Podczas utajnionych obrad sejmowej komisji obrony (22 lutego) min. Antoni Macierewicz miał stwierdzić, że niektórzy wyrzuceni z armii dowódcy mogą usłyszeć zarzuty "w związku z katastrofą smoleńską". Padły również supozycje o rosyjskiej agenturze. Tymczasem w wojsku szukają "wrogów" i awansują - w przyspieszony sposób - "klenczonów"
"W Sztabie Generalnym zmiany objęły 90 proc. stanowisk dowódczych, a w Dowództwie Generalnym 82 proc." - głosi informacja resortu opublikowana 22 lutego. "Minister obrony narodowej Antoni Macierewicz przeprowadził szeroką wymianę kadr na najwyższych stanowiskach w jednostkach operacyjnych, każdorazowo zastępując oficerów dobranych przez Platformę Obywatelską oficerami o dużym doświadczeniu bojowym w Iraku i Afganistanie i przeszkolonych we współpracy z wojskami NATO " - napisał resort.
Dowiadujemy się też, że "awansowano ponad 27 000 szeregowych, podoficerów i oficerów w tym 25 generałów."
Rozbicie tej liczby pomiędzy korpusy stało się tajne, choć jeszcze jesienią 2016 roku szczegółowe zestawienia nie były objęte żadną klauzulą. Wiemy zatem, że do 31 października 2016 roku, wśród odchodzących ze służby żołnierzy było 27 generałów i 254 pułkowników. A to każe stawiać pytania o rzeź strategicznych kadr i rzeczywiste możliwości dowodzenia siłami zbrojnymi.
Warto jednak zatrzymać się przy klauzuli „tajne”. Otóż, od 1989 roku uchylano stopniowo kurtynę tajemnicy, za którą ukrywana była armia w PRL. W armiach NATO tajne jest tylko programowanie strategiczne, plany mobilizacyjne i operacyjne, rejony koncentracji, nastroje żołnierzy oraz ISR (intelligence, surveillance & reconnaissance) czyli wywiad, obserwacja i dalekie rozpoznanie. I tak też było do tej pory w Polsce.
Tymczasem pod rządami PiS (tak jak w PRL) tajemnica dotyczy wszystkiego, co niewygodne dla rządzących. Nawet karambol drogowy, spowodowany przez kolumnę ministra obrony, uznawany jest za istotny dla bezpieczeństwa państwa.
Oznacza to likwidację newralgicznej dla demokratycznego państwa cywilnej - w znaczeniu: obywatelskiej, społecznej, politycznej - kontroli nad armią. Opinia publiczna może jednak dowiedzieć się co nieco za przyczyną bałaganu, jaki zapanował w pałacu przy Klonowej w Warszawie (siedziba ministra obrony).
Wojsko Polskie opuścił jeden generał czterogwiazdkowy, jeden trzygwiazdkowy generał broni, dziewięciu dwugwiazdkowych generałów dywizji oraz szesnastu jednogwiazdkowych generałów brygady.
W 2014 roku w służbie pozostawało 119 generałów oraz 1 500 pułkowników. Korpus generalski stracił zatem czwartą część stanu, pułkownikowski – 254 ludzi, czyli jedną szóstą. Zaledwie 46 oficerów zakończyło służbę z powodu wieku emerytalnego.
W historii militarnej ostatniego stulecia niewiele można znaleźć podobnych okoliczności. Politycy rzadko osłabiają własne armie w obliczu potencjalnego konfliktu.
Najczęściej przywołujemy czas masowych represji w Armii Czerwonej między majem 1937 a wrześniem 1938 roku.
Z kolei apologeci marszałka Józefa Piłsudskiego nie chcą słyszeć o czystkach po przewrocie majowym - a wyrzucono wtedy z armii 30 generałów i 551 starszych oficerów.
Już te przykłady powinny powstrzymać polityków przed majstrowaniem przy delikatnym mechanizmie polityki kadrowej armii. Wymagałoby to jednak przyjęcia imperatywu potrzeb obronnych. A tymczasem mamy do czynienia z zemstą za urojone winy.
Niefortunnie jednak zdarzył się szczyt NATO w Warszawie, który ktoś musiał przygotować. Złoty medal "Za zasługi dla obronności" dostał wprawdzie rzecznik prasowy ministra, ale prawdziwym ojcem sukcesu był generał Mieczysław Gocuł, szef Sztabu Generalnego WP. W maju na wniosek ministra obrony prezydent przedłużył mu kadencję na kolejne trzy lata. Ale już w lipcu gen. Gocuł złożył raport o podaniu się do dymisji z półrocznym wyprzedzeniem. Dlaczego? Można się tylko domyślać.
