0:000:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

W czwartek nad ranem Elenę z Chmielnickiego obudziły wystrzały. Teraz, gdy stoimy na dworcu w Lwowie, niczego już nie jest pewna. Czy to był sen, czy telefon, który długo wibrował na szafce przy łóżku? Pamięta, że zerwała się na równe nogi, oddzwoniła do matki, a ta się nawet nie bawiła w powitania. – Wojna – rzuciła przez łzy.

To już nie jest czas na modlitwę

- Niby można było się na to przygotowywać, ale taka sytuacja to zawsze jest zaskoczeniem. Początkowo wpadłam w popłoch, choć wiedziałam, co robić, trochę ubrań, rzeczy osobiste i prosto na dworzec - 27-letnia dziewczyna pokazuje na małą walizkę. Do Lwowa dotarła autobusem, właśnie stoi w pierwszym rzędzie na peronie i czeka na pociąg do Przemyśla.

- Co dalej? – dopytuję.

- Chcę zatrzymać się u znajomych w Warszawie. Poczekać. Tylko nie wiem, czy będę umiała, wiedząc, że rodzina tutaj zostaje.

Wraz z Eleną tłum chętnych, wszyscy czekają na pociąg do Przemyśla o godz. 12:10. Biletów nie ma. Kasjerki przebąkują coś o kolejnym składzie, który ma zostać podstawiony godzinę później. Niektóre z nich, tak przynajmniej twierdzi Oleg, który chce wyjechać z Lwowa, mówią wprost: nie kupujcie biletów, po prostu wsiadajcie.

Przeczytaj także:

Przed dworcem starszy mężczyzna gra na harmonii. W środku pełno ludzi, nie tylko Ukraińców. Są też studenci z Białorusi i Nigerii, kilku Pakistańczyków oraz większa grupa Hindusów. Wcześniej, pod hotelem, spotykam jeszcze dyplomatów z Filipin, którzy czekają na autobus z Kijowa. Tylko, że ten wciąż nie przyjeżdża.

Na dworcu oczekiwanie i milczenie. Jakaś para nie może się od siebie odkleić, mieli jechać do Polski razem, on nie opuści Ukrainy, bo prezydent ogłosił zakaz wyjazdu dla mężczyzn w wieku poborowym. – Nie mogę się z tym pogodzić – płacze jego dziewczyna.

- Nie boję się Putina, nie boję się o siebie, boję się o dzieci. Wyjeżdżamy do Polski, nie wiem, kiedy wrócimy. Mąż musiał zostać w Kijowie. Powiedziałabym, że będę się modlić, ale to już nie jest czas na modlitwę – mówi kobieta, która przytaszczyła na dworzec dwie wielkie walizki.

Takich jak ona, matek z dziećmi, jest tu najwięcej. Najmłodsi niosą plecaki z Myszką Miki i Psim Patrolem, a w rękach trzymają misie. Kobieta z Iwano-Frankowska zabiera w podróż swojego psa. Jej przyjaciółka rozmawia przez telefon i płacze. Starszy mężczyzna na pytanie o wojnę tylko wyklina.

- Panie, nas pan nie pyta, my odetchnąć na weekend jedziemy – mówi za to dojrzała kobieta w szafirowej kurtce i spodniach z lateksu, która poprawia szalik mężowi.

Alarm: Su-25 leci na Lwów

Pociąg jest już opóźniony kilka minut, ale nagle jego przyjazd przestaje mieć znaczenie. Zaczyna wyć syrena i tłum rzuca się do schodów. Ludzie chowają się w poczekalni i w tunelu pod peronami. Znów szlochanie i przerażone miny. Potem okaże się, że władze ogłosiły alarm, bo rosyjski samolot szturmowy Su-25 leciał w kierunku Lwowa. Po kilku minutach syrena milknie.

- Zaatakują Lwów? – pytam 24-letnią Ludmiłę, która wraz z koleżanką zamierza dostać się do Pragi, gdzie mieszka jej siostra. Obie mają łzy w oczach.

- Niczego już nie jestem pewna. Takie rzeczy nie powinny dziać się w XXI wieku. Wiem, że cały świat ściska za nas kciuki, wysyła dla nas wyrazy poparcia, cały Facebook jest w kolorach ukraińskiej flagi, ale czuję się z tym źle. Bo to, czego naprawdę potrzebujemy, to realna pomoc w walce z Rosjanami, a tej jak nie było, tak nie ma – mówi Ludmiła.

- Czego najbardziej się boisz? – dopytuję.

- Tego, że nic nie mogę zrobić. A może bardziej tego, że świat, który znałam, właśnie się rozpadł.

Z tego powodu tysiące Ukraińców zdecydowało się wyjechać, droga większości z nich prowadzi przez Lwów. Władze poinformowały, że obwód lwowski do piątku przyjął ponad pięciuset uchodźców z centralnej i wschodniej Ukrainy. Centrum koordynacji migrantów powstało na stadionie Arena Lwów, wybudowanej na mistrzostwa Europy w piłce nożnej w 2012 roku. Ale to tylko garstka z uciekinierów, bo wiele osób przyjechało do Lwowa, by zatrzymać się u krewnych i znajomych.

Reszta jedzie głównie do Polski. Wedle różnych szacunków w ciągu dwóch dób od inwazji Rosji na Ukrainę do Polski wjechało 30 tysięcy Ukraińców. Ale długie sznury aut wciąż ciągną się do przejść granicznych z Polską, niektórzy porzucają pojazdy i próbują iść pieszo.

