0:00
0:00

0:00

Nie był to najlepszy tydzień dla prezydenta Stanów Zjednoczonych. Donald Trump musiał się zmagać z kryzysem – wizerunkowym i politycznym – wywołanym konsekwencjami decyzji o wycofaniu wojsk amerykańskich z Syrii. Dodatkowo w tle tych wydarzeń toczy się prowadzone przez Izbę Reprezentantów dochodzenie będące częścią procedury impeachmentu.

Nagła decyzja o wycofaniu amerykańskich wojsk z Syrii wywołała kryzys, o którym pisaliśmy wcześniej:

Przeczytaj także:

Do posprzątania po skutkach decyzji Trumpa został wysłany wiceprezydent USA Mike Pence. W czwartek (17 października) spotkał się on z prezydentem Turcji Recep Tayyipem Erdoğanem i ogłosił dojście do porozumienia w sprawie zawieszenia broni między zdominowanymi przez syryjskich Kurdów Syryjskimi Siłami Demokratycznymi a Turcją i wspieranymi przez Ankarę syryjskimi bojówkami.

Sam Trump wychwalał porozumienie i gratulował wszystkim zaangażowanym. Stwierdził też, że ogłoszenie zawieszenia broni to wielki dzień dla USA, Turcji, Kurdów i „cywilizacji”.

Z mniejszym entuzjazmem, choć z ostrożną nadzieją o zawieszeniu broni wypowiadał się republikański senator Lindsey Graham, który wraz z senatorem z Partii Demokratycznej Chrisem Van Hollenem przedstawił projekt sankcji na Turcję za inwazję na Syrię.

Współautor projektu jednak nie podzielał tego optymizmu i nazwał porozumienie „drugą zdradą”.

Najłatwiejsze negocjacje

Według informacji dziennika Washington Post, strona turecka była zaskoczona tym, nietrudne były to negocjacje. Porozumienie nie nakłada na Turcję żadnych obowiązków. Za to oddziały kurdyjskie muszą się wycofać z planowanego przez Turcję pasa bezpieczeństwa. USA zobowiązały się również do zniesienia sankcji i zrezygnowały z wymogu wycofania się strony tureckiej z zajętych terenów w zamian za 120 godzin zawieszenia broni (już złamanego, dodajmy).

„To były najłatwiejsze negocjacje jakie odbyliśmy” – miał według waszyngtońskiego dziennika powiedzieć jeden z tureckich urzędników.

Tak wiele ustępstw strony amerykańskiej nie powinno dziwić. Wycofanie wojsk oznacza, że USA nie mają w zasadzie żadnej możliwości wyegzekwowania porozumienia. Na terytorium Turcji z kolei znajdują się ważne bazy wojskowe Stanów Zjednoczonych oraz pięćdziesiąt amerykańskich głowic nuklearnych.

Republikanie przeciw Trumpowi

Nawet jeśli samo porozumienie jest jedynie nieudolną próbą wyjścia USA z twarzą z bałaganu, który Trump stworzył, radość prezydenta mogła być naprawdę szczera, biorąc pod uwagę to, co było w centrum medialnej uwagi jeszcze dzień wcześniej.

W czwartek bowiem spikerka Izby Reprezentantów Nancy Pelosi oraz lider demokratów w Senacie Chuck Schumer wyszli po raptem 20 minutach ze spotkania z prezydentem poświęconego sytuacji w Syrii.

Sama Pelosi powiedziała, że Trump wpadł w niekontrolowaną furię i kontynuowanie rozmowy nie miało sensu. Atmosfera była podobno napięta, a między Trumpem i Pelosi iskrzyło.

Według relacji Schumera, Trump nazwał Pelosi „trzeciorzędną polityczką”. Pelosi z kolei miała powiedzieć, że Trump swoimi posunięciami realizuje interesy Kremla.

Podczas tego spotkania prezydent USA miał również obrazić swojego byłego szefa Departamentu Obrony Jamesa Mattisa. Gdy Pelosi zaczęła przytaczać słowa generała o konieczności pozostania w Syrii, Trump nazywał go „najbardziej przecenianym generałem na świecie”.

Nawet jeśli relacje te są przesadzone, to nerwowość prezydenta była zrozumiała.

Wycofanie wojsk z Syrii było szeroko krytykowane i to ponad podziałami partyjnymi. Gorzkich słów nie szczędzili mu członkowie jego własnej partii.

Niedługo przed spotkaniem z Pelosi i Schumerem uchwałę krytykującą prezydencką decyzję przyjęła Izba Reprezentantów. Rezolucja została przegłosowana 354 głosami wobec 60 przeciwnych. Demokraci musieli mieć wsparcie przynajmniej 120 członków Partii Republikańskiej (przynajmniej, bo pełen skład izby to 435 deputowanych, z czego jeden członek jest bezpartyjny, a trzy fotele wciąż czekają na obsadzenie).

