0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Ilustracja: Mateusz Mirys, OKO.pressIlustracja: Mateusz ...

Szedłem zobaczyć Kojotkę, migrancką rzeźbę z Tapachuli, a spotkałem Rubéna. Właśnie wyrywał dziecku lizak z ręki.

– To się sprzeda – warczał na syna. Dziecko ze szlochem rzuciło się w objęcia matki.

Rubén tłumaczył mi, że nie wie, jak długo jeszcze uda mu się przeżyć w Tapachuli z drobnych prac na czarno. Dostaje 100 pesos (ok. 17 zł) dziennie. Dlatego po robocie kradnie w sklepach słodycze i sprzedaje je na ulicy.

Rubén rozbił swój czerwony, dwuosobowy namiot w cieniu drzewa. Ma 27 lat, razem z żoną i dwuletnim synkiem uciekli z Hondurasu.

W rodzinnej Tegucigalpie sprzedawał części samochodowe. Pewnego dnia gangsterzy z Mara 18, jednej z największych organizacji przestępczych w kraju, wtargnęli z bronią do jego sklepu. Domagali się haraczu za prowadzenie biznesu na „ich” terenie. Zapłacił równowartość dwustu dolarów. Kilka miesięcy później wrócili. Miał pusto w kasie. Zgarnęli części samochodowe i kilka butelek oleju z magazynu.

- Wtedy zdecydowałem, że wyjeżdżamy. Nie chodziło o te cholerne wycieraczki, po prostu wiedziałem, że wrócą – mówił Rubén.

Tysiące drobnych przedsiębiorców, od sprzedawców jedzenia z wózków po taksówkarzy zmuszanych jest do płacenia haraczy lokalnym pandillas, jak nazywane są gangi w Ameryce Centralnej. Według szacunków Stowarzyszenia na rzecz Bardziej Sprawiedliwego Społeczeństwa (Sociedad más Justa) suma haraczy wynosi 737 milionów dolarów rocznie. „Podatek od strachu” to jeden z głównych powodów exodusu honduraskich migrantów. Przedzierają się przez Gwatemalę i Meksyk, by starać się o azyl w Stanach Zjednoczonych.

Rubén z rodziną wyruszyli w listopadzie. Dotarli do Tapachuli, dla wielu migrantów to półmetek trasy po lepsze życie.

Ci z Ameryki Centralnej uciekają przed przemocą, Wenezuelczycy przed głodem, Ekwadorczycy przed wojnami gangów. A może przed tym wszystkim na raz?

namioty rozbite w mieście pod palmami
Namioty migrantów w Tapachuli. Fot. Szymon Opryszek.

Przejście Kojota

Chciałem zobaczyć „La Coyota Transportapueblos”, w wolnym tłumaczeniu to „Kojotka miast drogi”. To drewniana rzeźba kojociej samicy ze szczenięciem u stóp, którą pięć lat temu meksykański artysta Alfredo Gutiérrez wykonał wraz z migrantami w Tapachuli, zapuszczonym mieście w stanie Chiapas na południu Meksyku.

Rzeźba to symboliczny drogowskaz dla ludzi drogi, którzy tysiącami przekraczają granicę gwatemalsko-meksykańską. Na ciele Kojotki namalowana jest mapa Meksyku z nazwami 84. schronisk, w których migranci mogą odpocząć w czasie tułaczki.

W brzuchu Kojotki Gutiérrez zrobił półki. Najbiedniejsi mogą z nich zabierać jedzenie, wodę i leki. Podobnych instalacji wykonanych z drewna z odzysku, jest w Meksyku dziewięć – wszystkie stoją przy trasie słynnego pociągu towarowego La Bestia, którym większość migrantów podróżuje do granicy z USA.

„La Coyota Transportapueblos” z Tapachuli też leży przy torach, ale zarastają już chwastami. Kilkanaście lat temu linię kolejową zawieszono, więc migranci do następnej stacji muszą iść pieszo.

