0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Serge SerebroSerge Serebro

Nasz białoruski korespondent Nikita Grekowicz podsumowuje, co działo się w Białorusi w ciągu ostatniego tygodnia:

  • Alaksandr Łukaszenka poleciał do Soczi na spotkanie z Władimirem Putinem, o które sam poprosił. Jego pozycja negocjacyjna jest bardzo słaba, mimo że przez cały tydzień próbował zdławić protesty bezwzględną przemocą;
  • białoruski internet zalała fala świadectw represji porównywalnych z tymi z pierwszych dni po wyborach;
  • Białorusini znaleźli sposoby, by aktywnie wyciągać konsekwencje wobec łamiących prawa człowieka funkcjonariuszy.

Piąta niedziela pod znakiem wielkich protestów

Już od ponad miesiąca Białorusini walczą, by usunąć Łukaszenkę z urzędu. W niedzielę po raz piąty z rzędu ulice Mińska zapełnił ponad stutysięczny tłum. Tym razem skierował się w kierunku rezydencji Łukaszenki w podmiejskich Drozdach.

Przez cały miniony tydzień z wielu miast Białorusi spływały na telegramowe kanały informacyjne zdjęcia i materiały wideo ukazujące dziesiątki zatrzymań. Liczba osób zatrzymanych w tym tygodniu znacznie przekroczyła tysiąc. Według oficjalnych informacji w samym Mińsku po niedzielnym marszu zatrzymano 500 osób.

W Drozdach milicja użyła granatów hukowych, słychać było wystrzały. W poniedziałek rano internet obiegły zdjęcia z aresztów, w których po niedzielnych marszach zatrzymani musieli stać całą noc pod gołym niebem i byli bici przez pilnujących ich funkcjonariuszy.

Represje zaostrzyły się po porwaniu 7 września przez białoruską bezpiekę Marii Kalesnikowej, jednej z liderek opozycji. Dzień po niej uprowadzono z ulicy Maksima Znaka, ostatniego aktywnego i przebywającego na wolności członka prezydium Rady Koordynacyjnej. Nawet noblistka Swietłana Aleksiejewicz nie uchroniła się przed szykanami ze strony reżimu, a jej bezpieczeństwa musieli pilnować dyplomaci państw członkowskich Unii Europejskiej.

Przeczytaj także:

Przez swoją adwokatkę Kalesnikowa przekazała, że w trakcie zatrzymania wielokrotnie grożono jej śmiercią lub 25 latami więzienia, jeśli nie wyjedzie z kraju. Miała usłyszeć, że jeśli nie zgodzi się „uciec", to zostanie wywieziona siłą „cała lub w kawałkach”.

Ostatecznie bohaterka ostatnich dni trafiła do Żodzino, tego samego więzienia, w którym przebywają aresztowani jeszcze przed wyborami prezydenckimi opozycjoniści Wiktor Babaryka i Siarhiej Cichanouski. Według słów swojej adwokatki Kalesnikowa od razu po przyjeździe dostała ataku alergii. Zarzut „próby przejęcia władzy”, który na niej ciąży, może zaowocować wyrokiem do 15 lat więzienia. Z tego samego paragrafu mają być sądzeni Maksim Znak i inni liderzy opozycji.

Kobiety też już są bite

Po poniedziałkowym zniknięciu Kalesnikowej siły bezpieczeństwa zaczęły brutalnie zatrzymywać kobiety, które zbierały się tamtego popołudnia pod Kamarowką (miejską halą targową), by okazać jej solidarność. Jednak dopiero w następnych dniach stało się jasne, że to nie jednorazowy wyskok. Funkcjonariusze przekroczyli kolejną barierę – wzorem pierwszych, powyborczych dni zaczęli regularnie stosować przemoc także wobec kobiet.

Szczególnie szerokim echem odbiła się sprawa milicjanta z drogówki, który mocno uderzył w twarz kobietę próbującą nagrać interwencję na parkingu w Żodzino. Nie brakuje też wideo rejestrujących brutalnych działań OMON-owców uderzających kobiety lub wrzucających je do więźniarek.

Jeszcze pod koniec sierpnia wydawało się, że protestujące kobiety są mniej narażone na milicyjną przemoc i zatrzymania. Dzisiaj desperacja służb bezpieczeństwa jest tak duża, że nie cofną się przed niczym. Znowu w tle zaczyna majaczyć ostatnie i ponure rozwiązanie, jakim jest użycie ostrej amunicji. Dzisiaj nikt nie ma jednak wątpliwości, że oznaczałoby to całkowitą klęskę resortów siłowych.