Wcześniej Trumpa krytykowali republikańscy senatorzy. Zazwyczaj lojalny wobec prezydenta Lindsay Graham jeszcze przed podpisaniem porozumienia powiedział, że Trump będzie miał krew kurdyjską na rękach. Podobna opozycja wobec prezydenta ponad partyjnymi podziałami miała miejsce w 2017 roku, gdy członkowie i członkinie Kongresu obawiali się, że Trump może zdecydować o zniesieniu sankcji na Rosję za inwazję na Ukrainę.

Dodatkowo stawało się coraz bardziej jasne, że sytuacja w Syrii wywołana wycofaniem amerykańskich wojsk wymykała się Trumpowi z rąk.

Zgrywanie głupa

Na początku napiętego spotkania, Trump przechwalał się swoim „złośliwym” listem do prezydenta Turcji Recepa Tayyipa Erdoğana z 9 października, w którym zniechęcał Ankarę do inwazji na Turcję. Trump wzywał w nim Erdoğana, by ten „nie zgrywał twardziela” ani „nie zgrywał głupa” i groził „zniszczeniem tureckiej gospodarki”. Według doniesień medialnych prezydent Turcji miał list zwyczajnie wyrzucić do kosza. Fakt, że wojska tureckie i wspierane przez Ankarę bojówki atakowały wtedy kurdyjskie pozycje, świadczy o tym, że Erdogan groźbami Trumpa się nie przejął.

Potwierdziły się obawy dotyczące zbrodni wojennych dokonywanych przez wspierane przez Turcję bojówki oraz pojawiły się podejrzenia o wykorzystywanie broni chemicznej.

Wiadomo też, że doszło do ucieczek dżihadystów z ISIS, których Kurdowie nie mieli jak pilnować. Ponadto, w trakcie ataku na pozycje Syryjskich Sił Demokratycznych pod ostrzałem tureckiej armii znalazły się amerykańskie oddziały specjalne.

Ankara twierdzi, że do żadnego ataku na amerykańskie pozycje nie doszło, jednak część amerykańskich wojskowych podejrzewa, że ostrzał ten był celowy. Jakby tego było mało, amerykańskie F-15 zbombardowały amerykańskie pozycje bojowe tylko po to, żeby nie wpadły one w ręce wspieranych przez Turcję bojówek.

PR-owa katastrofa

Wieści o zawarciu porozumienia między USA i Turcją – niezależnie od tego, jak ułomnego – pozwoliły odwrócić uwagę od politycznej i PR-owej katastrofy, jaką była nagła decyzja z wycofaniu wojsk. Nie zdołały jednak odwrócić uwagi od impeachmentu. Tutaj sprawy toczą się zdecydowanie gorzej.

W czwartek wieczorem szef personelu Białego Domu Mick Mulvaney przyznał, że wstrzymanie pomocy wojskowej dla Ukrainy miało posłużyć jako element nacisków na władze w Kijowie, by te pomogły w skompromitowaniu śledztwa w sprawie rosyjskiego mieszania się w amerykańskie wybory prezydenckie z 2016 roku. To właśnie podejrzenie takiego „czegoś za coś” było oficjalnym powodem wszczęcia przez Izbę Reprezentantów dochodzenia.

Przypomnijmy, o co chodzi. We wrześniu amerykańskie – a potem światowe – media obiegła informacja na temat podejrzanej rozmowy telefonicznej, którą Trump odbył w lipcu w z prezydentem Ukrainy Wołodomyrem Zełenskim.

W tej rozmowie Trump mówi Zełeńskiemu, że chce, by ten mu „wyświadczył przysługę”, jaką miała być pomoc w skompromitowaniu wyników śledztwa Roberta Muellera oraz wznowienie zamkniętych już dawno śledztw antykorupcyjnych między innymi przeciwko synowi Joe Bidena, Hunterowi Bidenowi. (Szerzej pisałem o tym na łamach Tygodnika Powszechnego).

Słowa o przysłudze padły zaraz po tym, jak Zełenski wspomniał o pomocy wojskowej dla zmagającej się z rosyjską inwazją Ukrainy, której wypłata – jak się później okazało – została wstrzymana na polecenie Białego Domu. Rozmowa wraz ze wstrzymaniem wypłaty pomocy była na tyle podejrzana, że zaalarmowała pracownika wywiadu, który zgłosił w tej sprawie oficjalną skargę. Wstrzymanie wypłaty pomocy, na którą środki przeznaczył Kongres, może być przestępstwem a wykorzystywanie uprawnień i przywilejów związanych z piastowanym stanowiskiem – prezydent USA jest odpowiedzialny za dyplomację – w celu wymuszenia na rządach innych państw wyszukiwania brudów na politycznych oponentów, jest oczywistym nadużyciem władzy.

