0:000:00

0:00

Not great, not terrible, tragedii nie ma, mówi Anatolij Diatłow w kultowej już scenie z serialu „Czarnobyl”. Tak reaguje na informację, że dozymetr wskazuje promieniowanie na poziomie 3,6 rentgenów. Szybko wychodzi na jaw, że pomiary były znacząco zaniżone, a zlekceważenie problemu okazuje się tragiczną pomyłką.

Not great, not terrible, tymi słowami można też podsumować nasz stosunek do nierówności społecznych w Polsce. Do takich wniosków skłaniały dotychczasowe dane GUS, z których wynikało, że pod względem rozpiętości dochodów znajdujemy się w okolicach europejskiej średniej. Nie jest wspaniale, nie jest też źle, poprosimy następny temat.

Jednak tragedia?

Ekonomiści zajmujący się nierównościami mieli jednak wątpliwości co do tych statystyk. Przede wszystkim dlatego, że opierały się one na danych ankietowych, a ta metoda mierzenia nierówności ma poważne wady. Dlaczego?

Na przykład nigdy nie ma pewności, na ile informacje podawane przez ankietowane osoby są prawdziwe. „Problemem było też to, że próba była losowa. A przez losowanie trudno trafić na przykład do rodzeństwa Kulczyków” – komentował Paweł Bukowski z Centre for Economic Performance. Dlatego nie powinno zaskakiwać, że gdy Bukowski wraz z Filipem Novokmetem wzięli pod uwagę dane podatkowe, nierówności w Polsce okazały się znacząco wyższe niż wynikało to ze statystyk GUS. Pisało o tym także OKO.press:

Przeczytaj także:

Na tym nie koniec. Michał Brzeziński, Michał Myck i Mateusz Najsztub opublikowali niedawno artykuł na temat nierówności dochodowych w Polsce. Mówiąc dokładniej, zbadali nierówności dla dochodów rozporządzalnych, czyli zarobków, które zostają nam w kieszeni po uwzględnieniu podatków i składek ubezpieczeniowych. W swoich obliczeniach skorygowali dane GUS o dane podatkowe z badań Bukowskiego i Novokmeta, łącząc zalety obydwu podejść. Wyniki? Raz jeszcze wnioski, które wyciągano na podstawie statystyk GUS, okazują się zdecydowanie zbyt optymistyczne.

Autorzy posługują się wskaźnikiem Giniego, popularną miarą nierówności: im mniejsze nierówności, tym niższy Gini. Z nieskorygowanych danych GUS wynikało, że Gini dla Polski wynosił w 2015 roku 30,1, czyli mniej więcej tyle co średnia dla Unii Europejskiej.

Skorygowany Gini jest znacząco wyższy i wynosi między 36,5 a 40,2.

Wynika z tego, że możemy znajdować się wśród liderów nierówności społecznych w Europie. Autorzy porównują uzyskane wyniki ze skorygowanymi danymi dla Hiszpanii, Niemiec i Wielkiej Brytanii. Wypadamy zdecydowanie gorzej od całej trójki.

„Uzyskane przez nas wyniki sugerują, że powszechne przekonanie, iż nierówności dochodowe w Polsce kształtują się na poziomie średniej w Unii Europejskiej, jest prawdopodobnie błędne” – podsumowują Brzeziński, Nycka i Najsztub.

Dlaczego nierówności nas nie ruszają?

Ekonomia nie jest nauką ścisłą, a skala nierówności różni się w zależności od dostępnych danych i przyjętej metodologii. Dlatego można się spierać, czy Polska ma największe nierówności w Unii Europejskiej, jakby to wynikało z ustaleń członków World Inequality Lab opublikowanych na początku tego roku, czy może jesteśmy „tylko” w pierwszej piątce lub pierwszej dziesiątce najbardziej nierównych krajów. Niemniej jednak lekceważenie kolejnych badań pokazujących, że mamy poważny problem z nierównościami, byłoby taką samą lekkomyślnością jak zachowanie Diatłowa.

Niestety temat nierówności jest w polskiej debacie publicznej niemal nieobecny.

Nie wynika to raczej z tego, że nie interesują nas dane ekonomiczne. Pewnie wielokrotnie słyszeli państwo ostrzeżenia, że Polska stanie się „drugą Wenezuelą” albo „drugą Grecją” z powodu zbyt dużego długu publicznego. (Takie alarmistyczne przewidywania są popularne pomimo tego, że nasz dług liczony jako procent PKB wynosi około 50 proc. i jest znacząco niższy niż średnia dla krajów Unii Europejskiej, która kształtuje się na poziomie 80 proc. Dług Grecji, jeszcze przed kryzysem finansowym z 2008 roku, wynosił ponad 100 proc.)

Skoro więc tyle dyskutujemy o zagrożeniu „drugą Grecją”, choć na razie nie ma ono większego potwierdzenia w dostępnych nam danych, to czemu nie robimy tego samego w odniesieniu do problemu nierówności, na który wskazuje coraz więcej publikacji?

