Dotychczasowe nominacje rządowe pokazują, że Trump 2.0 będzie dużo bardziej radykalną wersją Trumpa 1.0. Prezydent elekt postanowił otoczyć się osobami, które udowodniły swoją lojalność i będą wiernie wdrażać jego program
W Stanach Zjednoczonych powoli opada kurz po kampanijnej bitwie. Podczas gdy Republikanie celebrują zdobycie tzw. trifecty – Białego Domu, Senatu i Izby Reprezentantów, Demokraci szukają winnych i zastanawiają nad przyszłością partii. Choć sondaże niemal jednogłośnie wskazywały, że mamy do czynienia z jednym z najbardziej wyrównanych wyścigów w historii, Donald Trump nie tylko wygrał we wszystkich siedmiu tzw. swing states, zdobywając 311 głosów elektorskich, ale również triumfował w głosowaniu powszechnym. W skali kraju Trump zdobył prawie 3 miliony głosów więcej niż Kamala Harris – to sztuka, która nie udała mu się nawet podczas pierwszego zwycięstwa w 2016 roku.
Wiele może się wydarzyć, kiedy Waszyngtonem rządzi jedna partia. To znaczący postęp w porównaniu z ostatnimi dwoma latami, kiedy Republikanie rządzili wyłącznie w niższej izbie Kongresu. Trifecta nie jest jednak wcale tak rzadka, jak mogłoby się wydawać.
Ostatni raz Republikanie mieli pełnię władzy w latach 2017-2018, podczas pierwszej kadencji Trumpa.
To wtedy udało im się uchwalić $1,5-bilionowe cięcia podatków. Demokraci natomiast sprawowali kontrolę zarówno nad Białym Domem, jak i Kongresem w latach 2021-2022, po wygranej prezydenta Joe Bidena, oraz 2009-2010, gdy prezydentem był Barack Obama. Temu drugiemu udało się przeforsować tzw. Obamacare, które dziś zapewnia opiekę zdrowotną 45 milionom Amerykanów.
Kontrola nad Białym Domem i dwoma izbami Kongresu, wsparta przez Sąd Najwyższy, gdzie 6 z 9 sędziów to nominaci republikańskich prezydentów, ułatwi Donaldowi Trumpowi realizację kluczowych obietnic wyborczych. Te najważniejsze dotyczą zakończenia wojny w Ukrainie przed oficjalną inauguracją 21 stycznia 2025, zwiększenia taryf na towary z zagranicy, wprowadzenia nowych ulg podatkowych oraz przeprowadzenie masowych deportacji osób przebywających w USA nielegalnie.
Demokraci obawiają się, że przy tak zmonopolizowanym trójpodziale władzy możemy spodziewać się bardziej kontrowersyjnych decyzji, takich jak wdrożenie założeń „Projektu 2050”.
Ta 900-stronicowa lista życzeń powiązanej z Trumpem Heritage Foundation zakłada m.in. ograniczenie publicznej opieki zdrowotnej, zlikwidowanie Departamentu Edukacji, ograniczenie dostępu do antykoncepcji i zakazanie aborcji farmakologicznej. Wśród krytyków prezydenta elekta pojawiają się również obawy, że może on nadużywać swoich uprawnień, aby zemścić się na swoich politycznych wrogach, jak wielokrotnie sugerował podczas swojej kampanii.
Już teraz wiadomo, że nowy rząd Donalda Trumpa będzie znacznie różnił od tego, który stworzył w 2016 roku. Wówczas biznesman-celebryta był politycznym nowicjuszem, który nie znał dobrze realiów Waszyngtonu. Jego wybory kadrowe pochodziły w dużej mierze z bardziej tradycyjnych kręgów Partii Republikańskiej, co prowadziło do licznych konfliktów i serii dymisji w Białym Domu. Co więcej, grupa byłych wysokich rangą urzędników z poprzedniej administracji Trumpa wystąpiła przeciwko niemu w czasie ostatniej kampanii. Najbardziej prominentnym przykładem był John Kelly, najdłużej urzędujący szef personelu Trumpa, który publicznie ostrzegał przed dyktatorskimi zapędami swojego byłego szefa.