Sergio Garcia, lokalny dziennikarz pokazuje mi zdjęcia z granicznej rzeki Suchiate. Uchwycił dziesiątki przeprawiających się wpław Wenezuelczyków. Woda sięga im do pasa, więc idą trzymając bagaże nad głowami. To miejsce nazywają Paso Del Coyote (Przejście Kojota). W Ameryce Centralnej kojotami nazywa się szmuglerów. Dla jednych są zbawieniem, bo prowadzą ku lepszemu życiu. Dla innych oprawcami, bo często wykorzystują bezbronnych ludzi.

- Patrz, to zdjęcie zrobiłem o szóstej rano. Nasza armia i straż graniczna kontrolują granicę tylko w godzinach pracy – uśmiecha się Sergio. – Nieco dalej da się przeprawić przez rzekę promem, co robią zamożniejsi migranci. Dlatego Tapachula stała się bramą do Meksyku.

Organizacje pozarządowe szacują, że w mieście przebywa 60 tys. ludzi drogi, z czego 40 proc. to dzieci. Według danych z całego kraju policja zatrzymuje jednego nieletniego migranta co 12 godzin. Najbiedniejsi muszą sobie poradzić na ulicy. Widać ich na każdym rogu. Szukają schronienia przed ostrym słońcem, okupują parki, piją wodę z miejskiej fontanny. Tak jak Rubén.

Przeczytaj także:

Tapachula to pułapka

Jedni przychodzą, inni odchodzą, jeszcze inni wracają. Ostatni rok był rekordowy, w Meksyku odnotowano 782 176 „nielegalnych” migrantów – o 77 proc. więcej niż w poprzednich dwunastu miesiącach. Najwięcej przybyło ich z Hondurasu, Wenezueli, Salwadoru i Kuby.

– Po pandemii wszystko przyśpieszyło – mówi dziennikarz. – To już szlak międzynarodowy, nikogo w mieście nie dziwi widok Afrykanów. Wczoraj spotkałem Rosjanina, który stara się o azyl w Meksyku. A przedwczoraj grupę Chińczyków.

Dostali się tu dzięki instrukcjom z TikToka. Uformowali mini karawanę, ale nie uszli kilometra i wpadli w ręce policji.

Idąc po śladach, które migranci zostawiają w Tapachuli, można trafić do centrum handlowego Bangladesz, zjeść fufu, potrawę z manioku popularną w Ghanie, wypić piwo w barze dla Afrykanów, zrobić zakupy na straganach Haitańczyków. Działał też bar dla społeczności LGBT+ prowadzony przez Kubańczyków.

- To przestrzenie „tymczasowego zakotwiczenia” – mówi Ivan Porraz, antropolog z Colegio de la Frontera Sur (Ecosur) w Tapachuli, który jedną ze swoich prac na temat migrantów poświęcił zakładom fryzjerskim z Kuby.

– Zakłady barberskie to przede wszystkimi miejsca wymiany informacji. Przy dźwięku golarek i reggaetonu dowiesz się, ktoś szuka dorywczego pracownika, gdzieś zwolnił się materac, gdzie łapie policja, a może pojawił się jakiś nowy, trochę bezpieczniejszy szlak.

Życiem migrantów kieruje „dynamika ciągłego upewniania się”, tak to nazywam.

Musisz ciągle sprawdzać. Bo czyhają na ciebie np. Narcos z karteli, którzy z handlu ludźmi zrobili sobie nowe, drugie po narkotykach źródła utrzymania. Jeśli wpadniesz, w najlepszym wypadku zostawią cię z niczym.

Na migranta czyhają też podstępni kojoci. Nawet jeśli to opłaceni wieśniacy, którzy dorabiają jako „przewodnicy” przez granicę, też nie masz pewności, czy cię nie wystawią.

