0:00
0:00

0:00

Do dziś pod prawie każdym tekstem w internecie na temat zasłaniania ust i nosa ktoś przypomina wypowiedź byłego ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego, który zapytany pod koniec lutego 2020 roku o sens noszenia maseczek odpowiedział, że nie ma dużego sensu, bo nie zabezpieczają przed wirusem i przed zachorowaniem. „Światowa Organizacja Zdrowia nie zaleca noszenia maseczek" – powiedział wtedy minister. Nie upłynęło wiele wody w Wiśle, gdy w całej Polsce w połowie kwietnia został wprowadzony obowiązek zasłaniania ust i nosa w miejscach publicznych. Potem zniesiono go na świeżym powietrzu, by znów wprowadzić pod koniec października.

Teraz – jak wynika z zapowiedzi ministra zdrowia – wszyscy będziemy musieli nosić maseczki chirurgiczne albo materiałowe.

Szumowski w tamtej rozmowie z Robertem Mazurkiem w RMF FM o maseczkach wypowiadał się dość lekceważąco – być może dlatego, że wzywał do ich noszenia jego polityczny oponent, marszałek Senatu Tomasz Grodzki, także lekarz. Nie zmienia to jednak faktu, że jego słowa były zgodne z obowiązującą wtedy wiedzą medyczną.

Debunking

Rząd błądzi w pandemicznej mgle. Dlaczego teraz zakazuje przyłbic i każe nosić maseczki? Minister Szumowski wiosną mówił, że maseczki przed niczym nie chronią
Zasada nr 1 pandemii koronawirusa: zalecenia będą się zmieniać. To nowy rodzaj patogenu. Na początku nie wiedzieliśmy o nim prawie nic, powoli dowiadujemy się coraz więcej. M.in., że maseczki działają dobrze, a przyłbice tak sobie

Od dawna w naszej części globu nie było pandemii o takich rozmiarach. Dlatego też nie było wielu badań nad skutecznością zasłaniania ust i nosa w zapobieganiu zakażeniom poza szpitalami, nawet w przypadku grypy. Noszone przez chirurgów w czasie operacji czy przez innych członków personelu medycznego w przypadku osób w ciężkim stanie miały przede wszystkim zapobiegać zakażeniu pacjenta chorobą, z którą jego osłabiony organizm mógłby sobie nie poradzić.

Światowa Organizacja Zdrowia w związku z tym długo zalecała, by maseczki nosiły tylko osoby chore albo opiekujące się chorymi. WHO jest pod tym względem bardzo ostrożna – zalecenia zmienia dopiero, gdy pojawią się przekonujące wyniki badań.

Przeczytaj także:

Dr Wu i jego „cudowna" maseczka

Innego zdania byli eksperci z Azji, gdzie noszenie maseczek w miejscach publicznych przez osoby chore na grypę czy przeziębione było upowszechnione już przed pandemią, i która zaledwie ponad dekadę temu przeszła pandemię SARS. A już na początku XX wieku pochodzący z Malezji słynny chiński epidemiolog Wu Lien-Teh podczas epidemii dżumy płucnej w Mandżurii w 1910 roku stworzył skuteczną wielowarstwową maseczkę z gazy i bawełny i udowodnił jej skuteczność drogą eksperymentów oraz praktyki.

maska dr. Wu Lien-Teha
Instrukcja noszenia maski dr. Wu Lien-Teha w jego „Traktacie o dżumie płucnej", 1926 r.

Pod koniec marca ubiegłego roku George Gao, szef chińskiego Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorobom, w wywiadzie udzielonym magazynowi „Science” powiedział, że największym błędem Europy i Stanów Zjednoczonych podczas wiosennej fali pandemii był brak nakazu noszenia maseczek. Z punktu widzenia chińskiego epidemiologa było oczywiste, że to jedno z podstawowych narzędzi kontroli epidemii.

Trudno w tym momencie nie przypomnieć anegdoty związanej z mandżurską dżumą: nowatorski pogląd dr. Wu, że dżuma płucna przenosi się drogą kropelkową, miał wyśmiać jego zwierzchnik, francuski lekarz Gérald Mesny, krzycząc z oburzeniem: „jak śmiesz ze mną dyskutować, Chińczyku!". Francuz chodził więc po szpitalu zadżumionych bez maseczki, co skończyło się jego śmiercią w ciągu kilku dni. Tak przynajmniej pisze dr Wu w swojej autobiografii, zdaniem badaczy trochę zbyt heroicznej. Nie zmienia to jednak faktu, że maska chińskiego epidemiologa zyskała wielką popularność – na zachodniej półkuli zapomniano o niej po pandemii hiszpanki, ale na wschodniej nie.

