Krzyki i upokorzenia, odmowa znieczulenia i rękoczyn Kristellera bez zgody pacjentki. Brak tłumacza i informacji w zrozumiałym języku. A wymóg paszportu na porodówce nie istnieje w żadnym przepisie... Spis wykroczeń przeciw rodzącym migrantkom
Kiedy Sitora Yusupova zamyka oczy, widzi Dolinę Morelową i czuje smak owoców z dzieciństwa. Ale to nie tam wraca po porodzie, który przeżyła w Polsce. Wraca do siebie – powoli, w bólu i ciszy, jak kobieta, której azyl nie ochronił przed przemocą w chwili narodzin jej dziecka.
Ciąża była odbierana jej kawałek po kawałku. Najpierw w Tadżykistanie, skąd musiała uciekać. Potem na polsko-białoruskiej granicy, gdzie jej ciało traktowano jak pakunek. A w warszawskim szpitalu ukradziono jej sam poród.
Unikała luster, jakby bała się, że zobaczy w nich kogoś obcego. Córki nie oddawała nikomu, nawet mężowi. Jak coś jej nie wychodziło, rzucała przedmiotami i krzyczała. Ubierała się byle jak.
- Wróć do nas, Sitora… – mamrotał mąż przed zaśnięciem.
Ale ona się zgubiła i nie wiedziała, kim ma być. Została przecież okradziona.
Pewnego poranka nie mogła wstać z łóżka. Trafiła na SOR. Potem było gorzej. Poruszała się we mgle. Zapominała, czy zaprowadziła córkę do żłobka. Dzwoniła do ojca po piętnaście razy, żeby złożyć mu życzenia urodzinowe. Mówiła, że córki nie ma, choć stała obok niej.
Kiedy była przytomna, odbierała dziecko wcześniej, tylko po to, by nie zostać sama w domu. A kiedy zostawała sama, włączała tureckie seriale. Wcześniej ich nie oglądała. Teraz żyła cudzym życiem. Jej własne zniknęło.
Ratowały ją wspomnienia z dzieciństwa. Jej korzenie są w Tadżykistanie, głęboko w perskiej ziemi. Isfara, Dolina Morelowa: tam dorastała.
Zimą tuliły się z siostrami i siadały we trzy koło pieca. W izbie pachniało smażonymi konfiturami, które mama podawała ze świeżym twarogiem. Latem budziły się o czwartej rano, żeby zrywać morele. Gdy powietrze od upału gęstniało – pięćdziesiąt stopni w słońcu – siadały na chłodnej ziemi w cieniu i wyjmowały z owoców pestki. Jadły chleb z arbuzem i z masłem, lekkim jak bita śmietana. Potem patrzyły jak morele pękają pod promieniami słońca.
Sitora nie jadła ich od ośmiu lat i nie wie, czy jeszcze kiedyś poczuje ten smak. Najbardziej tęskni za matką. Ma na imię Sahoba – „wróżka”. Sitora dzwoni do niej, kiedy nie czuje motywacji do życia. W dzieciństwie mama mówiła: ”Nie musisz iść do szkoły. Możesz całe życie patrzyć w ziemię jak ja. Czasem w niebo. Ale studia poszerzą ci horyzont. Twój wybór, duchtaram". Po tadżycku to „córeczka”.
Mama przez te wszystkie lata zapłakała tylko dwa razy: kiedy urodziła jej się wnuczka w dalekiej Polsce i gdy córka trafiła do szpitala.
To ona zdecydowała, że wszystkie jej córki będą wykształcone. Sitora głowę nosiła wysoko, mimo że mówiono jej, by spuściła wzrok.
Pewnego dnia piętnastoletnia Sitora spóźniła się na spotkanie z pewną dziennikarką, bo przed szkołą musiała sprzedawać na targu mleko i kefir. Ale usłyszała wystarczająco, żeby zrozumieć, że chce być jak ona. Naprawiać świat. Dostała się na dziennikarstwo w Chudżand, a po studiach prowadziła swój program w telewizji satelitarnej.
Na początku 2014 roku w Tadżykistanie kto nie mówił tego co prezydent, ten był ekstremistą, agentem Zachodu albo członkiem partii islamistycznej. Jednych aresztowano, inni uciekli za granicę. Kobietom zrywano chusty na ulicach, mężczyzn golono głowę siłą.
Ludzie nagrywali wszystko telefonami i wysyłali nagrania, a Sitora je pokazywała.
Władze uznały, że stanowi zagrożenie. Najpierw groźby, żeby przestała występować, później naciski na ojca i siostry.