Władza poza prawem

W czwartek 10 września Łukaszenka przy okazji mianowania nowego prokuratora generalnego spotkał się z szefami resortów siłowych. Nazwał sytuację w Mińsku trudną i stwierdził, że „czasami należy działać ponad prawem, jeśli wymaga tego sytuacja”.

Na tym samym spotkaniu powiedział jeszcze: „często mi się wypomina, że nie nie chcę oddać władzy. I dobrze, bo tak właśnie jest”. Dużo mówił o lojalności i potrzebie nadgorliwego wręcz działania prokuratorów. Porównywał też obecną sytuację do protestów w latach 90. XX w. Zarysował też horyzont czasowy, w którym chciałby uporać się z kryzysem: do końca roku wszystko powinno być w Białorusi po staremu.

Z jego wypowiedzi widać, jak trudno mu zrozumieć, skąd wzięła się tak duża fala protestów – jest przekonany, że sytuacja gospodarcza kraju jest dobra, i to nie kryzys skłonił ludzi do tak zdecydowanej niechęci. A to, że zakłada uporanie się z protestami w ciągu miesięcy, a nie dni, też mówi samo za siebie. Łukaszenka wie już, że jest źle, ale jeszcze nie do końca rozumie dlaczego.

Po tym spotkaniu przemoc resortów siłowych się zaostrzyła. Nie tylko wróciły pobicia i opisywane wyżej zatrzymania, ale przekroczone zostały kolejne granice w pewien sposób uznawane wcześniej przez władzę. W piątek, 11 września, do zatrzymań doszło nawet w „czerwonym kościele”, św. Szymona i Heleny przy Placu Niepodległości, gdzie chronią się demonstranci. OMON wynosił ludzi bezpośrednio z jego wnętrza.

Samooblężająca się twierdza

Obrazu sytuacji dopełniło piątkowe przeszukanie samochodu ukraińskiego dyplomaty Igora Kizima, wracającego do Białorusi po pobycie w Ukrainie. Takie działanie jest ewidentnym złamaniem konwencji weneckiej i grozi bezpośrednim konfliktem z ukraińskimi władzami.

A przecież wideo z tego zajścia opublikował oficjalny kanał służby granicznej Białorusi. Trudno nie odbierać tego gestu jako zemsty za sytuację z poniedziałkowej nocy, kiedy to służby Łukaszenki próbowały wyrzucić z kraju Kalesnikową i jej bliskich współpracowników – Antona Rodniekowa i Iwana Krawcewa. Ukraińscy pogranicznicy otworzyli wtedy szlaban dla samochodu uciekających Krawcewa i Rodniekowa.

Jeśli chodzi o stosunki z sąsiadami, Łukaszenka spalił więc wszystkie mosty. Jeszcze przed wyborami stosunki z władzami Ukrainy i Polski miał co najmniej poprawne, tylko Litwa miała zatarg z Białorusią dotyczący elektrowni atomowej, która powstała w pobliżu jej granicy. Dzisiaj białoruski dyktator jest skonfliktowany z czterema z pięciu krajów, z którymi Białoruś graniczy.

Wszystkie te kraje starają coraz bardziej aktywnie pomagać białoruskiemu społeczeństwu. Pisaliśmy o zaangażowaniu Litwy i symbolicznych, ale ważących deklaracjach Ukrainy. W ostatnich dniach Polska również próbuje przyłączyć się do tego grona.

Mateusz Morawiecki w imieniu Grupy Wyszehradzkiej zaproponował zniesienie obowiązku wizowego wobec Białorusinów. To jednak nie koniec, bo w 7 września po spotkaniu z przedstawicielami wszystkich ugrupować politycznych w Polsce zapowiedział również zaprezentowanie „planu Marshalla dla Białorusi”, który obejmowałby długodystansowy plan odbudowy białoruskiej gospodarki.

Trudno tu powstrzymać się od złośliwości, że polski premier wyżej ceni sobie demokrację w Białorusi od tej w Polsce, ale powstrzymać się należy, bo działania polskich władz w końcu nabierają konkretniejszych kształtów i mogą realnie wspomóc Białorusinów. Poza tym sytuacja w obu krajach jest wciąż nieporównywalna, dlatego – niestety – walka o demokrację w Białorusi niekoniecznie musi stać na przeszkodzie osłabianiu jej polskiej wersji.