Dlatego też prezydent elekt nie jest zainteresowany ponowną współpracą z osobami, które uważa za zdrajców, i robi wszystko, by nie powtórzyć błędów sprzed ośmiu lat. Tym bardziej że tym razem powraca do Gabinetu Owalnego z większym doświadczeniem i silniejszym mandatem demokratycznym do sprawowania władzy. Bezapelacyjne zwycięstwo Trumpa nad Kamalą Harris – osiągnięte pomimo dwóch prób impeachmentu w czasie pierwszej kadencji, 34 zarzutów karnych i dwóch zamachów – ugruntowało jego pozycję lidera w Partii Republikańskiej. Ci, którym się to nie podoba, muszą się podporządkować albo usunąć się w cień.
Z kilkunastu ogłoszonych w ostatnim tygodniu powołań wiemy, że
tym razem Donald Trump stawia na lojalistów, którzy nie tylko podzielają jego poglądy polityczne, ale także wierzą w szerszy ruch MAGA (Make America Great Again),
a także są gotowi pobrudzić sobie ręce, podejmując niekiedy kontrowersyjne decyzje.
Już teraz wiadomo, że Biały Dom czeka rewolucja. Wśród nominacji nie zabrakło nazwisk, które poruszyły opinię społeczną. Szokuje nie tylko brak doświadczenia niektórych nominatów, ale przede wszystkim towarzyszące im skandale i kontrowersje. Nowych kandydatów na członków gabinetu łączy jednak jedno – lojalność wobec Donalda Trumpa.
Klucz, według którego prezydent elekt dobiera współpracowników, wyjaśnił jego syn. „Chodzi o otoczenie mojego ojca ludźmi, którzy są zarówno kompetentni, jak i lojalni. Którzy dotrzymają obietnic. Dotrzymają jego przesłania. To nie są ludzie, którzy myślą, że jako niewybrani w wyborach urzędnicy wiedzą lepiej” – powiedział Donald Trump Jr. w programie Sunday Morning Futures w Fox Business. Zasugerował również, że prezydent elekt specjalnie wybiera kontrowersyjne postacie, ponieważ to dowodzi ich autentyczności. „Wielu z nich spotka się z oporem. Ale to oni będą prawdziwymi destabilizatorami. Tego chce naród amerykański” – dodał pierworodny prezydenta elekta.
Wielu komentatorów uważa, że takie działania mają na celu nie tylko destabilizację waszyngtońskiego establishmentu, ale także ośmieszenie instytucji rządowych w zemście za dwie próby impeachmentu Trumpa podczas jego pierwszej kadencji.
Najlepszym przykładem tego, czym kieruje się Trump przy kompletowaniu rządu, jest nominacja pierwszej w historii kobiety, Susie Wiles, na stanowisko szefa personelu Białego Domu (Chief of Staff). Osoby, które oglądały polityczne klasyki, takie jak Scandal czy Madam Secretary, wiedzą, że pozycja Chief of Staff to jedna z najbardziej wpływowych funkcji w amerykańskiej polityce. W trakcie swojej pierwszej kadencji Trump wymieniał szefów personelu aż cztery razy, a pierwszy z nich, Reince Priebus, przetrwał na stanowisku zaledwie sześć miesięcy.
Susie Wiles pracowała przy republikańskich kampaniach od czasów Ronalda Reagana. Do zespołu Donalda Trumpa dołączyła w 2016 roku, konsekwentnie budując relacje zarówno z nim, jak i z jego rodziną. Według doniesień medialnych za nominacją Wiles mieli opowiadać się synowie Trumpa – Donald Trump Jr. i Eric – a także wiceprezydent elekt J.D. Vance.