Sidła zastawia taż policja. Ci „sprawiedliwi” łapią migrantów. Ci skorumpowani biorą w łapę. A są tacy, którzy najpierw przyjmą daninę od ciebie, a kilka kilometrów dalej cię chwycą.

Trzeba być czujnym wobec pracodawców oferujących pracę na czarno. Według meksykańskiego Ministerstwa Gospodarki wskaźnik nieformalnego zatrudnienia w stanie Chiapas wynosi aż 74,2 proc. (dane z 2022 roku). Popracujesz tydzień i okazuje się, że nie zapłacą. I jeszcze cię zgłoszą policji.

Zwykła codzienność też składa się z zasadzek, które wysysają mizerne budżety. Z powodu exodusu Tapachula jest miastem z najwyższym wskaźnikiem inflacji w Meksyku. Taksówki są dwa razy droższe niż w stolicy.

Nielegalni, głównie Kubańczycy, nie mogą realizować przekazów od krewnych z USA, więc miejscowi pobierają sto pesos (17 zł) za każde sto dolarów, które wybiorą w imieniu przyjezdnych. Każdy chce tu zarobić, byle materac w przepełnionym pokoju kosztuje 250 dolarów miesięcznie.

Dlatego o Tapachuli mówi się tutaj „Atrapachula”.

To gra słów: nazwy miasta i czasownika atrapar, schwytać. Miasto-pułapka.

Ulica z kolorowym grafiiti na długim murze
Ulica w Tapachuli. Fot. Szymon Opryszek.
ulkica, zniszczone domy z hiszpańskimi napisami
Tapachula. Fot. Szymon Opryszek.

Sen Trumpa

- Ja bym nasze miasto nazwał „Trumpchulą” – uśmiecha się lokalny aktywista, który chce zachować anonimowość. – Bo to tutaj spełnił się sen Trumpa.

Siedzimy w jego biurze, w telewizorze lecą wiadomości. W czerwcu w Meksyku będą wybory prezydenckie. Historyczne, bo główna walka rozegra się między kobietami, byłą burmistrzynią stolicy Claudią Sheinbaum z lewicowego Ruchu Odrodzenia Narodowego i Xóchitl Gálvez z centrowej koalicji Siła i Serce dla Meksyku.

Obie kandydatki są koło sześćdziesiątki, obie dużo miejsca poświęcają równości płci, ochronie środowiska i programom społecznym. Gálvez właśnie mknie po ekranie na rowerze, zaraz wjedzie do siedziby Państwowej Komisji Wyborczej.

- Psss – ucisza moje pytania aktywista. – Posłuchaj o czym się u nas debatuje: o wszechwładzy karteli, braku bezpieczeństwa, zrujnowanej gospodarce wodnej w obliczu suszy… A migranci? Nie mieszczą się nawet w pierwszej dziesiątce tematów.

A teraz włącz CNN albo inną stację amerykańską. I co słyszysz przed wyborami w ich kraju? W kółko rozprawiają o „kryzysie migracyjnym”. Paranoja!

Temat granicy już teraz podsyca atmosferę przed listopadowymi wyborami w USA. W ostatnich trzech latach prezydentury Joe Bidena granicę meksykańsko-amerykańską przekroczyło nielegalnie ponad sześć milionów migrantów. W grudniu padły rekordy, odnotowano średnio prawie dziesięć tysięcy przypadków dziennie. Dokładnie: 9740.

To woda na młyn Republikanów, którzy obarczają winą Bidena za „otwarcie granic”.

Ale prezydent bywa też krytykowany z lewa, bo przecież jeszcze przed objęciem urzędu obiecywał „uczłowieczenie” procedur migracyjnych, a w obliczu wyborczej porażki wycofuje się rakiem.