Jałtańska konferencja w Soczi

Jedynym państwem, z którym Łukaszenka obecnie pozostaje w kontakcie, jest Rosja. Białoruski dyktator postawił wszystko na tę kartę, bo tak naprawdę jest to jedyna karta, która mu teoretycznie została. Ale tylko teoretycznie – z jednej strony sam ją wyrzucił przed wyborami otwarcie atakując Rosję, a z drugiej strony Rosja cały czas prowadzi podwójną grę.

Tak więc w atmosferze całkowitej klęski Łukaszenka pojechał do Soczi kupować sobie kolejne miesiące władzy. Trudno powiedzieć czym dokładnie płacił – na razie nie ma konkretnych informacji o jakichkolwiek podpisanych porozumieniach, ale wiadomo, że pozycję negocjacyjną miał nikłą. Nie udało mu się stłumić protestów, a na dzień przed jego wyjazdem granaty hukowe rzucane na jego rozkaz wybuchały nieopodal jego prywatnej rezydencji.

W trakcie spotkania Putin obiecał mu 1,5 miliarda dolarów pożyczki, ale kurtuazyjnie podkreślił, że jest to pożyczka dla Białorusi, a nie dla Łukaszenki. Zadeklarował, że to Łukaszenka jest prawowitym prezydentem Białorusi, ale przycisnął też białoruskiego dyktatora, domagając się wypracowania nowej konstytucji.

Temat konstytucji pojawia się w co drugiej wypowiedzi Kremla na temat sytuacji w tym kraju. Moskwa zdaje się być przekonana, że to ona będzie odpowiadała za jej kształt i że z jej treści wynikać będą dla niej dodatkowe przywileje. To niepokojący sygnał, ale pozostawia furtkę nadziei i niepewności.

Najważniejsze są wyraźne sprostowania, które padły z ust rzecznika prezydenta Rosji, Dmitrija Pieskowa, bezpośrednio po spotkaniu obu prezydentów. Według niego kryzys w Białorusi jest problemem wewnętrznym i Białorusini sami muszą sobie z nim poradzić. Podkreślił, że „zarówno protestujący, jak i zwolennicy Łukaszenki są dla Moskwy obywatelami Białorusi i jednych i drugich Rosja kocha”. Dodał także, że rosyjskie wojska, które jadą na ćwiczenia do Białorusi, zostaną z niej wyprowadzone niezwłocznie po zakończeniu manewrów.

Również sondaże poparcia dla działań Łukaszenki wśród Rosjan sugerują, że Rosjanie przestali wierzyć propagandzie sączącej się z rosyjskich propagandowych tub. Około 40 proc. społeczeństwa popiera sposób, w jaki białoruski dyktator radzi sobie z protestami. Ale aż 87 proc. Rosjan twierdzi, że na bieżąco śledzi sytuację w tym kraju. 40 proc. to wciąż dużo, ale w porównaniu do sytuacji w 2014 roku w Ukrainie to bardzo mało. Wtedy znacząca większość Rosjan była przeciwko zmianom w tym kraju.

Ofensywa hakerów

Odpowiedzią na zaostrzenie represji reżimu wobec Białorusinów stały się w ostatnim tygodniu powszechne próby zrywania z funkcjonariuszy masek i kominiarek. A ujawnienie tożsamości mundurowych uczestniczących w rozpędzaniu protestów wiąże się dla nich i ich rodzin z trudnymi do zniesienia konsekwencjami.

W Drohiczynie spłonęły cztery prywatne samochody, z których trzy miały rzekomo należeć do milicjantów. Jeden z mężczyzn nadzorujących zdejmowanie nielegalnych czerwono-biało-czerwonych flag musiał zmierzyć się z upublicznieniem informacji o miejscu zamieszkania i danych jego domniemanej kochanki, z którą miałby zdradzać żonę.

Ujawnianie danych osobowych i namierzanie poszczególnych pracowników MSW odpowiedzialnych za naruszenia praw człowieka, bądź bezpośrednio uczestniczących w pacyfikowaniu demonstracji to dzisiaj ostateczny środek obrony protestującego społeczeństwa.

To też środek, który działa – opisywane wyżej nagranie publicznego uderzenia kobiety przez majora milicji czy inne, ukazujące kobietę próbującą za wszelką cenę pobić ludzi nagrywających jej próby zerwania biało-czerwono-białych wstążek z barierek w parku potwierdzają, że ludzie z resortów siłowych mają nerwy zszargane do granic wytrzymałości.