Sama Wiles woli jednak pozostawać w cieniu. W trakcie nocy wyborczej Trump wywołał ją na scenę, dziękując za kierowanie jego sztabem, ale ta nie chciała zabrać głosu. „Susie lubi trzymać się z tyłu, powiem wam. Nazywamy ją Lodową Panną” – powiedział prezydent elekt ze sceny w Palm Beach. Jednocześnie The New York Times opisał Wiles jako „najprawdopodobniej najważniejszy głos w trzeciej kampanii prezydenckiej pana Trumpa”. Według gazety to ona przekonała go m.in. do namawiania Amerykanów do głosowania korespondencyjnego oraz osłabienia retoryki oskarżającej Demokratów o kradzież wyborów w 2020 roku.
Z bardziej posłusznymi podwładnymi Donald Trump zamierza dokończyć to, co zaczął w 2016 roku.
Działania prezydenta elekta sugerują, że jego plan zakłada większą konsolidację prezydenckiej władzy i ograniczenie niezależności sądów, które w czasie pierwszej kadencji wielokrotnie pokrzyżowały mu plany. Amerykańskie sądy zablokowały m.in. rozdzielanie rodzin z dziećmi, które przybyły do Ameryki nielegalnie czy zakaz podróży do USA dla niektórych muzułmańskich krajów.
Jednak w styczniu Trump rozpocznie drugą kadencję w dużo lepszej sytuacji niż przed ośmioma laty. Tym razem ma po swojej stronie zdominowany przez konserwatywnych nominatów Sąd Najwyższy, który w lipcu tego roku rozszerzył prezydencki immunitet na niemalże wszystkie oficjalne działania. Z takim zapleczem, możemy się spodziewać, że Donald Trump będzie próbować rozszerzać swoją władzę, testując granice zarówno władzy sądowniczej, jak i ustawodawczej. Próby Joe Bidena, aby sfinalizować jak najwięcej nominacji sędziowskich przed końcem swojej prezydentury, wskazują, że wyścig o przychylnych sędziów toczy się również na niższych szczeblach wymiaru sprawiedliwości.
Prezydent elekt już wysłał swoich najwierniejszych żołnierzy do wdrożenia w życie swojej flagowej obietnicy wyborczej – walki z nielegalną migracją. Gubernator Dakoty Południowej, Kristi Noem ma objąć pozycję sekretarza ds. bezpieczeństwa krajowego. Jako jedna z największych lojalistek Donalda Trumpa, Noem była na krótkiej liście do wiceprezydentury. Szansę na Biały Dom pogrążyła jej biografia, w której przyznała, że zastrzeliła swojego psa, którego „nienawidziła.” W swojej nowej roli Noem będzie kierować 60-miliardowym resortem, kluczowym dla Trumpa w kontekście prowadzenia twardej polityki migracyjnej i uszczelnienia granicy z Meksykiem. W spełnieniu tych obietnic będzie mogła liczyć na wsparcie nowego „cara granicznego,” Toma Homana, który wcześniej zajmował stanowisko dyrektora ds. imigracji i egzekwowania ceł (ICE). Homan będzie odpowiedzialny za bezpieczeństwo granic USA na lądzie, na morzu i w powietrzu.
Powołanie Noem i Homana, znanych z radykalnego podejścia do polityki migracyjnej, ale też oddania Trumpowi, jest znakiem, że powracający prezydent planuje wcielić w życie swoje zapowiedzi masowych deportacji nieudokumentowanych imigrantów. W zeszłym tygodniu na platformie Truth Social potwierdził, że jest gotowy wprowadzić stan wyjątkowy i użyć wojska, by efektywnie przeprowadzić deportacje. Zgodnie z obietnicami wyborczymi mają one mieć „historyczną skalę”.
Wśród nowych nominatów Trumpa nie zabrakło nazwisk, które zszokowały nie tylko Demokratów, ale również część Republikanów. W zeszły wtorek prezydent elekt ogłosił, że na stanowisko Prokuratora Generalnego, któremu podlega, między innymi, Federalne Biuro Śledcze (FBI), powołał kongresmana Matta Gaetz’a, który był jednym z najbardziej zagorzałych obrońców Trumpa w Kongresie. Jednak Gaetz nie cieszy się popularnością nawet we własnej partii ze względu na sprawę z 2020 roku, kiedy to był podejrzany w sprawie o handel dziećmi w celach seksualnych. Kongresman z Florydy konsekwentnie nie przyznawał się do winy i ostatecznie nie usłyszał zarzutów.