Dziewięć miesięcy przed wyborami według sondażu „The Economist”, 60 proc. Amerykanów ocenia negatywnie politykę Bidena dotyczącą granicy. A Trump próbuje przeciągnąć ich na swoją stronę. Na początku lutego obiecał: „Już pierwszego dnia zakończę całą politykę otwartych granic administracji Bidena i rozpocznę największą krajową operację deportacji w historii Ameryki. Nie mamy wyboru”.

Według „New York Timesa” administracja Bidena chce wytrącić Trumpowi argumenty z ręki i pracuje nad zarządzeniem wykonawczym, które ma uniemożliwić nielegalnym imigrantom ubieganie się o azyl po przybyciu do USA. To zwrot w polityce Demokratów o 180 stopni, bo nowe przepisy miałyby zakazywać fundamentalnego prawa do starania się o azyl tuż po przekroczeniu granicy.

Korzystają z niego tysiące migrantów, którzy oddają się w ręce policji granicznej i trafiają do ośrodków detencyjnych. Te są przepełnione, więc wychodzą i zostają w USA w oczekiwaniu na rozstrzygnięcie sprawy.

A cały system jest na granicy załamania. Brakuje choćby sędziów imigracyjnych, więc zaległości w rozpatrywaniu wniosków wynoszą nawet kilka lat. Przyznaje to sam Biden, który apelował do Kongresu o środki na nowe etaty dla 1300 dodatkowych funkcjonariuszy straży granicznej, 375 sędziów imigracyjnych i 1600 urzędników ds. azylu.

Mur biurokracji

Administracja Bidena naciska też na Meksyk. Ustępujący niebawem prezydent Meksyku Andrés Manuel López Obrador obiecał Stanom Zjednoczonym współpracę na rzecz „bezpiecznej i uporządkowanej” migracji. Przy okazji, próbuje sporo ugrać: domaga się od USA dwudziestu miliardów dolarów na wsparcie biednych krajów Ameryki Łacińskiej i Karaibów. Zaproponował też zawieszenie sankcji nałożonych na Wenezuelę i zniesienie blokady Kuby.

„Meksykanie nie tylko wykonują brudną robotę dla rządu amerykańskiego, ale w rzeczywistości opowiadają się za zwiększeniem legalnych dróg dojazdu do USA” – analizuje sytuację Andrew Selee, szef Instytutu Polityki Migracyjnej na łamach portalu Semafor. I dodaje, że López Obrador stąpa po cienkiej granicy. Z jednej strony dogaduje się z Amerykanami, ale robi to ostrożnie, by nie być postrzegany jako antyimigrancki.

Niemal każda rodzina w Meksyku ma kogoś, kto żyje i zarabia za granicą.

Dlatego na początku lutego prezydent Meksyku wezwał rodaków z USA, by w listopadowych wyborach nie głosowali na „kandydatów sprzeciwiających się narodowi meksykańskiemu”. To bardzo jasny, antytrumpowski sygnał. Podobnie jak rozlokowanie 32 tys. żołnierzy regularnej armii wzdłuż granicy, które już przyniosło efekt – po rekordowym grudniu, liczba nielegalnych przepraw do USA w styczniu spadła o połowę.

Aktywista: – A dlaczego? Bo to w Tapachuli wybudowali nam mur. To oczywiście nie jest fizyczna zapora jak w Tijuanie, ale niewidzialna biurokratyczna bariera, która przesunęła naszą granicę z USA trzy tysiące kilometrów na południe.

Złapani w Chiapas

W Tapachuli ciągle słyszę, że przeciąganie politycznej liny ma jeden cel: zatrzymanie migrantów na południu Meksyku. Złapanie ich w pułapkę czasu.

- Władza próbuje kontrolować przybyszów. Dlatego proponuje im azyl polityczny. Migrantom zależy na dokumencie, bo mogą stać się „legalni” i podjąć pracę, ale też przemieszczać się bez problemów po Meksyku do samej granicy z USA – tłumaczy Sergio, lokalny dziennikarz. – Tak naprawdę cała procedura azylowa to gra w kotka i myszkę, bo przez biurokratyczne procedury migranci zostają na południu kraju. A to znaczy, że północ kraju ma mniej problemów i Amerykanie są zadowoleni.