Trzy lata później poznała Sandżara. Był dziennikarzem. Chciał się z nią ożenić właśnie dlatego, że była inna – wyrzucą ją za drzwi, to wejdzie oknem. Wzięli ślub w 2017 roku.
Po trzech miesiącach Sitora zaszła w ciążę. Kiedy zaczęto grozić, że po porodzie zabiorą jej dziecko, wiedziała, że musi ratować rodzinę.
Teraz opowiadam ja, żeby odzyskać własną historię. To jest przecież moja bajka.
Niepokój – od niego zaczyna się moja ciąża. W trzecim miesiącu ciąży mama głaszcze mój brzuch, zbliża twarz i szepcze: „Pamiętaj, że jestem twoją babcią”.
Nie chcę jej zostawiać, ale w środku słyszę wyraźniejszy głos: trzeba jechać, teraz albo nigdy. Okłamuję ich, że mamy wizy do Austrii. Gdybym wiedziała, co nas czeka, nie zaryzykowałabym.
Z Tadżykistanu do Kirgistanu, z Kirgistanu do Moskwy, a z Moskwy na Białoruś. Piąty miesiąc ciąży. W Brześciu śpimy w hostelu na łóżku piętrowym. Jemy zupki chińskie, żeby nie wydawać pieniędzy. Sandżar kupuje mi jabłko – soczyste, różowe w środku. Kroję je na cienkie plasterki, jem je po kawałku przez kilka dni.
Psy na granicy, wielcy, straszni żołnierze, a mój brzuch pęcznieje, jakby dziecko dla bezpieczeństwa robiło sobie więcej miejsca.
Na granicę z Polską nie jeździmy codziennie, bo czasem ledwo stoję. Boli mnie kręgosłup, nie mogę siedzieć ani chodzić. A na granicy stres. Pokazuję pogranicznikom nagrania, mówię, że publikowałam zakazane treści. Oni na to: „Przecież w Tadżykistanie nie ma wojny, ludzie świętują Dzień Arbuzów”. Tłumaczymy, że to reżimowy folklor, ale oni mają przygotowany tekst:
„My was znamy, chcecie siedzieć w naszych ośrodkach, zbierać pieniądze i kupić mieszkanie w kraju”.
Gadają to samo w kółko, a ja boję się, że stracę dziecko. Nie mówię tego głośno. Moja ciąża nic dla nich nie znaczy.
Jesteśmy na granicy czternasty raz. Siedzimy przy biurku celników. Nagle czuję ciepło między nogami. W toalecie – krew.
– Na pewno zmyśla – mówi celnik. Każe koleżance sprawdzić. W łazience pokazuje mi, żebym zdjęła majtki. Blednie. Ja płaczę i cała się trzęsę. Mąż też płacze. Każą nam wrócić na korytarz. Dopiero gdy Czeczenki zaczynają krzyczeć, że krwawię, ktoś wzywa karetkę.
Żaden z ratowników nie mówi po rosyjsku, a my znamy tylko kilka słów po polsku. Robią zastrzyk, chyba przeciwbólowy, dają kartkę i odjeżdżają. Nikt mnie nie bada, nie pyta, w którym jestem miesiącu.
Brzuch boli dalej. W białoruskim szpitalu chcą 400 dolarów za USG. Pokazuję dokument od polskich lekarzy, a oni się śmieją: – Tu jest napisane, że jesteś całkiem zdrowa.
Krwawienie ustaje. Pytam dziecko, czy wszystko dobrze, kopie w odpowiedzi.
Osiemnasty raz na granicy. Jeśli dziś się nie uda, grozi nam deportacja. Sandżar zawiązuje mi sznurówki i prawie niesie do pociągu. Po wywiadzie celnicy jak zwykle zwracają paszporty wszystkim, ale nam każą zostać. Po godzinie ktoś woła mojego męża. Wpuszczają nas do Polski.
Sandżar obejmuje mnie i płacze jak dziecko. Celniczka pyta mnie z uśmiechem, czy jestem głodna i zapewnia, że w ośrodku zbada mnie lekarz. Ale ja nie chcę z nią rozmawiać, nie ufam jej.
Nasz pierwszy dzień w Polsce to 18 kwietnia 2018 roku. Termin porodu – wrzesień. Do ośrodka w Białej Podlaskiej jedziemy taksówką za ostatnie sto euro. Na miejscu lekarza nie ma, a pielęgniarka może jedynie zaoferować rentgen. – USG i tak nie jest dobre dla dziecka – przekonuje mnie. Jestem przerażona. Brzuch jest coraz większy, ciężki jak arbuz, stopy jakby miały pęknąć.