Od września 2016 roku min. Macierewicz już ani razu nie znalazł dla niego czasu. Działo się to w czasie newralgicznym dla przyjęcia amerykańskiej brygady w Polsce. Jak się dowiadujemy z wiarygodnego źródła,
gen. Gocuł wielokrotnie dzwonił na Klonową, słysząc zawsze, że ministra nie ma albo jest szalenie zapracowany. Wysyłał listy, pozostały bez odpowiedzi. Tymczasem rzecznik prasowy ministra Bartłomiej Misiewicz wymienił 90 proc. podległych Gocułowi oficerów.
Pod koniec stycznia generał definitywnie pożegnał się z armią.
Generał broni Mirosław Różański, szef Dowództwa Generalnego, krótko świętował sukces ogromnych (30 tysięcy żołnierzy) manewrów Anakonda (czerwiec 2016). Rychło zaczął się dowiadywać o mianowaniu mu nowych podwładnych, gdy ... meldowali się w jego gabinecie. Nie miał żadnego wpływu na obsadę stanowisk , za które ponosił odpowiedzialność, bo nominacje trzymano przed nim w tajemnicy (potwierdzają to dwa niezależne źródła).
Zgoła inna gra toczyła się w Dowództwie Operacyjnym. Tajemnicą poliszynela było, że jego dowódca generał broni Marek Tomaszycki jest mile widzianym przez prezydenta Andrzeja Dudę kandydatem na następnego szefa Sztabu Generalnego. Ale Macierewicz miał innego.
Znając datę wizyty prezydenta w Dowództwie Operacyjnym, wysłał gen. Tomaszyckiego do Afganistanu. Prezydent został powitany przez zastępcę, generała brygady Sławomira Wojciechowskiego. Kadencja Tomaszyckiego skończyła się w grudniu 2016. Z Dowództwa Operacyjnego odeszło za nim jeszcze dwunastu pułkowników. Nowym szefem Sztabu Generalnego został generał broni Leszek Surawski.
Jedenastu pułkowników i jeden major w ślad za swym dowódcą generałem Adamem Dudą opuściło newralgiczny dla modernizacji technicznej armii Inspektorat Uzbrojenia. W dowód uznania dostali ryngraf z dedykacją.
Z Centrum Operacji Powietrznych odeszło czterech pułkowników i trzech majorów. Z Inspektoratu Wsparcia - generał brygady oraz 23 pułkowników.
Na samych szczytach mamy zatem sytuację następującą. Newralgiczne stanowiska zajmuje trzech (oddajmy im honor) świetnie przygotowanych oficerów - gen. dywizji Jarosław Mika, Dowództwo Generalne, gen. broni Leszek Surawski, Sztab Generalny oraz gen. brygady Sławomira Wojciechowski, Dowództwo Operacyjne.
Wszyscy trzej kariery wojskowe rozpoczynali jeszcze w PRL. Czyżby opowieść o usuwaniu komunistycznych złogów utraciło znamiona aktualności?
Czwartym oficerem największych nadziei, od lat przygotowywanym do objęcia najwyższych funkcji w armii, był generał dywizji Andrzej Reudowicz, dowódca 12 dywizji zmechanizowanej. On jednak nie wykazał się zrozumieniem potrzeb reprezentacyjnych rzecznika prasowego (jak pisze "Polityka", przyjął Misiewicza w gabinecie, zamiast prężyć się przed nim przed jednostką, więc wyjeżdża do norweskiego Stavanger na stanowisko dowódcy Joint Warfare Centre.
Hipotezę zemsty potwierdzają kolejne posunięcia kadrowe Macierewicza. Najpierw wysłał do zielonych garnizonów prokuratorów wojskowych, którzy prowadząc śledztwo smoleńskie kwestionowali teorię zamachu.
W kwietniu 2016 roku do kawalerii pancernej w Żaganiu przeniesiono płk Olafa Truszczyńskiego, szefa Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej, światowej sławy specjalista psychologii lotniczej. W rządowej komisji Jerzego Millera kierował podkomisją lekarską i oceniał stan psychiczny pilotów Tupolewa.
A w drugą stronę działa to tak. Płk dr inż. Ryszard Parafianowicz karierę dowódczą zakończył na 3 Batalionie Inżynieryjnym w Nisku. Ale nie za te zasługi został rektorem-komendantem Akademii Obrony Narodowej, by ją zlikwidować i powołać (już jako generał) w jej miejsce Akademię Sztuki Wojennej.
Wtajemniczeni twierdzą, że o nominacji zadecydowała jego książka „Podziemie niepodległościowe na Suwalszczyźnie 1944–1952”, którą pochwalił się ministrowi.