Wersja Białego Domu się sypie

To nie jedyne zaskakujące wyznanie mijającego tygodnia. Dzień przed rewelacją Mulvaneya, podczas związanego z impeachmentem przesłuchania, Gordon Sondland, mianowany przez Trumpa ambasador USA przy Unii Europejskiej, który również wspierał obecnego prezydenta podczas jego kampanii wyborczej, potwierdził, że Trump oddelegował prowadzenie stosunków dyplomatycznych z Ukrainą swojemu osobistemu prawnikowi Rudiemu Giulianiemu.

Według wcześniejszych informacji to Giuliani miał stać za pomysłem wykorzystania władz w Kijowie przeciwko politycznym przeciwnikom Trumpa i miał być jedną z głównych osób zaangażowanych w wywieranie presji na Ukrainę. Prezydencki prawnik miał obchodzić tradycyjne kanały dyplomatyczne, w tym ambasadę USA w Kijowie oraz spotykać się z ukraińskimi doradcami. Jednym z efektów działań Giulianiego było odwołanie amerykańskiej ambasadorki na Ukrainie.

Jak tylko sprawa podejrzanej rozmowy telefonicznej, wstrzymywania wypłaty pomocy wojskowej oraz zakulisowych gier Giulianiego się wydała, prezydent i jego środowisko zaprzeczali, by doszło do czegoś nieodpowiedniego. Główną linią obrony było powtarzane jak zdarta płyta, że żadnego quid pro quo nie było.

Swoim słowami Mulvaney podważył temu wszystkiemu zaprzeczył.

Republikanie za impeachmentem? Nie tak szybko

Dzień po głośnej konferencji prasowej Mulvaney starał się wycofać ze swojego wcześniejszego stwierdzenia, jednak mleko się rozlało. Choć wcześniej republikanie stali murem za prezydentem, teraz ten mur zaczyna pękać. Republikański deputowany do Izby Reprezentantów Francis Rooney stwierdził, że Mulvaney nie może zwyczajnie cofnąć swoich słów. „Mogę jedynie założyć, że on powiedział, jak było – że w tej kwestii miało miejsce quid pro quo” – powiedział Rooney.

Dużo dalej poszedł były republikański gubernator Ohio i kontrkandydat Trumpa z prawyborów z 2016 roku John Kasich, który jako pierwszy członek partii poparł impeachment.

Jak na razie jednak oznak masowego opuszczenia prezydenta przez republikanów w Kongresie nie ma.

Głosy podobne do wymienionych wciąż należą do mniejszości a standardową śpiewką jest „żadnego quid pro quo nie było”. Nawet krytyka decyzji w sprawie Syrii nie zbliżyła się do stwierdzenia, że Trump nie nadaje się do piastowania stanowiska prezydenta USA i wypełniania obowiązków z tym związanych

Do jakiego stopnia to ochłodzenie zmieni się we wrogość pokażą najbliższe tygodnie i miesiące. Wiele zależeć będzie od nadchodzących przesłuchań przed Izbą Reprezentantów oraz tego, jak wypadki na pograniczu syryjsko-tureckim będzie się rozwijać. Kolejne rewelacje dotyczące nadużywania władzy przez prezydenta czy informacje o pogarszającej się sytuacji na Bliskim Wschodzie mogą zwiększyć niechęć części bardziej umiarkowanych republikanów wobec prezydenta.

Jednak trzeba też pamiętać, że gra toczy się o bardzo wysokie stawki.

Trump jako prezydent stoi przed bezprecedensową okazją obsadzenia bardzo dużej liczby wakatów w sądach federalnych, co z kolei przełoży się na orzecznictwo – w tym konstytucyjne, bo większość spraw utyka w federalnych sądach apelacyjnych – w najbliższych kilku dekadach.

Na tę sytuację długo pracował Mitch McConnell, lider republikanów w Senacie uniemożliwiając Obamie obsadzenie pustych stanowych w sądownictwie. Partia Republikańska zdaje sobie z tego sprawę.

Republikanie mają również świadomość, że wygrana Trumpa w prawyborach oraz wyborach prezydenckich w 2016 roku fundamentalnie zmieniła partię. Trump wygrał nie pomimo odrzucenia republikańskiej ortodoksji, zwłaszcza w kwestiach handlu międzynarodowego i polityki zagranicznej, ale dzięki niemu. To on jako osoba zmobilizował i wciąż mobilizuje wyborców. Ryzyko jakie niesie otwarte odwrócenie się od prezydenta jest na tyle duże, że trudno sobie wyobrazić, by republikańscy Senatorzy poparli usunięcie Trumpa ze stanowiska. W końcu chodzi nie tylko o przyszłość kraju, ale też o przyszłość partii.

;

Udostępnij:

Jan Smoleński

Dziennikarz, politolog, pisze doktorat z nauk politycznych na nowojorskiej New School for Social Research. Absolwent Instytutu Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego i Nauk Politycznych na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim w Budapeszcie. Stypendysta Fulbrighta. Autor książki „Odczarowanie. Z artystami o narkotykach rozmawia Jan Smoleński”. Członek Zespołu Krytyki Politycznej.

Komentarze