W maju Fundacja Ocalenie znajduje nam rodzinę – Joannę i Marcina Święcickich. On były prezydent miasta, ona – akademiczka. Wszystko, co mamy, to ich dobroć i numer do warszawskiej przychodni.
Sitora urodziła w Polsce córkę w 2018 roku i syna w 2024 roku. Ma status uchodźczyni. Ile jeszcze dzieci wydały na świat w polskich szpitalach matki z doświadczeniem migracji?
Otwieram dane GUS-u razem z prof. Ireną E. Kotowską, demografką z warszawskiej SGH, honorową przewodniczącą Komitetu Nauk Demograficznych PAN i członkinią Rządowej Rady Ludnościowej. Urodziła się tuż po wojnie, a demografią zajmuje się od trzydziestu pięciu lat. Czytamy, że w 2024 roku, gdy na świat przyszedł Sarmad, syn Sitory, urodziło się 17 169 dzieci cudzoziemek. Ponad 80 procent z nich miało matki z Ukrainy. Dalej w pierwszej dziesiątce: Białoruś, Wietnam, Indie, Rosja, Filipiny, Mołdawia, Rumunia, Bułgaria i Turcja. Z całej Afryki – 276 dzieci, głównie z Zimbabwe i Nigerii. Dziesięcioro urodziło się matkom o nieustalonym obywatelstwie.
W skali kraju oznacza to, że co piętnaste dziecko rodzi się w Polsce dzięki kobiecie z doświadczeniem migracji, która zdecydowała się osiedlić w Polsce. W Warszawie – już co dziesiąte. A kiedy w 2018 roku rodziła się Simin, córka Sitory, statystyczny obraz był zupełnie inny. W ciągu zaledwie dekady liczba urodzeń w tej kategorii wzrosła z 1,7 tysiąca do ponad 17 tysięcy rocznie – prawie dziesięciokrotnie.
– Ale dzieci Sitory prawdopodobnie nie zostały ujęte w tych danych – mówi prof. Kotowska. Rozmawiamy przez telefon.
– Jak to? – pytam.
– „Dziesięciokrotny wzrost” dotyczy wyłącznie urodzeń dzieci przez kobiety bez polskiego obywatelstwa, które zadeklarowały pobyt stały w Polsce – tłumaczy profesor. – Nie widzimy tu uchodźczyń, migrantek czasowych ani kobiet o nieudokumentowanym statusie.
– Czyli nie widzimy w tych liczbach moich bohaterek.
– Nie. I to nie wszystko. Nie mam danych o liczbie cudzoziemek według wieku w tzw. wieku rozrodczym 15-49 lat mieszkających na stałe w Polsce, więc nie da się policzyć współczynnika dzietności dla nich.
– Nie można więc powiedzieć, że „migrantki mają wyższą dzietność niż Polki”?
– Nie można. Wiemy natomiast, że rośnie grupa kobiet, które wybierają nasz kraj jako miejsce życia i wychowywania dzieci.
Kotowska wyjaśnia, że od dekady Polska staje się krajem imigracji. Ten proces jest trwały i – w warunkach starzenia się populacji oraz coraz mniejszej grupy osób w wieku produkcyjnym – absolutnie kluczowy.
– Jeżeli w ogóle wyciągać wnioski z danych GUS-u, a także skali migracji czasowej – mówi dalej – to nasze usługi publiczne, w tym także system ochrony zdrowia, muszą się dostosować do rosnącej różnorodności pacjentek.
Robi krótką pauzę i dodaje: – Szpital, który rozumie, że ma coraz więcej rodzących kobiet o innym pochodzeniu, języku i doświadczeniu, inwestuje nie w “obcych”, tylko w przyszłych obywateli i obywatelki. Proszę pamiętać, że część kobiet rodzących dziś w Polsce wybrała ten kraj dlatego, że czują się tu bezpiecznie. To zjawisko, które należy dostrzec i docenić. To także sygnał, że nasz system – mimo swoich niedostatków – w pewnych obszarach daje kobietom coś, czego nie znalazłyby gdzie indziej.
W Warszawie zgłaszamy się z mężem na Taborową 33. Lekarz daje mi skierowanie do ginekologa i nawet na mnie nie patrzy. Mówi tylko: – Lepiej byście zostali w domu. Myśleliście, że tu jest raj?
Na leki z powodu infekcji bakteryjnej czekam dwa tygodnie, bo nie chce mi wypisać recepty. Na kontrole jeździmy aż na Pragę, do Petra Medica. Pielęgniarki nie mówią po rosyjsku, tłumacza nie ma. Wchodzę, wychodzę, nic nie rozumiem.