Pod komendą Parafianowicza w Akademii Sztuki Wojennej ruszyły „szkółki niedzielne” dla kandydatów na najwyższe stanowiska w Wojsku Polskim. Obowiązkowy roczny kurs strategiczno-obronny dla generałów zastąpiono bowiem szkoleniami weekendowymi.
Czystka na szczytach powoduje spore luki kadrowe. Dlatego na kilka miesięcy przed nią minister wydał rozporządzenie o możliwości awansowania co roku o więcej niż jeden stopień. W ten sposób osłabiana jest kadra jednostek liniowych. Dodatkowo,
w niektórych z nich nawet 20 procent oficerów i podoficerów odeszło do Wojsk Obrony Terytorialnej. Pełną parą ruszył już nabór.
Wielu nie trzeba namawiać. Wybierają łatwą służbę (w żołnierskim slangu: „sanatorium”) blisko rodziny.
W korpusie oficerskim i podoficerskim wszystkich czekają rozmowy kadrowe. Ci, którzy je mają za sobą opowiadają, że spotkanie zaczyna się od straszenia przeniesieniem na równorzędne stanowisko na drugi koniec kraju.
W przypadku braku zgody na przeniesienie wydarzenia nabierają tempa: straszenie zwolnieniem, odmowa, rozkaz personalny, odwołanie, nieuwzględnienie odwołania i podtrzymanie rozkazu oraz wyznaczenie.(Źródło: Niezależne Forum o Wojsku i rozmowy z żołnierzami)
Oficerom proponuje się czasem awanse, chorążym – nie. Ponieważ żołnierzowi przysługuje tylko jedyna forma protestu (odejście z armii), w najbliższym czasie możemy spodziewać się exodusu podoficerów.
Oficerów i podoficerów brakuje już wszędzie z wyjątkiem dowództw średniego i wysokiego szczebla. Nie zmniejszono etatów w „warszawskim wojsku biurowym”. Stanowiska, które w ministerstwach sojuszniczych zajmują cywile, w Polsce nadal są pożądanym miejscami pracy pułkowników i generałów.
Głównym księgowym MON jest gen. dywizji Sławomir Pączek. Przez całą służbę zajmował stanowiska urzędnicze związane z planowaniem budżetowym. Nie ma pojęcia o dowodzeniu kompanią, a co dopiero dywizją. Oficerowie, którzy kosztują kilkakrotnie więcej od cywili, powinni służyć w Sztabie Generalnym. Urząd MON powinien zatrudniać urzędników. Powtarzali to kolejni ministrowie obrony i nic.
Ujawniają się też oficerowie lojalni wobec przemian. W armii ich nazywają „klenczonami”. Kapelani mają pełne ręce roboty z wydawaniem zaświadczeń o spełnianiu kryterium wartości katolickich, prezentowanych przez kandydatów do awansu.
Nie mogą na nie liczyć „nietożsami”, jak zaczęto nazywać żołnierzy skupiających się na służbie, a nie na towarzyszących jej „jasełkach”.
Najbardziej zaangażowani, jak nowy komendant garnizonu warszawskiego, gen. brygady Robert Głąb, podbijają stawkę wydając żołnierzom rozkaz (15871/16) oglądania TVP Info. Potwierdza on regułę, że najbardziej starają się oficerowie, którzy służbę zaczęli w PRL.
W trzech brygadach obrony terytorialnej (1. Podlaska, 2. Lubelska i 3. Podkarpacka) są już etaty i wodzowie. Przyszedł czas na Indian. Rzecz jest pilna, bowiem nieistniejących obrońców terytoriów podczas pokazów dla dygnitarzy muszą zastępować komandosi z Lublińca.
Już teraz zatem tworzenie nowego rodzaju sił zbrojnych odbywa się (wbrew zapewnieniom MON) kosztem jednostek operacyjnych. Oprócz zabierania z nich żołnierzy, na wyposażenie Wojsk Obrony Terytorialnej przesuwane są także pieniądze przeznaczone na modernizację techniczną. Cywilnym zarządcą osobnej, bo wyjętej z systemu dowodzenia, armii ma (w imieniu ministra) kierować nowy podsekretarz stanu, b. harcmistrz ZHR, poseł PiS Michał Dworczyk.
Armia to nie tylko żołnierze. Obsługuje ich ponad 40 tysięcy pracowników wojska. Do nich doliczyć trzeba kolejne tysiące cywilów pracujących zarówno w wielkich fabrykach zbrojeniowych, jak i maleńkich przedsiębiorstwach podległych MON. We wszystkich przeprowadzono wnikliwą kwerendę personalną.
Wiceminister obrony Bartosz Kownacki pochwalił się publicznie, że dzięki temu przeglądowi wykryto ponad czterystu „wrogów” (po wystąpieniu sejmowym 5 października 2016)
Czym można sobie zasłużyć na takie miano? Ano, młodszy referent był przed laty radnym Platformy Obywatelskiej. Dla jemu podobnych, niepewnych jednostek o dwuznacznym obliczu ideowym, nie ma miejsca w systemie bezpieczeństwa.