Komisja Etyki przy Izbie Reprezentantów wszczęła jednak własne dochodzenie, badając czy Gaetz dopuścił się nadużycia seksualnego wobec 17-latki i zażywania nielegalnych narkotyków. Plan Trumpa zakładał uratowanie lojalnego sojusznika przed zapewne niepochlebnym raportem Komisji Etyki i zapewnienie mu miękkiego lądowania na pozycji Prokuratora Generalnego. W zamian Gaetz – w odróżnieniu od jego poprzedników, Jeffa Sessionsa i Billa Barra – miał przymykać oko na próby Trumpa wpływania na prokuraturę i rozszerzania prezydenckich uprawnień w Departamencie Sprawiedliwości.
Prezydenckie powołania do rządu muszą być jednak zaakceptowane przez Senat w trakcie publicznych przesłuchań, które w przeszłości eliminowały najbardziej kontrowersyjne nazwiska. Nominacja polityka, na którym ciążą poważne oskarżenia, okazała się krokiem za daleko dla republikańskich senatorów, co zmusiło Matta Gaetza do wycofania swojej kandydatury. W zastępstwie Donald Trump nominował Pam Bondi, byłą prokurator generalną Florydy, która pracowała w Białym Domu w czasie jego pierwszego impeachmentu.
Zaskakująca decyzja Gaetza zapadła po serii środowych spotkań byłego kongresmena i wiceprezydenta elekta JD Vance’a z republikańskimi senatorami w Waszyngtonie, które najwyraźniej nie poszły po myśli Donalda Trumpa. Na korytarzach Kongresu spekuluje się, że raport Komisji Etyki w sprawie nadużyć seksualnych Gaetza wobec nieletniej był na tyle druzgocący, że ex-kandydat zrezygnuje również z niedawno zdobytego ponownie mandatu kongresmena.
Senackie głosowanie nad kontrowersyjną kandydaturą Matta Gaetza byłoby pierwszą poważnym sprawdzianem dla autorytetu Trumpa wśród republikańskich senatorów. Wielu z nich nie należy do frakcji Trumpa, a do odrzucenia jego kandydatur wystarczy czterech rebeliantów. Odrzucenie przez Senat kandydatury Gaetza osłabiłaby pozycję prezydenta na samym początku jego drugiej kadencji. Było to ryzyko, którego Trump nie zdecydował się podjąć.
Co więcej, w zeszłym tygodniu prezydent elekt wezwał na platformie X republikańskich kongresmenów i senatorów do dobrowolnego zawieszenia obrad Kongresu. Takie działanie umożliwiłoby mu skorzystanie z wyjątku przewidzianego w Konstytucji USA, który pozwala prezydentowi na dokonywanie nominacji rządowych bez zgody Senatu, o ile Kongres nie obraduje. Republikańscy senatorowie nie odpowiedzieli jednak pozytywnie na propozycję i nie są chętni do oddania swoich kluczowych uprawnień.
Sytuacja ta jednak wskazuje, że Trump zamierza sprawować władzę w sposób autorytarny, pomijając Kongres, gdy to tylko możliwe. Z drugiej strony przykład Matta Gaetza udowadnia, że Republikanie w Senacie nie planują oddać pełni władzy w ręce Trumpa bez walki.
Wygląda na to, że w następnych miesiącach będziemy świadkami ciągłego przeciągania liny pomiędzy Białym Domem a Kongresem.
Wybór Pam Bondi – bardziej zachowawczej, lecz wciąż lojalnej wobec Trumpa prokuratorki z 20-letnim doświadczeniem – na miejsce Gaetza sugeruje, że Senat wygrał swoją pierwszą z wielu nadchodzących bitew.