Joanna i Marcin płacą za prywatne wizyty. Dopiero na jednej z nich, w siódmym miesiącu, lekarz wreszcie robi mi USG.
– Ile ich tam jest? – mąż zagląda mi przez ramię. Marzył o bliźniakach.
– Drodzy rodzice, idzie do was córeczka – Lekarz uśmiecha się szeroko.
Mówi łamanym rosyjskim, ale to dla mnie ważne, że próbuje się z nami porozumieć.
Nazwę ją Simin – to po persku „piękna, żywe srebro”. Chce mi się płakać, gdy myślę, ile musiała się już najeść trwogi, moja duchtaram. Chcę jej to wynagrodzić wyjątkowym imieniem.
W czasie wakacji, czyli ostatnie dwa miesiące ciąży wreszcie się uśmiecham. Dostaliśmy z mężem własny, duży pokój na ostatnim piętrze domu Joanny i Marcina. Sandżar pracuje w restauracji, a ja w ciągu dnia odpoczywam. Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że znów leżę z siostrami w naszym dziewczyńskim pokoju. Niedziela. Cisza. Nikt nas nie budzi, bo sad pokrywa gruba warstwa białego puchu. Wtulam się w ciepłą kołdrę z pierza i zasypiam. Tę energię staram się kierować do Simin, żeby po naszej tułaczce i ona wreszcie odpoczęła. Kiedy otwieram oczy, widzę przygotowane ubranka i złożone łóżeczko. Razem z mężem chodzimy na kurs języka polskiego i do szkoły rodzenia dla osób rosyjskojęzycznych, razem z innymi rodzicami z Ukrainy, Białorusi i Kazachstanu.
14 września wieczorem zaczyna boleć mnie brzuch. Czuję skurcze. Termin mam za dwa tygodnie. Jedziemy do najbliższego szpitala.
Sandżar podaje kobiecie z blond kokiem nasze zielone papiery uchodźców.
– Nie mogę was przyjąć bez paszportów. Komercyjny poród kosztuje od 3 do 7 tysięcy.
Na koncie mamy 300 złotych. Zaciskam pięści. Pani Joanna dzwoni do Marcina: co robić? Oboje czekają na Simin jak na własną wnuczkę.
Położna bada mnie na korytarzu, cztery centymetry rozwarcia, Simin kręci się w brzuchu jak oszalała, ktoś gdzieś dzwoni, coś załatwia. Myślę tylko, że mi skurcze uciekły. Mąż nie patrzy mi w oczy. Wstydzi się, że nic nie może zrobić.
Przyjmują nas o północy. Nie wiem dlaczego, ale Joanna zapewnia nas przez telefon, że nie będziemy musieli płacić.
Przez pierwsze 24 godziny nic się nie dzieje. Chcą mnie odesłać do domu, ale trzymam się kurczowo łóżka. Boje się, że już więcej mnie nie wpuszczą.
Umawiamy się w wietnamskim barze. Pachnie trawą cytrynową i bulionem z kurczaka. Centrum Warszawy.
Pytam doktora Rafała Zadykowicza: jak to się stało? Czytałam o nim w internecie i nie poznałam jeszcze takiego ginekologa. Pracuje w Klinice Położnictwa i Perinatologii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Jest członkiem komitetu eksperckiego Międzynarodowej Federacji Ginekologii i Położnictwa (FIGO), laureatem ogólnopolskiego plebiscytu „Lekarz z Empatii”. Razem z Feminoteką stworzył zalecenia w kwestii opieki medycznej po gwałcie. Można go również spotkać w polskim oddziale Lekarzy bez Granic.
Wychował się w prawosławno-katolickim domu z mamą i siostrą. Tata często pracował za granicą, we Włoszech. – Kiedy jako dziecko odwiedzałem ojca, pytałem go: „Tato, dlaczego ten czarnoskóry pan jest taki biedny?”. A on odpowiadał: „Bo czasem w życiu spadamy z drabiny. Albo nikt nas na nią nie wpuszcza”.
Kelnerka, młoda Wietnamka, stawia przed nami parujące zupy pho. Łamanym polskim pyta, czy chcemy pałeczki.
– Byłem świetnym matematykiem, ale martwiłem się, że nie będę mieć wpływu na życie ludzi. Zostałem lekarzem. Ginekologiem, bo kobiety mają gorzej od urodzenia.
Na stażu w szpitalu pierwszy raz usłyszał, jak lekarze zwracają się do pacjentek. Wulgarnie albo z pobłażaniem.
