0:00
0:00

0:00

„Nie ja jedna mam podejrzenia, że tak naprawdę idzie o ograniczenie kontroli społecznej i utrudnienie patrzenia władzy na ręce. Jeżeli tyle razy ktoś oszukał przy tworzeniu prawa, to nie można się w tej chwili dziwić, że nikt temu komuś mu nie wierzy" - pisze Ewa Łętowska, profesor w Instytucie Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk, pierwsza rzecznik praw obywatelskich (1988-1992), sędzia Naczelnego Sądu Administracyjnego (1999-2002) i Trybunału Konstytucyjnego (2002-2011). Oto jej analiza podpisanego 2 września 2021 roku przez prezydenta Dudę rozporządzenia o wprowadzeniu stanu wyjątkowego w pasie granicznym z Białorusią.

Przeczytaj także:

Stan wyjątkowy to narzędzie ostre i w obsłudze trudne. Kluczowe jest zaufanie społeczne. Że rzeczywiście inaczej nie było można, że wyczerpano już inne, „normalne” środki, a zagrożone jest (art. 230 Konstytucji) „bezpieczeństwo obywateli lub porządek publiczny”. Tymczasem przecież onegdaj słuchaliśmy do znudzenia, że wszystko jest pod kontrolą, że świetnie sobie radzimy, że nie potrzebujemy asystencji Frontexu i w ogólności byczo jest.

Trudno wierzyć, że zmieniło się wszystko z dnia na dzień.

Zwłaszcza, że dopiero co przekonywano nas także o zbędności stanu klęski żywiołowej i o „normalności” ustawodawstwa covidowego i covidowego bałaganu. Oficjalnie podawane motywy mające usprawiedliwić i wyjaśnić nieodzowność stanu wyjątkowego właśnie teraz i właśnie takiego – brzmią fałszywie.

Nie lekceważę kryzysu uchodźczego. Nie mam wątpliwości, że ochrona granic – naszych (i zarazem UE) jest bezwzględnie konieczna. Zgoda na płot, i nawet na te źle nam się kojarzące zasieki. Nie mam krztyny złudzeń co do intencji i możliwości „ciepłego człowieka” (jak określał dawny marszałek Senatu prezydenta Łukaszenkę). Oczywiste też, że w interesie Rosji leży podsycanie kryzysu uchodźczego.

Tylko że z tego nie wynika, że należało trzy tygodnie trzymać w błocku w Usarzu Górnym grupę głodnych, zmarzniętych i chorych ludzi.

Nawet jeśli ich prezydent Łukaszenka specjalnie na tę granicę sprowadził, a oni zapłacili w dolarach za transport białoruskiemu biuru podróży. Należało przyjąć ich wnioski o pomoc, „wpuścić je w procedurę”, ludzi umieścić w ośrodkach dla uchodźców. I zadbać o rozwiązanie problemu wszystkimi możliwymi sposobami (dyplomatycznymi, współpraca z UE, z Frontexem, a także – trudno – budową płotów i zasieków, plus patrole Straży Granicznej czy wojska). Tego nie zrobiono.

Natomiast to, co zrobiono, uczyniło nas mimowolnym wspólnikiem tych, którzy wykorzystali uchodźców jako zakładników niehumanitarnej polityki. Nie przesadzam: chodzi o niedopuszczanie wolontariuszy i lekarza, zagłuszanie rozmów, zakazany konwencją genewską pushing-back, który stosowali i Polacy, i Białorusini. Przypomnę, że podobna praktyka stosowana w mniej drastycznych okolicznościach wobec Czeczenów w Terespolu naraziła rok temu Polskę na napiętnowanie przez ETPCz (wyrok z 23 lipca 2020 w sprawie M. K. i inni przeciwko Polsce - skargi nr 40503/17, 42902/17 oraz 43643/17).

To wszystko widzieliśmy w mediach i relacjach i sadzę, że chęć przerwania tego blamażu wizerunkowego jest główną przyczyną wprowadzenia 3-kilometrowego pasa izolacyjnego wokół granicy z Białorusią.

Stan wyjątkowy stwarza możliwość drastycznych ograniczeń i wielkiej swobody dla administracji, policji i wojska. Można wprowadzić cenzurę prewencyjną, a można tylko zakazać wstępu (także mediom czy postronnym obserwatorom) na teren przygraniczny.

Nikt o niczym się nie dowie. To tak jak z tymi kamerkami umocowanymi na mundurach policyjnych, które przestają pracować w momencie interwencji.

I gdyby nie media nic byśmy nie wiedzieli o ekscesach i matactwach policji, o śmierci Igora Stachowiaka, śmierci przy interwencji policyjnej w Lubinie, czy ostatnio znów we Wrocławiu.