Republikańscy politycy, którzy po porażce Trumpa w 2020 roku próbowali podważyć jego pozycję w partii, szybko musieli się pożegnać z marzeniami o dostaniu intratnych propozycji w jego nowym rządzie. Przyszły prezydent ogłosił, że dwie silne republikańskie kandydatury z jego poprzedniej administracji – Nikki Haley i Mike Pompeo – nie będą brane pod uwagę przy tworzeniu gabinetu. Tym samym wysłał wyraźny sygnał do członków swojej partii, że albo są z nim, albo przeciwko niemu.
Była gubernator Karoliny Południowej, Nikki Haley, w czasie pierwszej kadencji Donalda Trumpa została przez niego powołana na ambasadora USA przy ONZ. Jednak w zeszłym roku Haley rzuciła byłemu prezydentowi rękawicę, ogłaszając swój start w republikańskich prawyborach. Pomimo sporej popularności nie była jednak w stanie zagrozić pozycji Trumpa i poniosła sromotną klęskę. Mimo że po przegranej poparła kandydaturę Trumpa, to nie szczędziła krytyki jego kampanii. Tym samym zapracowała sobie na miejsce na czarnej liście nowego prezydenta.
Tym razem do prestiżowej roli ambasadorki USA przy Organizacji Narodów Zjednoczonych Donald Trump wybrał jedną z najwierniejszych sojuszniczek – nowojorską kongreswoman Elisę Stefanik. Tak samo, jak prezydent elekt, jest ona orędowniczką pełnego wsparcia działań Izraela na Bliskim Wschodzie.
W przypadku byłego sekretarza stanu i dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej (CIA), Mike’a Pompeo, wystarczyło, że polityk z Kansas rozważał kandydowanie przeciwko Trumpowi w prawyborach. Według doniesień medialnych miał prywatnie namawiać swoich partyjnych kolegów do odwrócenia się od „liderów-celebrytów z kruchymi ego”. Fakt, że później Pompeo podpisał się, razem z innymi 400 sygnatariuszami, pod otwartym listem popierającym Donalda Trumpa, nie wystarczył, żeby wrócić do łask prezydenta elekta. Jego zastępcą w roli sekretarza stanu będzie senator Marco Rubio.
W porównaniu z innymi kandydaturami wybór Rubio na sekretarza stanu jest dość konwencjonalny i nie do końca wpisuje się w lojalistyczny klucz Trumpa.
W 2016 roku Rubio sam chciał starać się o prezydenturę i ostro starł się z przyszłym prezydentem w republikańskich prawyborach. Jednak od tego czasu relacje obu panów znacznie się polepszyły, a Rubio był w czołówce kandydatów do wiceprezydentury. W ostatnich latach polityk z Florydy sukcesywnie zbliżał się poglądami do Trumpa i lojalnie wspierał tegoroczną kampanię. Wisienką na torcie jego nominacji miałby być fakt, że opróżniony przez Rubio senacki fotel z Florydy ma szansę przejąć Lara Trump, synowa prezydenta elekta.
Rubio to polityczny weteran, którego poglądy są bardziej umiarkowane niż jego nowego szefa. Zarówno w kwestiach NATO, jak i szerszej polityki zagranicznej USA stanie przed trudnym zadaniem łagodzenia izolacjonistycznych zapędów Donalda Trumpa. Zadanie to będzie o tyle trudne, że zapędy te popiera kolejny lojalista Trumpa, były żołnierz i prezenter konserwatywnego Fox News, Pete Hegseth, którego prezydent elekt wybrał do roli sekretarza obrony. Hegseth, podobnie jak prezydent elekt, jest wyznawcą podejścia „America First” i ograniczania zaangażowania USA na arenie międzynarodowej. Możemy się spodziewać, że po wycofaniu kontrowersyjnej kandydatury Gaetza, to Hegseth znajdzie się na świeczniku mediów, ponieważ na nim również ciążą oskarżenia o nadużycia seksualne.