Pracował i studiował w dwunastu krajach. W Anglii uczyli go głównie Hindusi. I pierwszy raz poczuł na własnej skórze, co to znaczy być imigrantem: nikt nie traktował go na równi z lekarzami z Zachodu.
– To uczy pokory – mówi, jedząc makaron.
W końcu wrócił do Polski. Wybrał oddział położniczy dla kobiet z najtrudniejszymi wadami płodu. Ożenił się z polską ginekolożką, mają córkę. – Da się być zaangażowanym tatą i ambitnym lekarzem – mówi. – Trzeba mieć tylko umiar. Tego nauczyła mnie Skandynawia.
Kiedy w 2021 roku wybuchł kryzys, Zadykowicz pojechał na granicę polsko-białoruską. – Powinno się zaczynać od danych – tłumaczy. – W Polsce zaczyna się od zrywu. Jedno i drugie ma swoje minusy. My mamy ogromną empatię, ale dramatycznie mało badań.
Mówi mi, że migrantki częściej doświadczają powikłań, w tym przedwczesnych porodów czy zgonów okołoporodowych. Najwyższe ryzyko dotyczy kobiet o nieuregulowanym statusie i uchodźczyń. Wiele zgonów i ciężkich powikłań w tej grupie wynika nie z biologii, tylko z barier systemowych: braku tłumaczy, niezrozumienia objawów, lęku przed interwencjami medycznymi oraz niejasnych zasad dostępu do świadczeń – na to wskazują badania Światowej Organizacji Zdrowia.
W Polsce takich danych nie ma.
Kelnerka zabiera puste miski. Rafał opowiada, że Wietnamki w czasie porodu często krzyczą, nawet ze znieczuleniem. Później sprawdzam: w 2024 roku w Polsce urodziło się 263 dzieci matek wietnamskich.
Pytam go o opiekę okołoporodową dla migrantek i uchodźczyń.
– Standard obowiązuje wszystkie kobiety. Wszystkie – podkreśla. – Ale praktyka? To już inna historia. Dlatego trzeba wykonać jeden prosty ruch: wypracować wytyczne, które personel może stosować od jutra. Nie czekać na ministerstwo, bo ono dołączy, jak zobaczy, że to działa.
Popija jaśminową herbatę i opowiada, że w tym roku został zaproszony do rozmów przez Weronikę Brączek z Polskiego Forum Migracyjnego. To fundacja, która jako jedyna w kraju prowadzi szkolenia dla personelu medycznego z zakresu pomocy okołoporodowej dla migrantek, a także szkołę rodzenia dla osób z doświadczeniem migracji.
Przy stole spotkały się położne z PFM, badające temat od lat, a także Joanna Pietrusiewicz z Fundacji Rodzić po Ludzku i Aleksandra Klusek z WHO. Zebrali katalog problemów: wypis ze szpitala tylko po polsku; limit jednej osoby przy porodzie, który zmusza kobietę do wyboru między mężem a osobą mówiącą jej językiem; założenie, że pacjentka „jakoś sobie poradzi” bez tłumacza; brak procedur, co zrobić, gdy kobieta przeżywa kryzys, kiedy trzeba psychologa albo wsparcia prawnego.
Spisali, co powinien mieć do dyspozycji każdy szpital: przetłumaczone formularze i wypisy, gotowe checklisty dla młodych rodziców, lista pracowników mówiących w obcych językach.
– To są proste rzeczy, które można zrobić od ręki. – mówi Zadykowicz. I dodaje po chwili:
– Wystarczy chcieć zobaczyć kobiety, które dotąd były dla systemu niewidzialne.
Spotykam się w sumie z pięcioma imigrantkami, które rodziły w Polsce. Tylko jedna z nich nie jest uchodźczynią, pochodzi z Francji. Po jednym z moich reportaży napisała, że też doświadczyła porodu indukowanego bez jej świadomej zgody, a także innych form przemocy położniczej. Dodatkowo jej partner, mówiący po polsku, nie został dopuszczony do porodu, więc nic nie rozumiała.
Jako zaangażowana feministka od wielu lat uczestniczyła w manifestacjach przeciwko zakazowi aborcji. Nie mogła zrozumieć jak to możliwe, że ona, tak nauczona mówić „nie”, nagle na porodówce straciła głos. Nie może się do tej pory z tym pogodzić, nie planuje kolejnego dziecka, a z mężem nie ma mowy o żadnej intymności po tym, jak jej krocze zostało w szpitalu zajęte przemocą, tak mówi.