By zrozumieć, co dokładnie ma na myśli, idę postać w kolejce migrantów do kontenera, który robi za lokalne biuro Meksykańskiej Komisji ds. Pomocy Uchodźcom (COMAR).

Ktoś śpiewa, ktoś sprzedaje wodę, dzieci biegają, niemowlaki płaczą – każdy ma swój sposób na czekania. Wszystko w trzydziestostopniowym upale.

Kiedy słychać stukot walizek ciągniętych po nierównym chodniku, nikt się nawet nie odwraca. Wiadomo, przyszli kolejni.

W ubiegłym roku 141 tysięcy migrantów podjęło próbę zalegalizowania pobytu w Meksyku. Dekadę temu skorzystało z tego prawa ledwie 1295 osób.

Choć teoretycznie rozpatrzenie sprawy zajmuje do 45 dni, w praktyce trwa kilka lub kilkanaście miesięcy. Szczęśliwcy mogą podjąć pracę w Meksyku, mają prawo do opieki medycznej, mogą posłać dzieci do szkoły.

Ale jest jeden haczyk, prawo stanowi: jeśli złożysz wniosek o azyl w danym stanie, to do czasu jego rozpatrzenia nie możesz go opuścić.

70 proc. wszystkich spraw rozpoczyna się w Tapachuli, więc południowy stan Chiapas stał się przechowalnią dla migrantów. To właśnie biurokratyczny mur, o którym wspominał aktywista. Takie podejście do prawa azylowego pozwala meksykańskim władzom trzymać migrantów z dala od granicy z USA i kontrolować przepływy – sztuczka przydatna przy gospodarczo-dyplomatycznych negocjacjach.

Drogi Jose z Kuby

- Sposób jest bardzo prosty i władza z niego korzysta – opowiada mi zaskakująco rubasznym tonem José Galdámez Peregrino, prezes Meksykańskiej Izby Adwokatów ds. Imigracji i Praw Człowieka. – Przyjeżdża taki Jose z Kuby, Wenezueli czy Hondurasu albo nawet Kamerunu czy Angoli, a nasze państwo wita go z otwartymi rękoma: „Drogi Jose, zadbamy o ciebie, złóż wniosek o azyl w Meksyku, potrwa to kilka tygodni, a potem sobie już legalnie i bezpiecznie pojedziesz na północ. Bo pewnie słyszałeś, kochany Jose, że nielegalni w Meksyku mają przesrane, to nie jest droga usłana różami”.

Gdyby ubrać słowa adwokata w statystyki, to choćby według Lekarzy bez Granic 7 na 10 migrantów na drodze przez Meksyk było ofiarą lub świadkiem przemocy. A ONZ określa trasę jako jedną z najbardziej śmiercionośnych. W 2023 roku pochłonęła 560 udokumentowanych ofiar. Coraz częściej giną kobiety – aż 84 w ostatnim roku.

- I co robi Jose? – ciągnie Peregrino. – Składa ten cholerny wniosek o azyl, bo ostatnie czego potrzebuje to jeszcze większego ryzyka.

Adwokat, jak sam o sobie mówi, ratuje migrantów przed deportacjami. Biednych za darmo, tych bogatszych za opłatą od dwustu do nawet tysiąca dolarów, zależy ile uda się wynegocjować od rodzin.

W ubiegłym roku prawnik krytykował zarządców Siglo XXI, największego ośrodka detencyjnego w Ameryce Łacińskiej położonego na wschodnich obrzeżach Tapachuli. Jego zdaniem osadzeni żyją w fatalnych warunkach, są niedożywieni i, co podkreśla kilka razy, nie mogą korzystać z usług prawników.