Jednym z powodów jest to, że niewielkiej w sumie grupie fundamentalistów rynkowych udało się skutecznie wmówić Polakom, iż temat nierówności jest wydumany i tak naprawdę nie ma się czego obawiać. Witold Gadomski napisał ostatnio w „Gazecie Wyborczej”, że straszenie nierównościami to „idea zombie” – uporczywie powtarzana teza, która nie znajduje potwierdzenia w badaniach naukowych, specjalność zideologizowanych publicystów, nieznających się na prawdziwej ekonomii. To nie pierwszy taki tekst dziennikarza „Wyborczej”.

Wszystkie są napisane w podobny sposób.

Kiedy ktoś porusza temat nierówności w Polsce lub w Europie, Gadomski zmienia temat i próbuje dowodzić, że w skali globalnej nierówności maleją, a ludzie, którzy tego nie pojmują, są niczym demagogiczny wójt z Chłopów.

Podejście Gadomskiego to dobry przykład standardowej retoryki polskich fundamentalistów rynkowych. Próbują przekonać społeczeństwo, że za ich poglądami stoi twarda ekonomia, a ludzie zajmujący inne stanowisko to niedouczeni publicyści, którzy w dodatku mają polityczną agendę. Dlatego warto przyjrzeć się temu, kto tak naprawdę zalicza się do grona osób ostrzegających przed nierównościami.

Kto się boi nierówności

Jedną z „publicystek” straszących nierównościami jest Christine Lagarde, była dyrektorka zarządzająca Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a dziś prezeska Europejskiego Banku Centralnego.

„Nie mamy takich samych szans. Pieniądze zawsze zapewnią lepszą edukację i ochronę zdrowia. Z powodu obecnego poziomu nierówności zbyt wielu ludzi w zbyt wielu krajach ma jedynie szczątkowy dostęp do tego typu usług, jeśli w ogóle. Dowody wskazują również na to, że mobilność społeczna jest spowolniona w bardziej nierównych społeczeństwach”

mówiła Lagarde w trakcie jednego z przemówień.

Podobnego zdania są eksperci OECD, organizacji skupiającej kraje wysokorozwinięte. Na jej stronach można znaleźć wiele publikacji wskazujących na szkodliwe efekty nierówności społecznych. Jedna z nich dotyczy negatywnego wpływu na rozwój gospodarczy: „głównym mechanizmem, za pośrednictwem którego nierówności wpływają na wzrost, jest zmniejszanie możliwości edukacyjnych dzieci z biedniejszych środowisk, obniżanie mobilności społecznej i hamowanie rozwoju umiejętności” – czytamy w podsumowaniu.

Takie wnioski wynikają też z badań Branko Milanovica i Roya van der Weide’a. Gdy wzięli oni pod lupę dane na temat społeczeństwa amerykańskiego z lat 1960-2010, doszli do wniosku, że wysokie nierówności wpływają negatywnie na wzrost dochodów biedniejszej części obywateli.

Dlatego, aby zorientować się w sytuacji danego kraju, nie wystarczy wiedzieć, o ile wzrasta w nim PKB, bo samo to nie mówi jeszcze, kto czerpie z tego wzrostu.

Do grona „publicystów” straszących nierównościami musimy zaliczyć też ekonomistów Banku Światowego. Trzech z nich, Norman Loayza, Pablo Fajnzylber i Daniel Lederman, zebrało dane z prawie 40 krajów i wykazało, że istnieje silna korelacja między nierównościami a wskaźnikami przestępczości. Wzięli oni pod uwagę inne czynniki, aby sprawdzić, czy ta korelacja uprawnia do wniosku, że to właśnie nierówności przyczyniają się do wzrostu liczby przestępstw. Ich zdaniem odpowiedź na to pytanie jest twierdząca.

Wśród „publicystów” zatroskanych nierównościami społecznymi jest też kilkudziesięciu ekonomistów europejskich, którzy wzięli udział w tegorocznej ankiecie centrum badawczego The Initiative on Global Markets. Zadano im pytanie, czy wzrastające nierówności wpływają negatywnie na demokrację. Tylko jedna osoba stwierdziła, że nie jest pewna. Pozostałe uznały, że obecna skala nierówności zagraża stabilności państw demokratycznych.

Nierówności to prosta droga do populizmu

W kontekście wpływu nierówności na demokrację mówi się najczęściej o tym, że sprzyjają one skrajnej prawicy, która wykorzystuje podziały społeczne, aby zyskać popularność. Klasycznym przykładem jest sukces Donalda Trumpa, ale i nam w Polsce ten scenariusz powinien coś przypominać. Jeśli nierówności w naszym kraju rzeczywiście są tak duże, jak to wynika z najnowszych publikacji, to Polska podąża dobrze rozpoznaną ścieżką: zaniedbane problemy społeczne skutkują sukcesem prawicowych radykałów.

Wspomniany wcześniej Milanović zwraca uwagę na jeszcze jeden polityczny efekt nierówności.