Korzystając ze swojego przywileju – bycia świadomą swoich praw Francuzką – zdecydowała się pozwać szpital. Sprawa jest w sądzie.
Następnego wieczoru znów boli mnie brzuch. Mówią, że jeśli akcja się nie zacznie, to tniemy. Powtarzam, że nie chcę cesarki, ale nikt nie słucha.
„Czy Simin już jest?” – pyta co chwilę nasza polska rodzina.
„Jeszcze siedzi w brzuchu” – odpisujemy. Nikomu nie mówię, że mam złe przeczucie. To jest ten strach, który się we mnie zrodził w dniu ucieczki. Potem rósł na granicy, a teraz w szpitalu jest tak wielki i ciężki, że zaczynam znikać pod jego ciężarem.
Zamykam oczy i szukam mamy. Wyobrażam sobie, jak gładzi mnie po włosach: – Hamasz hub meszawad, duchtaram. Wszystko będzie dobrze.
Ktoś podłącza mi kroplówkę. – Oksytocyna – słyszę jak zza szyby.
W nocy skurcze wracają. Rano proszę o znieczulenie, nauczyłam się tego słowa na kursie.
– Jeszcze wylądujesz na wózku – mówi pielęgniarka. – Poza tym to jest strasznie drogie.
Po tym zdaniu tracę resztkę energii, którą zgromadziłam w nocy, łącząc się w myślach z Tadżykistanem.
Po dwóch godzinach skurcze wracają ze zdwojoną siłą. Wrzeszczę o znieczulenie. Wkłucie boli i z tym bólem rodzę. Simin utyka w dole brzucha. Dwie osoby rzucają się na mój brzuch i wyciskają moją córkę jak pestkę z moreli.
Dają mi ją do przytulenia na chwilę.
A potem szyją, szyją, szyją. Trzynaście szwów. Położna nie pozwoliła mężowi patrzeć.
Po dwóch godzinach każą mi wstać, ale ja nie mogę chodzić.
– Wszystkie Polki tak rodzą, hop i do domu. U was tak nie ma? – pyta pielęgniarka.
Mąż pomaga mi przejść na salę poporodową. Nic tam na dole nie czuję. Jakby w kroczu wybuchła mi bomba. Mówię, że potrzebuję przeciwbólowy, ale nie, bo „mam karmić”. W nocy Simin płacze. Naciskam guzik na pomoc, ale słyszę, że jest za duży ruch. Pomaga mi Polka z łóżka obok. Zmienia Simin pieluszkę, podaje mi ją do łóżka.
– Co ty wyprawiasz, udusisz dziecko! – krzyczy na mnie inna pielęgniarka kilka godzin później.
Rano ginekolożka uznaje, że źle mnie zszyli. Rozrywają mnie i zszywają na nowo. Nic nie tłumaczą. Wtedy mówię mężowi, że już nigdy nie chcę rodzić.
Razem z mecenaskami Małgorzatą Hudziak i Joanną Lazer z kancelarii Lazer & Hudziak – specjalizującymi się w błędach medycznych – wracamy do historii Sitory niemal scena po scenie. Gdzie dokładnie złamano prawo?
Po czterech dniach wracam do domu, ale to nie jestem ja. Nie rozumiem wypisu ze szpitala po polsku. Przez pół roku nie mogę normalnie siedzieć. Rwie mnie w kroczu, jakby ktoś mi tam dłubał tępym nożem.
Mąż pracuje po kilkanaście godzin, a ja płaczę. Kręgosłup boli tak bardzo, aż trafiam do szpitala – dyskopatia kręgosłupa szyjnego. Łykam kolorowe pastylki: leki przeciwbólowe, chyba opioidy, i antydepresanty od psychiatry, która rozmawia ze mną przez 15 minut.
Po lekach mam halucynacje. Tracę pamięć. W końcu Sandżar mówi „koniec” i wyrzucamy leki. Ćwiczy ze mną jak fizjoterapeuta. Szuka mi pracy. Zaczynam od wolontariatu w organizacjach pomocowych jako tłumaczka. Później dostaję etat w Polskim Forum Migracyjnym. Pomagam dzieciom z doświadczeniem migracji, ale szybko zdaję sobie sprawę, że pomocy potrzebują też ich mamy – na przykład podczas wizyt u lekarzy.
Powoli wracam do siebie. Nadal przeraża mnie płacz Simin, ale żyję. Mąż dostaje lepszą pracę w IT, przeprowadzamy się do nowego mieszkania.
Po pięciu latach znów jestem w ciąży. Psycholożka mówi: „Cieszyć się i rodzić”. I naprawdę się cieszę. Kończę studia podyplomowe po polsku, żeby pracować oficjalnie jako asystentka międzykulturowa.