Stan nadzwyczajny plus ograniczenie transparencji to wygoda dla arbitralności władzy i wielka pokusa dla butnej władzy.

Dlatego trudno mi wierzyć, gdy marszałek Sejmu dziś zapewnia z ojcowską troską, że te ograniczenia to „dla państwa spokoju i bezpieczeństwa”.

Nie wierzę, bo nie ufam w czystość intencji inicjatorów stanu wyjątkowego.

Kilka tygodni temu mieliśmy świadome przekłamanie co intencji nowelizacji k.p.a.: miało chodzić o rzekomą realizację wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 2015 roku.

W rzeczywistości zamiast kupić butelkę piwa, kupiono browar: uchwalono „na zapas”, zakaz eliminacji skutków wadliwych decyzji.

Nieprawdę mówiono w związku z reasumpcją głosowania w Sejmie.

Fałszywie motywowano wniosek o kontrolę konstytucyjności przepisów aborcyjnych (miał być zakaz aborcji przy trisomii, skończyło się na wszystkich przyczynach embriopatologicznych).

Nieprawdziwe okazały się motywy reformy Trybunału Konstytucyjnego (czy ktoś jeszcze pamięta, że miano rozpatrywać sprawy szybciej i w kolejności wpływu?).

Nieprawdziwymi etykietami opatrywano reformę sądownictwa. I tak dalej, i tak dalej. No to co się dziwić, że człowiekowi zapala się czerwona lampka przy perspektywie stanu wyjątkowego.

Nie ja jedna mam podejrzenia, że tak naprawdę idzie o ograniczenie kontroli społecznej i utrudnienie patrzenia władzy na ręce.

Jeżeli tyle razy ktoś oszukał przy tworzeniu prawa, to nie można się w tej chwili dziwić, że nikt temu komuś mu nie wierzy. Tym bardziej, że generalnie i tak przy każdym rozwiązaniu prawnym – o czym czasami zapominamy - pojawiają się skutki uboczne, niepożądane: złego, opacznego, patologicznego, wynaturzonego użycia. Im zaś większy jest brak kontroli i brak transparentności, tym to ryzyko jest większe. Jeżeli ktoś nie umie posługiwać się jakimś narzędziem, to tym bardziej nabroi przy jego stosowaniu. I tak jest z tym stanem nadzwyczajnym: to nie jest narzędzie dla naszej zerojedynkowo zorientowanej władzy.

W stanie wyjątkowym od władzy policjanta, funkcjonariusza zależy dużo, dużo więcej, niż normalnie.

Będzie dokładnie tak samo, jak było przy wymierzaniu mandatów z powodu niezachowywania odległości przy restrykcjach covidowych. Przychodził pan policjant i mówił "pani siedzi za blisko". Nie miał miarki i tylko było "tak na oko". I tutaj też będzie "tak na oko".

To generalny problem stanów wyjątkowych, że one decyzję o tym, jak naprawdę wygląda zasada, sformułowana abstrakcyjnie, na poziomie rozporządzenia - oddają w ręce tego, kto wymierza konkretną sankcję konkretnemu człowiekowi.

Na tym więc polega sens transparentności, kontroli dokonywanej przez media i przez sądy, że patrzą władzy na ręce, w czasie rzeczywistym, że można z ich pomocą kontrolować i eliminować ekscesy. Jeżeli władza, egzekutywa jest niekontrolowana, to ma ona tendencję do robienia tego, co umie, a nie tego, co powinna.

Być może rozbieżności między deklaracją dobrych chęci a ich realizacją wynikają z nieumiejętności obchodzenia się z prawem, z nieświadomości, co to znaczy proporcjonalność zastosowanego instrumentu. Ale jaką mamy gwarancję, że akurat przy stanie wyjątkowym (możliwości internowania, cenzury, wyłączenia zgromadzeń, wolności samorządu, swobody gospodarczej itd.), który daje ogromne możliwości nadużycia – będzie inaczej? To jest brzytwa.

Jeżeli daje się ją komuś, kto z różnych przyczyn jest niewydolny, to naprawdę można mieć obawy, czy ta brzytwa będzie użyta w dobrym celu i w dobry sposób.

;
Na zdjęciu Ewa Łętowska
Ewa Łętowska

Ewa Łętowska - prof. dr hab., profesor w Instytucie Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk, członek rzeczywisty Polskiej Akademii Nauk, członek czynny Polskiej Akademii Umiejętności. Pierwszy rzecznik praw obywatelskich w Polsce (1988–1992), sędzia Naczelnego Sądu Administracyjnego (1999–2002) i Trybunału Konstytucyjnego (2002-2011).

Komentarze