Rozdźwięk pomiędzy Rubio a Trumpem możemy zobaczyć w ich podejściu do NATO. Z jednej strony nie ulega wątpliwości, że polityk z Florydy będzie kontynuował twardą politykę Trumpa wobec członków NATO, wymuszając na sojusznikach większe wydatki na obronność. Rubio chwalił Polskę za wypełnianie swoich zobowiązań, dodając, że NATO „musi być prawdziwym sojuszem, a bogate kraje w tym sojuszu muszą wnieść swój sprawiedliwy wkład”. Jednocześnie był on twórcą ponadpartyjnego projektu ustawy, który zabrania prezydentowi USA wyjścia z Sojuszu Północnoatlantyckiego bez zgody Kongresu. Ustawa ta była odpowiedzią na wypowiedź Donalda Trumpa, w której sugerował, że zachęcałby Rosję do atakowania krajów NATO, które nie zwiększają swoich wydatków na obronę.
Marco Rubio będzie też współodpowiedzialny za wcielenie planu Trumpa na zakończenie wojny w Ukrainie, nawet kosztem ukraińskiego terytorium. Po ataku Rosji na Ukrainę był orędownikiem militarnego wsparcia dla naszych sąsiadów. W tym roku jednak głosował przeciwko kwietniowemu pakietowi pomocy dla Ukrainy, wielokrotnie określając wojnę jako „kosztowny impas,”, którego szybkie rozwiązanie leży w interesie Waszyngtonu. Przyszły sekretarz stanu chwalił ukraińskie osiągnięcia w walce z potężniejszym przeciwnikiem, jednak uważa, że „przesadą jest wierzyć, że Ukraińcy całkowicie zmiażdżą rosyjską armię”. Co więcej, Rubio wierzy, że wojna w Europie odwraca uwagę USA od kluczowych wydarzeń w obszarze Indo-Pacyfiku.
To właśnie na Chinach Rubio będzie chciał skupić swoją uwagę. We wrześniowym artykule dla The Washington Post opisał Chiny jako „największego, najbardziej zaawansowanego przeciwnika, z jakim kiedykolwiek zmierzyła się Ameryka”. Tego samego zdania jest Donald Trump i to zapewne ekspertyza i twarde stanowisko Rubio w sprawie Chin przeważyła na korzyść jego nominacji.
Jeśli jego kandydatura zostanie potwierdzona, Marco Rubio będzie pierwszym amerykańskim sekretarzem stanu, który jest objęty sankcjami Pekinu i zakazem podróży do Chin.
Możemy się więc spodziewać, że będzie on kontynuował agresywną politykę handlową wobec Chin, którą Donald Trump rozpoczął podczas swojej pierwszej kadencji w Białym Domu.
Poza typowymi republikańskimi lojalistami istnieje jeszcze jedna grupa osób, dla której Donald Trump znajdzie miejsce w swojej nowej administracji. To ci, wobec których prezydent elekt ma dług do spłacenia.
Nie zapomniał odwdzięczyć się miliarderowi Elonowi Muskowi za przekazanie ponad 118 milionów dolarów na jego kampanię. Zapowiedział, że mianuje Muska oraz przedsiębiorcę Viveka Ramaswamy'ego szefami nowego Departamentu Efektywności Rządowej, który ma sprawować nadzór nad środkami federalnymi. Nowy resort ma współpracować z Białym Domem i Biurem Zarządzania i Budżetu nad wprowadzeniem „biznesowego podejścia” do zarządzania krajowym budżetem.
Wygląda jednak na to, że Departament Efektywności Rządowej będzie działał poza formalnymi ramami gabinetu prezydenta, co pozwoli Muskowi pozostać szefem Tesli i portalu X (dawniej Twitter). Musk, uznany przez Forbesa za najbogatszego człowieka na świecie, zapowiedział, że planuje zmniejszyć federalny budżet o co najmniej 2 biliony dolarów, jednak szczegóły tych zapowiedzi nie są znane.