Robimy baby shower. Trafiam do dobrej ginekolożki. Wybieram Żelazną – znam ten szpital z programów spacerowych dla mam, także tych zza granicy. Znów w recepcji próbują mi wmówić, że bez paszportu nie urodzę.
„Chcę rozmawiać z kierownikiem” – mówię po polsku. Sprawę załatwiam w kilka minut.
Odwiedzam szpital św. Zofii na Żelaznej w Warszawie, gdzie Sitora rodziła po raz drugi. Tak jak ona dwa lata wcześniej, zapisuję się na spacer. To tu rodzi najwięcej kobiet w Polsce i najwięcej cudzoziemek – dziś już niemal co czwarta pacjentka pochodzi spoza kraju. W 2024 roku było tu hospitalizowanych 1329 migrantek.
Położna, która płynnie mówi po angielsku, oprowadza sześć par. Wszystkie kobiety są w zaawansowanej ciąży. Tłumaczy, co będzie się z nimi działo: gdzie będą mogły urodzić (na łóżku albo w wannie), co może pójść dobrze, a co może boleć. Informacja jest rzetelna, ton rzeczowy, ani grama protekcjonalności.
Na oddziale poporodowym trzydzieści kobiet, w tym jedna Ukrainka. Poruszają się powoli, siedzą na fotelach w korytarzu, wpatrzone w swoje nowo narodzone dzieci. Jest cicho, niemal sennie.
Zatrzymuję się przy dużej mapie świata, zawieszonej na ścianie. Jedna z uczestniczek spaceru wskazuje z uśmiechem Boliwię, skąd pewnie pochodzi.
– Od 2022 roku, odkąd wybuchła pełnoskalowa wojna, liczba Ukrainek rodzących u nas bardzo wzrosła. Musieliśmy działać szybko – opowiada Małgorzata Górniak-Jaworska, kierowniczka Sekcji Marketingu i PR. – Stworzyliśmy listę pracowników mówiących w obcych językach, a dziś nasze telefony służbowe mają wgrany program do tłumaczeń w ponad 100 językach.
Pokazuje mi broszury w języku angielskim i ukraińskim. Formularze zgód również są przetłumaczone. Dokumentacja medyczna wciąż tylko po polsku. Podczas porodu fizjologicznego, z pacjentką w sali mogą być dwie osoby – bardzo często, w przypadku rodzących z Ukrainy, jest to doula, która jest również wsparciem językowym.
Zwiedzam jeszcze Dom Narodzin, gdzie odbywają się porody fizjologiczne. Rocznie rodzi się tu około 250 dzieci. W „Londynie” albo w „Rzymie”, jak nazywają się sale przypominające przytulne, dziewczyńskie pokoje udekorowane girlandami światełek.
Szpital św. Zofii ma procedury, bo sam je stworzył. Szkoda, że nie obowiązują w całym kraju.
W Warszawie, razem z tłumaczką języka perskiego Lidią Brzezińską-Boostani, odwiedzam trzy mamy z Afganistanu. Wcześniej, Lidia była ich „językową” doulą. Gdy były w ciąży, tłumaczyła im wizyty u lekarzy i walczyła o ich prawa. Wszystkie trzy Afganki mają status uchodźczyń i żyją w Polsce z mężami i dziećmi od kilku lat.
Nie wie, kiedy są jej urodziny – była szóstym, a może piątym dzieckiem. W sumie było ich jedenaścioro. Mama powiedziała Szakili tylko, że przyszła na świat jesienią. Z Afganistanu ma same złe wspomnienia. W wieku 13 lat została wydana za mąż za dużo starszego mężczyznę. Przez osiem lat nie zachodziła w ciążę, ale nikt nie brał pod uwagę, że niepłodny może być on. Nigdy go nie pokochała.
Szakila ma czarny, gruby warkocz. Porusza nim gwałtownie. Gdy mówi, zaciska mocno pięści.
Obecnego męża poznała w warszawskim kebabie. Wzięli muzułmański ślub i po pół roku zaszła w ciążę.
Pierwsza ginekolożka mruczała coś pod nosem po polsku. Dawała jej recepty i jakieś dokumenty, ale Szakila nic nie rozumiała. Pyskowała jej po persku. Dopiero gdy trafiła do Marty Florei, ginekolożki w Mińsku Mazowieckim, która pracowała w Pakistanie z ramienia Lekarzy bez Granic, ta znalazła do pomocy Lidię, tłumaczkę.