- Państwo łamie podstawowe prawa człowieka. Chce ich deportować, ale gdy nie może, to próbuje ich zamęczyć bezczynnością – dodaje adwokat.

Kolejka. Witamy w punkcie zero

Stoję w kolejce, a ze mną głównie Honduranie, Kubańczycy i Wenezuelczycy. Moi rozmówcy z kolejki opędzają się od pytań jak od much.

Z Haitańczykiem nie potrafimy się dogadać, ale pokazuje mi na teczkę z dokumentami i wzrusza ramionami. To mówi wszystko.

A 62-letni Kubańczyk Jose w bejsbolówce z flagą Stanów Zjednoczonych czeka od listopada. Znów przyszedł zapytać urzędników, co z jego sprawą. – Życie nauczyło mnie cierpliwości. Wyjechałem z Kuby dopiero, jak za moją emeryturę nie mogłem kupić nawet butelki oleju. Nie chcę do żadnej Ameryki, nienawidzę gringos. Dajcie mi tylko pracę.

Przedstawiciele COMAR-u tłumaczą się, że mają coraz więcej pracy, a budżet instytucji z roku na rok się kurczy. To gotowa recepta na korupcję: lokalni kojoci nie tylko szmuglują ludzi, ale wyspecjalizowali się też w „przyśpieszaniu spraw” w urzędzie. To oczywiście kosztuje, od stu do nawet czterystu dolarów. Jeśli kogoś nie stać, gnije w pułapce jak Rubén.

- Złożyłem już papiery w COMAR, ale mail z odpowiedzią nie dotarł. Chodzę do biura raz w tygodniu, staję w kolejce i pytam, ale mnie olewają – mówi Rubén.

- Wyobraź sobie, stoisz w kolejce do kina, ale okazuje się, że film się już skończył. Co robisz? Wiadomo, odchodzisz – mówi adwokat Galdámez Peregrino. – Codziennie widzimy mini karawany, idą obwodnicą miasta po kilkanaście, kilkadziesiąt osób. Liczą, że policja ich nie zatrzyma. Ale prędzej czy później zostaną złapani, jak nie w następnym mieście, to trzysta kilometrów dalej.

Podaje przykład ostatniej karawany, która 24 grudnia wyszła z Tapachuli. Kilka tysięcy osób 24 narodowości szło pod hasłem „Wyjścia z biedy”. Zostali rozproszeni przez policję, ledwie garstka dotarła do stolicy. A to przecież ledwie połowa drogi do USA.

- Chcą ich zamęczyć, a potem wszystkich odeślą na południe – dodaje prawnik. – Witamy w Tapachuli, punkcie zero.

Doświadczenie niegodne człowieka

- Byłam już blisko granicy przy Piedras Negras, ale złapali mnie i wywieźli do Tapachuli. I wszystko do nowa – wzdycha 60-letnia Nancy z Wenezueli, w drodze od pięciu lat. W 2019 roku jedna z jej córek była świadkiem zabójstwa studenta podczas antyrządowego protestu. Rodzina zaczęła bać się o swoje bezpieczeństwo. Dzieci wyjechały do Peru, a Nancy najpierw do Kolumbii, a potem do Chile.

- Wenezuela stała się drugą Kubą. Pensja minimalna to jakieś dziesięć dolarów, w USA ledwie starczyłoby na pastę do zębów – mówi Nancy. – A ja za to wychowałam samotnie trójkę dzieci i jeszcze oszczędziłam na drogę. Trudno sobie to wyobrazić, co?

Gdy dotarła do Chile, akurat wybuchła pandemia, nie mogła znaleźć pracy jako pielęgniarka, zatrudniła się do sprzątania, ale ją zwolnili. W końcu wyruszyła, kilometr za kilometrem, autobus za autobusem. Boliwia, Ekwador, Peru, Kolumbia.