Prezydent elekt potwierdził również swoje wcześniejsze zapowiedzi, że na stanowisko sekretarza ds. Zdrowia i Opieki Społecznej powoła Roberta F. Kennedy’ego Juniora. Siostrzeniec 35. prezydenta USA, Johna F. Kennedy’ego, startował w ostatnich wyborach jako kandydat niezależny. Z przecieków medialnych wiemy, że kiedy latem tego roku rozważał wycofanie się z wyścigu, nawiązał kontakt ze sztabami obu kandydatów. Miał proponować Harris i Trumpowi swoje poparcie w zamian za prominentną posadę w nowej administracji. Podczas gdy Harris konsekwentnie odmawiała, Donald Trump przyjął propozycję.
W sierpniu Kennedy Jr. wycofał się z kandydowania do Białego Domu i poparł Donalda Trump, który jeszcze w czasie kampanii powiedział, że w razie wygranej pozwoli Juniorowi „szaleć z opieką zdrowotną”.
Robert F. Kennedy stoi za najbardziej wpływowymi grupami antyszczepionkowymi w USA i jest znany z propagowania teorii spiskowych i dezinformacji o pandemii COVID-19 i AIDS.
Kennedy Jr. to kolejny kandydat do rządu Trumpa, którego przesłuchanie w Senacie wzbudzi wiele emocji, a wynik senackiego głosowania pozostanie niepewny do ostatniego momentu.
Pierwsza kadencja Trumpa pokazała, że polityk-biznesmen nie przywiązuje się do swoich rządowych nominatów i nie cofnie się przed dymisjami w przypadku niesubordynacji. Co więcej, powracając do Białego Domu, nie będzie miał nic do stracenia, co pozwoli mu testować granice trójpodziału władzy i Konstytucji.
W zeszłym tygodniu Donald Trump odbył spotkanie z Republikanami z Kongresu w waszyngtońskim Hyatt Regency, podczas którego żartował o swojej potencjalnej trzeciej kadencji. „Podejrzewam, że nie będę kandydował ponownie, chyba że powiecie: »On jest tak dobry, że musimy coś wymyślić«” – powiedział prezydent elekt. Choć dzisiaj te słowa brzmią jak żart, możemy przypuszczać, że nowy prezydent przynajmniej spróbuje się przekonać, czy taki scenariusz jest w ogóle możliwy.
Co nowa administracja w USA oznacza dla Polski i Europy? Wszystko wskazuje na to, że polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych będzie prowadzona pod hasłem „America First,” odzwierciedlając transakcyjne podejście powracającego prezydenta do relacji z sojusznikami. Jednocześnie, to Pekin, a nie Moskwa, będzie w rozumieniu Waszyngtonu wrogiem numer jeden. Skupienie Stanów Zjednoczonych na gospodarczym wyścigu z Chinami oznacza, że przez następne cztery lata rola Unii Europejskiej jako globalnego gracza może sukcesywnie maleć, a kraje europejskie będą zmuszone wziąć na siebie większą odpowiedzialność za Sojusz Północnoatlantycki. Dla Ukrainy powrót Trumpa do Białego Domu może oznaczać dużo szybsze negocjacje z Putinem. Kolejne miesiące pokażą, jaką cenę przyjdzie Kijowowi zapłacić za pokój.
Prawniczka specjalizująca się w obronie praw człowieka. Pracowała nad kwestiami praw kobiet, osób LGBT+ i praworządności w Amnesty International i Human Rights Watch. Była także Koordynatorką Programową misji Polskiej Akcji Humanitarnej w Ukrainie oraz Senior Human Rights Officer w Ambasadzie Brytyjskiej w Warszawie. Obecnie, jako laureatka amerykańskiego programu Tom Lantos Congressional Fellowship pracuje w Kongresie Stanów Zjednoczonych w Waszyngtonie.
Prawniczka specjalizująca się w obronie praw człowieka. Pracowała nad kwestiami praw kobiet, osób LGBT+ i praworządności w Amnesty International i Human Rights Watch. Była także Koordynatorką Programową misji Polskiej Akcji Humanitarnej w Ukrainie oraz Senior Human Rights Officer w Ambasadzie Brytyjskiej w Warszawie. Obecnie, jako laureatka amerykańskiego programu Tom Lantos Congressional Fellowship pracuje w Kongresie Stanów Zjednoczonych w Waszyngtonie.
Komentarze