Śmiercionośne aerozole

Gdyby koronawirusem zarażały tylko osoby z wyraźnymi symptomami COVID-19, problemu prawie by nie było. Bo przecież spotykając na ulicy kogoś wyglądającego na przeziębionego albo kaszlącego, odsuwalibyśmy się jak najdalej, a większość z tych osób w ogóle nie pojawiałaby się w miejscach publicznych. Maseczki nie byłyby aż tak konieczne.

Niestety aż 40-45 proc. zakażonych nie ma żadnych wyraźnych objawów, tymczasem w ich ślinie wykrywa się znaczne ilości wirusa.

Najnowsze badania sugerują, że zarażamy przede wszystkim mówiąc, a im głośniej mówimy, krzyczymy, śpiewamy, tym więcej emitujemy wirusów. W dodatku niektórzy ludzie są „superemitentami" – z ich ust wydobywa się o wiele więcej wirusa niż w przypadku innych.

Ale również na temat tego, jak właściwie koronawirus trafia do naszego organizmu, dowiadywaliśmy się stopniowo podczas tych pandemicznych 12 miesięcy. Początkowo wydawało się, że przenosi się przede wszystkim drogą kropelkową, czyli w mikroskopijnych kropelkach śliny i wydzielin z nosa, które wypluwamy lub wykichujemy na relatywnie niewielką odległość. Dlatego zalecenia zachowywania dystansu były tu rozwiązaniem jak najbardziej logicznym. Potem jednak badania pokazały, że SARS-CoV-2 niestety częściowo przenosi się również drogą powietrzną, jak wirus odry – zawierające go cząsteczki są tak lekkie, że mogą się przemieszczać na dalsze odległości. To oznacza, że skuteczna maseczka musi blokować nie większe kropelki ale i mniejsze cząstki zawierające wirusa.

Kiedy mówimy, wydalamy kropelki o średnicy 300 mikrometrów. Kiedy kichamy, są one mniejsze – mają średnicę około 100 mikrometrów. Poniżej 100 mikrometrów mówimy o aerozolach. To one długo utrzymują się w powietrzu i dostają się do naszego organizmu, gdy oddychamy. Dlatego też w zaleceniach, jak chronić się przed zakażeniem, pojawia się częste wietrzenie pomieszczeń.

Czy te maseczki w końcu chronią, czy nie?

Ostatni duży przegląd badań na temat skuteczności noszenia maseczek – od modeli matematycznych do doświadczeń z maskami w laboratorium – zawiera następujące wnioski: mamy już wystarczająco dużo badań, żeby stwierdzić, że maseczki działają, tzn. chronią przed zarażeniem i przed zarażaniem. Co więcej, mogą być jednym z najbardziej skutecznych sposobów zmniejszania transmisji wirusa – pod warunkiem, że używa ich, i to prawidłowo – co najmniej 70 proc. ludzi. Autorzy raportu rekomendują więc, żeby maseczki były w pandemii koronawirusa obowiązkowe.

Doświadczenia pokazują, że działają także maseczki z materiału, choć generalnie w mniejszym stopniu niż chirurgiczne. Ale w jednym z przytoczonych badań wyszło, że przed cząsteczkami mniejszymi niż najdrobniejsze aerozole doskonale (w 96 proc.) chroni bardzo gęsto tkana bawełna albo z warstw dwóch materiałów: bawełny, flaneli, jedwabiu, szyfonu.

Obserwujący pracę pierwszej wiceprezydentki Stanów Zjednoczonych Kamali Harris mogą zauważyć, że nosi ona dwie maseczki – chirurgiczną, a na nią materiałową.

Ta coraz powszechniejsza w USA moda ma błogosławieństwo tamtejszych Centrów Kontroli i Prewencji Chorób. Zasada: warstwy i różne materiały, wprowadzona przez dr. Wu ponad sto lat temu, okazała się najlepszym rozwiązaniem i podczas tej pandemii. Centra rekomendują, żeby maseczka:

  • była wielowarstwowa, albo żeby nosić dwie maseczki jak Kamala Harris;
  • przylegała ściśle do twarzy (miała drucik w górnej części, można też używać specjalnej opaski przyciskającej brzegi maseczki albo wiązać ciaśniej gumki na uszy).

Tych kryteriów nie spełniają ani przyłbice, ani chusty czy szaliki. Przyłbice będą mogły być nadal stosowane jako dodatkowa ochrona, przede wszystkim oczu, przez które wirus również może wniknąć do naszego organizmu. Jednak po bombardowaniu ich w laboratoriach mniejszymi i większymi cząsteczkami i kropelkami okazywało się, że wirus przedostaje się górą, dołem, bokami. W przypadku aerozoli są więc nieskuteczne.