Podobne restrykcje dotyczą odchodzących oficerów. Zazwyczaj, po odebraniu kilkusettysięcznej odprawy i przyswojeniu wojskowej emerytury, natychmiast podejmowali pracę dla MON i okolic w charakterze cywilnych ekspertów.
Trzeba przyznać, że było to główną przyczyną klęski konceptu „ucywilnienia” stanowisk, których nie dotyczył łańcuch dowodzenia. Bywało, że etaty „ucywilniano” i „militaryzowano” w zależności od potrzeb. Ten zwyczaj się nie zmienił. Dotyczy przecież już tylko wybranych.
Przekonał się o tym generał broni Waldemar Skrzypczak (w rezerwie), który wygrał konkurs na doradcę szefa Wojskowego Instytutu Technicznego Uzbrojenia. Jak tylko zaczął krytykować politykę MON, musiał złożyć rezygnację.
Czy coraz częstsze przykłady patologicznego wręcz szargania honoru żołnierzy interesują zwierzchnika sił zbrojnych? Sądząc po poglądach jego ekspertów, nieszczególnie.
Doradca prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego prof. Andrzej Zybertowicz odkrył karty. "Rewolucja kadrowa dzieje się w momencie, gdy do Polski napływają wojska amerykańskie, czyli nastąpiło wzmocnienie naszego bezpieczeństwa. I pod parasolem wzmocnionego bezpieczeństwa można zrobić reorganizację w wojsku" - powiedział w Radio Zet.
To dramatyczny przykład socjologa, próbującego opowiadać o dalekich krainach, znanych mu tylko z telewizji. Niestety, jego poglądy przejmuje zwierzchnik sił zbrojnych, prezydent Andrzej Duda. Z drugiej strony konflikt między prezydentem a ministrem obrony narodowej jest coraz trudniejszy do ukrycia. Czy poza sporami personalnymi dotyczy on także zagadnień bezpieczeństwa? Możemy się tego spodziewać.
Oto, 10 lutego 2016 roku, w Akademii Marynarki Wojennej zaprezentowano „Strategiczną Koncepcję Bezpieczeństwa Morskiego Rzeczypospolitej Polskiej”. Nad dokumentem przez rok pracował zespół ekspertów powołanych przy Biurze Bezpieczeństwa Narodowego.
Nie było wśród nich delegatów MON. A jest to dokument arcyważny. Pierwszy raz w najnowszej historii RP holistycznie potraktowano polskie interesy wynikające z dostępu do morza oraz pożądane metody ich strzeżenia. Akt ów będzie miał jednak wyłącznie znaczenie historyczne. Prezydent nie ma bowiem szans na wymuszenie na MON jakichkolwiek dezyderatów.
Dla uczciwości rozważań trzeba przyznać, że gromione przez dzisiejszą opozycję słowa szefa MON Antoniego Macierewicza o "oficerach dobieranych przez PO" nie są dalekie od prawdy.
W rzeczywistości tak właśnie było od początku III RP. Zwyczaj ów, w zaiste wulgarny sposób (obiad drawski), wprowadził prezydent Lech Wałęsa. Od tamtego czasu, szczególnie w okresach kohabitacji, trwały bezustanne targi o to, czyi ludzie będą dowodzić armią.
Jedni wybierali prezydentów, a inni – rządy. Dlatego generałów dobierano często w konsensualnym „pakiecie”. Łączono ich w pary, po jednym z dużego i małego pałacu.
Tylko taka polityka kadrowa mogła prowadzić do oszałamiających karier, kiedy dowódca batalionu w ekspresowym trybie zostawał generałem dywizji. Armia zresztą równie szybko „wypluła go” ze swych szeregów, uznając za partyjnego karierowicza bez merytorycznych kompetencji.
Dziś mówią, że oddawanie honorów gówniarzowi o przerośniętych ambicjach było winą salutujących. Niestety, tylko wejście w znajomości polityczne dawało realną szansą na szybki awans. Przemilczmy wyjątki, by nie oddać oficerom niedźwiedziej przysługi. Wiedzą o nich wszyscy posiadacze mundurów. Mają też świadomość, że armia była psuta długo przed ostatnim najazdem "Hunów". Latami się tliło. Dziś wybuchł pożar. Dobrze widać kto udaje jego gaszenie. I wśród strażaków zdarzają się podpalacze.
* MICHAŁ SKUZA - "jestem analitykiem wojskowym, głęboko zakamuflowanym bywalcem poligonów i zlikwidowanych kasyn oficerskich".
Komentarze