Bardzo aktywni stali się też hakerzy, tytułujący się „cyberpartyzantami”. Nie tylko pomagają oni w namierzaniu „naruszających prawo” i „faszystów”, czyli funkcjonariuszy OMON-u, milicji oraz sędziów ferujących polityczne wyroki. Podejmują też coraz śmielsze akcje na własną rękę. Na początku września umieścili Łukaszenkę i kilku najwyżej postawionych oficerów na liście poszukiwanych, tydzień później wyłączyli główną stronę MSW.

Poza tym złożyli życzenia urodzinowe Swiatłanie Cichanouskiej za pośrednictwem witryny państwowej loterii, a w poniedziałek 14 września udało im się nawet zablokować możliwość opłacania podatków na stronie ministerstwa finansów. Zapowiadają całkowity paraliż systemu podatkowego, co wydaje się jednak trudne do zrealizowania.

W poniedziałek przypomnieli również o ultimatum, które postawili reżimowi. Grożą publikacją danych kilkudziesięciu tysięcy pracowników resortów siłowych – ich miejsca służby, jednostek, adresów i numerów telefonów, o ile reżim nie zacznie współpracować z ludźmi. Ośrodkiem publikacji ma być kanał Nexta, a na potwierdzenie realności swojej groźby pokazali już fragment tej listy. Jeśli do wycieku rzeczywiście dojdzie, to będzie to sytuacja bez precedensu na całym świecie – sparaliżuje działania MSW na miesiące, a oficerowie odpowiadający za rozpędzanie protestów znajdą się prawdopodobnie w realnym zagrożeniu.

Dokąd zmierza rewolucja?

To jednak nie jedyne sposoby walki z reżimem, który podjęli Białorusini. Mimo że strajki w państwowych instytucjach osłabły, a władze próbują na wszystkie sposoby odstraszyć robotników od kolejnych prób, to wciąż trwa włoska wersja tych strajków. Jej skutkiem jest pogłębiający się kryzys gospodarczy.

Zresztą groźby reżimu już nie do końca działają na robotników. 10 września rano po zakończonej zmianie górnik Jurij Korzun przykuł się łańcuchem i kajdankami do maszyny wydobywczej na głębokości 300 metrów. Został siłą stamtąd usunięty, ale wieść o jego proteście szybko rozeszła się po całym kraju. Jeszcze w piątek pracownicy koncernu Biełaruśkalij ogłosili bezterminowy strajk w odpowiedzi na wyrok sądu, który uznał strajk w tym przedsiębiorstwie w dniach 17 i 18 sierpnia za nielegalny.

Już w sierpniu rezerwy walutowe Białorusi w złocie i walutach stopniały o prawie 16 proc. Wiele wskazuje na to, że prawdziwy kryzys się jeszcze nie zaczął. S&P prognozuje dalsze, długofalowe i znaczące pogorszenie kondycji białoruskiej gospodarki. Nie pomogła również odmowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego przyznania Białorusi 940 milionów dolarów na walkę z gospodarczymi powikłaniami po COVID-19. Jako oficjalny powód MFW podał „niemożliwość znalezienia wspólnego języka".

A dochodzi do tego koszt utrzymania w najwyższej gotowości i aktywności resortów siłowych. Sam Łukaszenka stwierdził, że koszty utrzymania w zachodniej Białorusi armii w pełnej gotowości nie są niskie. Trudno wyobrazić sobie, ile kosztuje wystawianie co tydzień armii OMON-u na ulice wszystkich największych miast. A przecież w miasteczkach też nie ustają protesty.

W oczy Białorusinów zajrzało widmo dewaluacji. Mają jednak świadomość, że ich działania wywierają realny wpływ. Przestają powoli płacić podatki i opłaty komunalne, żeby jak najbardziej obciążyć system – by ten w końcu się załamał. Są gotowi iść z reżimem na wojnę na wytrzymałość.

W tej sytuacji nawet 1,5 miliarda dolarów pożyczki od Rosji może nie uratować Łukaszenki. A w tle słychać jeszcze coraz głośniejszy głos Cichanouskiej, która próbuje nawiązać z Moskwą dialog.

Udostępnij:

Nikita Grekowicz

Niezależny dziennikarz specjalizujący się w tematach Białorusi i Europy Wschodniej. Od 2022 pracuje w Dziale Edukacji Międzynarodowej Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Od 2009 roku związany ze Stowarzyszeniem Inicjatywa Wolna Białoruś, członek Zarządu Stowarzyszenia w latach 2019-2021. Absolwent Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych UW z dyplomem zrealizowanym na kierunku Artes Liberales. Grafik i ilustrator. Z pochodzenia Białorusin.

Przeczytaj także:

Komentarze