A potem przez przesmyk Darien, błotnistą dżunglę kontrolowaną przez mafię. Nancy nawet nie chce tego wspominać, nazywa to „doświadczeniem niegodnym człowieka”. W końcu dotarła nad Rio Bravo, ale śmieje się teraz przez łzy „nawet nie zamoczyła palca u nogi”. Wpadła w ręce meksykańskich strażników granicznych, a potem została deportowana do Tapachuli.

Miała szczęścia, bo znalazło się dla niej łóżko w ośrodku dla migrantów „Hospitalidad y Solidaridad” na zachodnich obrzeżach miasta. To jedno z nielicznych i bardziej zadbanych centrów w okolicy. Jego koordynatorka Fernanda Acevedo przeprowadziła się tutaj w 2018 roku, gdy spod granicy z Gwatemalą startowały wielotysięczne karawany migrantów.

- Nie mam wątpliwości, że rozwiążę wszystkie problemy, ale przecież mogę im towarzyszyć. Ta praca mnie wciąga, w tym sensie sprawdza się gra słów o mieście-pułapce – opowiada mi Acevedo. – Trudno mi sobie wyobrazić, bym w najbliższej przyszłości miała narzekać na brak pracy – dodaje, gdy oprowadza mnie po ośrodku. Z kuchni unosi się zapach obiadu. Przedszkolaki bawią się w salce. Obok starsi wkuwają matematykę – wśród nich 10-letni syn i 13-letnia córka Oscara z Hondurasu.

- Osiem lat temu ich matka nas zostawiła i wyjechała do Hiszpanii. Przecież ich nie porzucę. Nie było pracy. Strach wyjść na ulicę. Co miałem zrobić? – opowiada 40-letni Honduranin. W kraju zajmował się pracami wykończeniowymi. Co chwilę urywa zdania. – Sprzedałem co się dało, uzbierałem 900 dolarów i ruszyliśmy. Ale najpierw okradli nas w Gwatemali, potem w Meksyku i siedzę tak z niczym. Wiesz co jest gorsze niż los migranta? Los samotnego ojca. Raz zjedzą, raz nie zjedzą. Ciągle narzekają. Nie wiadomo, co im strzeli do głowy. Sama udręka. Wiem, że moje kurczaki mają dość tego czekania.

Ale jak mam im wytłumaczyć, że Meksyk nas tu trzyma, bo tak chce ktoś w Stanach?
Spalona rzeźba kojota, został tylko metalowy szkielet kojota
Tyle zostało z Kojotki po nocnym podpaleniu. Fot. Szymon Opryszek.

Boże, żeby Trump przegrał

I w końcu nie zobaczyłem „Kojotki”, która wskazywała drogę migrantom. W nocy ktoś podłożył ogień pod drewnianą rzeźbę. Pytam, kto ją spalił. W mieście słyszę, że to nie był występek wymierzony w migrantów. Pewnie pijana młodzież podpaliła, mówią migranci.

Z Kojotki i jej dziecka zostały tylko metalowe szkielety. Mapa, która prowadziła ludzi przez Meksyk wzdłuż torów La Bestii, poszła z dymem.

- Co dalej? – pytam moich rozmówców.

Nancy z Wenezueli: – Wczoraj znowu byłam w Comarze, powiedzieli, żebym przyszła za tydzień. Który to już raz? Wierzę, że w końcu dostanę azyl i ruszę w drogę. Proszę Boga, żeby Trump nie wygrał. Mówi przecież, że nas wszystkich sprzątnie.

Rubén tylko wzrusza ramionami.

Oskar pyta sam siebie: – Nie oszukuję się, nie dam dzieciom bogactwa, ale może chociaż udałoby się jakąkolwiek edukację? Powinniśmy być już w drodze. Musimy zdążyć przed Trumpem.

Korzystałem:

Statystyki

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

;

Udostępnij:

Szymon Opryszek

Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.

Komentarze