Równie wytrwali muszą być kierowcy, którzy jeszcze nie dotarli do Lwowa. Na głównej drodze dojazdowej ze wschodu, na wysokości Zborowa i Złoczowa policja ustawiła punkty kontroli. Na odcinku kilkunastu kilometrów utworzył się ogromny korek: trzeba było czekać nawet 2,5-3 godziny.

[video width="848" height="480" mp4="https://oko.press/images/2022/02/VID-20220225-WA0011.mp4"][/video]

Film z dworca kolejowego we Lwowie nakręcony przez Szymona Opryszka

Jadę na tajną misję „Je… Putina”

W piątek wieczorem przy wjeździe do Lwowa powstały barykady z worków z piaskiem i opon, których strzegli żołnierze. A ci nie są rozmowni. Nie chcą mówić ani ci z barykady, ani ci, których wcześniej spotkałem na dworcu. Jeden z nich, wyglądał może na 25 lat, opierał się o mur i palił papierosa z zaszklonymi oczyma, tylko rzucił: Nie było wyboru. Inny, nieco starszy zażartował, że nie ma czasu, bo jedzie na tajną misję zwaną „Je… Putina”.

Cisza jest tłem dla tej wojny, której front przetacza się 500 kilometrów dalej. W piątek wieczorem władze ustanowiły godzinę policyjną, która obowiązuje od 22. do 6. rano.

- Chaos? Nie, tutaj jest spokojnie. Lwów w porównaniu do mojego Kijowa to niebo. Tam wszystko runęło z dnia na dzień, tu jeszcze czuć życie - zapewnia mnie na dworcu Oleg, student z Krakowa, wierzy, że dzięki legitymacji pogranicznicy przepuszczą go przez granicę. - Ciałem jestem tutaj, ale myślami wciąż w domu. Nie mogę przestać patrzeć w telefon, ciągle śledzę doniesienia, boję się każdej nowej wiadomości.

- Wiadomo co w Kijowie? – zagaduję mężczyznę, który stoi z telefonem pod dworcem. Przyjechał wczoraj z Polski i to aż z województwa wielkopolskiego, czeka na siostrę, szwagra i ich dzieci, które mają dotrzeć do Lwowa. Potem wszyscy spróbują wyjechać do Polski. Początkowo nie chce rozmawiać. - Wy dziennikarze, na jednej stronie piszecie o bombach i krwi, zaraz potem dajecie przepis na koktajl Mołotowa. Daje słowo, widziałem taki poradnik na ukraińskim portalu. Odkąd wróciłem do kraju, to zabijam nudę, żeby o tym wszystkim nie myśleć. Czy pojadę na front? Jak będzie trzeba to tak, ale mam nadzieję, że mnie puszczą, bo robota w Polsce czeka – opowiada.

- A co dalej z wojną?

- Kijów wezmą i będą chcieli zrobić drugą Białoruś – mówi ściszonym głosem.

Wujek Vitalik sam wysadził most

W telefon patrzą tu wszyscy: na dworcu, w korkach do granicy, w kolejkach do bankomatów. W jednej z nich we Lwowie dwie dziewczyny rozmawiają o Witaliju Skakunie, nowym narodowym bohaterze, który zginął na froncie. Zgłosił się na ochotnika do wysadzenia mostu drogowego w regionie Chersoniu, by zatrzymać kolumnę rosyjskich czołgów.

– Nasz człowiek – mówią, bo lokalne media błyskawicznie poinformowały, że uczęszczał do szkoły zawodowej w Lwowie.

„Kiedy wczoraj obudziły nas syreny we Lwowie, Wiktoria wpadła w panikę. Uspokoiliśmy ją i powiedzieliśmy, że (…) ​​Siły Zbrojne nas ochronią i wszystko będzie dobrze. Na co córka zapytała: "Siły Zbrojne - to mój wujek Vitalik?". Skinęłam głową: „Tak, on i setki innych”. I od razu do ciebie napisałam, ale milczałeś, broniłeś naszego kraju” – napisała jego siostra w pożegnalnym poście na Facebooku.

Tymczasem pod pomnikami we Lwowie ludzie palili znicze, by uczcić pamięć dotychczasowych ofiar wojny. W jednym z kościołów ruszyła zbiórka żywności i odzieży dla armii.

Idziemy zamalować znaki wroga

Gdy zaczyna się pierwsza noc z godziną policyjną Lwów całkowicie pustoszeje. Idę w poszukiwaniu otwartego sklepu (w niektórych mniejszych punktach właściciele wywiesili karteczki z informacją: płatność tylko gotówką), gdy spotykam grupkę podrostków ze sprejami. Pytam o nastroje, a oni odpowiadają, że właśnie idą walczyć i będą zamalowywać znaki wroga.

Nic z tego nie rozumiem, dopiero później w komunikacie władz przeczytam, że chodzi o różnego rodzaju znaki na drogach, drzewach, balkonach czy dachach, które napastnikom mogą pomóc namierzyć dany obiekt. „Jeśli widzisz niezrozumiałe znaki w dostępnym miejscu - przykryj je deskami, piaskiem lub smołą. Jeśli zauważysz takie ślady na dachu - poinformuj infolinię miejską” – zaapelowały służby. Podobno w ciągu ostatnich dni zgłoszeń było tak dużo, że służby odpuściły temat.

Ale widmo inwazji jest wciąż obecne. Przypominają mi się słowa Eleny, którymi żegnała się na dworcu. – Mam nadzieję, że jutro nie obudzą nas syreny.

;

Udostępnij:

Szymon Opryszek

Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.

Komentarze