„Bogaci zyskują większą władzę polityczną i używają jej do promowania własnych interesów oraz umacniania swojej pozycji w społeczeństwie. Oznacza to, że wszystkie negatywne konsekwencje wykluczenia i braku szans zostają wzmocnione i utrwalone” - pisze Milanović.

Innymi słowy, społeczeństwo przypomina coraz bardziej oligarchię niż demokrację, coś takiego stało się właśnie w USA, które przez dekady lekceważyły problem nierówności.

Przed zgubnymi skutkami nierówności ostrzegają też ONZ i Human Rights Watch, organizacja zajmująca się prawami człowieka. Jakiś czas temu skrytykowały one Wielką Brytanię za to, że polityka oszczędności doprowadziła do pogłębienia problemów związanych z rozwarstwieniem społecznym. Nierówności są tak dotkliwe na Wyspach, że zdaniem ONZ i HRW stawiają znak zapytanie, na ile rząd brytyjski dba o prawa człowieka swoich obywateli, na przykład o ich dostęp do żywności.

To tylko kilka przykładów. Na temat szkodliwych skutków nierówności społecznych ukazało się też wiele publikacji książkowych. Od słynnego Kapitału w XXI wieku Thomasa Piketty’ego, przez Cenę nierówności Jospeha Stiglitza, po Nierówności Anthony’ego Atkinsona. W ostatnim miesiącu premierę miała zaś książka "Triumf niesprawiedliwości: jak bogaci migają się od podatków i jak sprawić, by zaczęli je płacić" (The Triumph of Injustice: How the Rich Dodge Taxes and How to Make Them Pay) Emmanuela Saeza i Gabriela Zucmana. Pokazują oni, jak podatki progresywne mogłyby częściowo zasypać rosnącą przepaść między bogatymi i całą resztą.

Nad nierównościami ubolewają nawet zadeklarowani entuzjaści wolnego rynku. Jonathan Tepper i Denise Hearn przekonują w książce "Mit kapitalizmu: monopole i śmierć konkurencji" (The Myth of Capitalism: Monopolies and the Death of Competition), że monopolistyczna władza największych korporacji przyczynia się do zwiększenia nierówności.

Wszyscy wymienieni to uznani ekonomiści, zdobywcy wielu nagród, ludzie zatrudnieni na czołowych uniwersytetach na świecie. Czytelnicy Gadomskiego dowiedzą się o nich co najwyżej tyle, że to „celebryci”, „idole lewicy” lub „publicyści”, bo tak właśnie w kolejnych swoich tekstach przedstawia ich dziennikarz „Gazety Wyborczej”. W prawdziwej ekonomii, za której obrońcę uważa się Gadomski, nikt nie leje łez z powodu nierówności, wszyscy bowiem wiedzą, że to wymysł przeciwników wolnego rynku.

Bądźmy mądrzejsi

Gadomskiego nie przekona zapewne żadna liczba publikacji ani ekspertów ostrzegających przed nierównościami. Skoro 831 ekspertów od klimatu pracujących nad raportem IPCC nie potrafiło skłonić go do zmiany zdania w sprawie globalnego ocieplenia, to tym bardziej nie zrobią tego ekonomiści.

Właśnie dlatego Stiglitz nazywa takie osoby „fundamentalistami rynkowymi”. Jak pisze, ich poglądy nie „opierają się na nauce ekonomicznej ani na dowodach historycznych”. Są rodzajem dogmatu, w który wierzy się za wszelką cenę. Tych, którzy tego nie robią, wyklina się zaś w kolejnych publikacjach.

Jak trafnie podsumował tę postawę Jakub Jędrak, fizyk i popularyzator nauki, Gadomski „wierzy w większą realność tak zwanej niewidzialnej ręki rynku niż w realność procesów fizyko-chemicznych zachodzących w atmosferze i oceanach”.

My jako społeczeństwo nadal mamy wybór. Możemy zaufać ludziom, którzy twierdzą, że nierówności to temat wydumany, i zająć się innymi problemami. Możemy też wziąć pod uwagę najnowsze doniesienia polskich badaczy, a także posłuchać zagranicznych ekspertów, i potraktować zagadnienie nierówności na poważnie. Jeśli zdecydujemy się na to drugie, jednym z pierwszych tematów powinien być nasz system podatkowy, który w teorii jest progresywny (bogaci płacą proporcjonalnie wyższe podatki od biedniejszych), w praktyce zaś jest regresywny (biedniejsi płacą proporcjonalnie wyższe podatki od najbogatszych) lub niewiele mu do tej degresywności brakuje.

Od tego, co wybierzemy, zależy polityczna przyszłość Polski.

Tomasz Markiewka, filozof, absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, tłumacz, publicysta. Autor książki „Język neoliberalizmu. Filozofia, polityka i media” (2017). Przełożył na polski między innymi „Społeczeństwo, w którym zwycięzca bierze wszystko” (2017) Roberta H. Franka i Philipa J. Cooka.

Udostępnij:

Tomasz Markiewka

Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)

Komentarze