INE PAN.
Komentarze