Złości jej ubywało. Cukrzyca ciążowa została opanowana – według Lidii to problem wielu Afganek w ciąży, a według badań WHO migrantki w ogóle są bardziej na nią narażone.
Na porodówkę zawiózł ją Polak, u którego wtedy wynajmowała pokój. Wypełnił za nią dokumenty. Potem pomagała Lidia przez telefon. Google Translate – próbowały położne, ale Szakila nie umie czytać ani pisać, musiała dyktować, a aplikacja słabo radzi sobie z tłumaczeniem perskiego na polski.
Z obu pobytów w szpitalu ma same dobre wspomnienia. „Boli” – tego słowa nauczyła się bardzo szybko i zawsze jak je wypowiadała, działało jak zaklęcie. „Skurcze” – to drugie, choć myliło jej się z „kurczakiem”, czym rozśmieszała położne.
Jest przekonana, że gdyby rodziła w Afganistanie, jej pierwsze dziecko by nie przeżyło, a tak to ma dwóch synów: czteroletni Moussa jest hardy jak Afgańczyk, a dwuletni Omar – sprytny jak Polak.
Marzyłaby, żeby być dziewczynką w tym kraju. Wtedy może spełniłaby swoje marzenie i została policjantką albo lekarką. Teraz uczy się polskiego – to będzie pierwszy język, którym będzie mogła opisać swoją historię.
Podobnie o Polsce mówią dwie inne mamy – Aisza i Leila, chociaż ta ostatnia doświadczyła w polskim szpitalu, tak samo jak Sitora, rasizmu ze strony lekarza. Mimo to są zachwycone polską opieką okołoporodową. Pewnie, że wolałaby rozumieć, ale nie chcą się skarżyć – wolą to, niż Talibów.
W szóstym miesiącu ogarnia mnie spokój. Mamy swój dom i trochę pieniędzy. Nie muszę szukać rozwiązania na wszystko.
Sarmad, nasz syn, rodzi się bardzo szybko. Położne są pomocne, tłumaczą każdy krok. Znieczulenie – bez problemu. Po porodzie wstaję normalnie z łóżka. Boże, nic mnie nie boli!
Wybieram synowi imię, które oznacza „źródło” i „odwagę”. Niech będzie dla niego przepowiednią. A ja czuję, że naprawdę wracam do siebie.
Imiona niektórych bohaterek zmieniłam na ich prośbę. Sitora występuje pod swoim imieniem i nazwiskiem.
Gdzie szukać informacji? Polskie Forum Migracyjne wydało cykl bezpłatnych informatorów: „Jestem mamą w Polsce” (pl, ukr, ru), „Najważniejsza jest obecność. Wsparcie uchodźczyń i migrantek w okresie okołoporodowym – doświadczenia Fundacji Polskie Forum Migracyjne”, a także „Kobiety świata – wielokulturowość w opiece okołoporodowej”. Dostępne są na stronie Forum.
This investigation was supported by a grant from the IJ4EU fund. The International Press Institute (IPI), the European Journalism Centre (EJC), and other partners of the IJ4EU fund are not responsible for the content published or for any use made of it.
Niezależna dziennikarka, pisała m.in. dla Gazety Wyborczej, Parents we Francji i Time’a w USA. Autorka książek "Polacos. Chajka płynie do Kostaryki" i "Wrzenie. Francja na krawędzi". Jej najnowsza książka reporterska "Mamy do pogadania" traktuje o macierzyństwie na świecie i stygmatyzacji związanej ze zdrowiem reprodukcyjnym kobiet. Współpracuje jako redaktorka i lokalna producentka z Martyną Wojciechowską. Wspólnie napisały "Co chcesz powiedzieć światu". Razem z Martą Frej tworzy projekt "Tabubabki". Stypendystka Pulitzer Center i IWMF (International Women's Media Foundation). Mieszka we Francji.
Niezależna dziennikarka, pisała m.in. dla Gazety Wyborczej, Parents we Francji i Time’a w USA. Autorka książek "Polacos. Chajka płynie do Kostaryki" i "Wrzenie. Francja na krawędzi". Jej najnowsza książka reporterska "Mamy do pogadania" traktuje o macierzyństwie na świecie i stygmatyzacji związanej ze zdrowiem reprodukcyjnym kobiet. Współpracuje jako redaktorka i lokalna producentka z Martyną Wojciechowską. Wspólnie napisały "Co chcesz powiedzieć światu". Razem z Martą Frej tworzy projekt "Tabubabki". Stypendystka Pulitzer Center i IWMF (International Women's Media Foundation). Mieszka we Francji.
Komentarze