Czy to koniecznie musi być maseczka z filtrem?

Autorka tego tekstu widziała wiosną 2020 roku, tuż przed lockdownem, kiedy ludzie rzucili się do sklepów wykupywać kasze i makarony, klienta w masce przeciwgazowej. Umówmy się, że aż taki poziom zabezpieczenia przed wirusem nie jest konieczny. I choć niektóre kraje, jak Austria, Czechy czy niemiecki land Bawaria wprowadziły obowiązek używania masek FFP2 w zamkniętych przestrzeniach publicznych, to też wydaje się nadmiarem ostrożności.

Filtrujące maseczki o standardzie FFP2, według amerykańskiej nomenklatury N95 blokują co najmniej 95 proc. cząsteczek o średnicy 0,3 mikrometra, a więc mniejszych niż te, które przenoszą wirusa. Są również bardzo rygorystycznie testowane w maksymalnie trudnych warunkach – no, chyba że to podróbki.

Autorzy przeglądu systematycznego i metaanalizy dotyczącej masek FFP2 rekomendują, by używać ich w szpitalach i wszędzie tam gdzie personel przy chorych na COVID wykonuje zabiegi (jak np. intubacja), które mogą powodować dużą obecność wirusa. Ich zdaniem szerokiej publiczności powinny wystarczyć maseczki chirurgiczne, i materiałowe – albo kombinacja obydwu.

Historię maseczek FFP2 można wywieść od wielowarstwowej maseczki dr. Wu, ale ważną rolę gra w niej też... damski biustonosz. W latach 50. XX wieku amerykańska projektantka Sara Little Turnbull zdobyła zlecenie z firmy 3M w sprawie opakowań do prezentów i zwróciła uwagę na nadzwyczajne właściwości syntetycznych materiałów, które ta firma opracowała. Zaprojektowała z nich m.in. właśnie bezszwowy biustonosz. Kiedy jednak choroby i śmierć bliskich zmusiły ją do częstych wizyt w szpitalach, na bazie miseczki swojego biustonosza stworzyła dobrze przylegającą do twarzy, wyprofilowaną maseczkę.

Tej analogii z częścią damskiej garderoby raczej nie da się już "odzobaczyć".

maseczka FFP2 firmy 3M

Zakaz i co dalej?

Polski rząd zakazując noszenia przyłbic i chust postąpił „rozsądnie", bo nie gwarantują one takiej ochrony przed transmisją wirusa jak przylegające do twarzy, wielowarstwowe maseczki. Ale ten pandemiczny zakaz w ogóle nie bierze pod uwagę, że dla wielu osób przejście z przyłbicy na maseczkę może być bardzo poważnym utrudnieniem. Wszyscy, którzy ze względu na charakter pracy muszą w nich przebywać przez osiem godzin praktycznie bez przerwy nie bez przyczyny wybierali przyłbice. Kasjerki w hipermarketach, kierowcy komunikacji publicznej – zwłaszcza te pierwsze pracodawcy zaopatrywali w przyłbice. Po pierwsze tak długo używana maseczka wilgotnieje, po drugie po pewnym czasie daje jednak uczucie dyskomfortu.

Autorka tego tekstu nie ma dobrego pomysłu, jak ulżyć osobom, które będą musiały spędzać cały czas pracy w maseczce. Personel medyczny na oddziałach covidowych zwykle pracuje w strojach ochronnych tylko do czterech godzin, bo dłużej w kombinezonach, maseczkach i goglach nie da się wytrzymać. Może personel supermarketów powinien przynajmniej mieć wybór pomiędzy pełną „szychtą" w maseczce albo dłuższą przerwą po czterech godzinach?

Z drugiej strony może te obawy są na wyrost, i skończy się tak, jak się zaczęło, kiedy jeszcze w Polsce przyłbic nie było – maseczki będą albo luźne, albo spadną poniżej nosa. Bo przecież inaczej trudno będzie te osiem godzin wytrzymać.

Ale to temat na inny tekst: dlaczego władza wprowadzają obostrzenia traktuje wszystkich „po równo", kiedy bynajmniej w tej epidemii równi nie jesteśmy.

;

Udostępnij:

Miłada Jędrysik

Miłada Jędrysik – dziennikarka, publicystka. Przez prawie 20 lat związana z „Gazetą Wyborczą". Była korespondentką podczas konfliktu na Bałkanach (Bośnia, Serbia i Kosowo) i w Iraku. Publikowała też m.in. w „Tygodniku Powszechnym", kwartalniku „Książki. Magazyn do Czytania". Była szefową bazy wiedzy w serwisie Culture.pl. Od listopada 2018 roku do marca 2020 roku pełniła funkcję redaktorki naczelnej kwartalnika „Przekrój".

Komentarze