Coraz większa liczba amerykańskich wyborców uznaje nielegalną migrację za poważny problem, z którym obecna administracja sobie nie radzi. I większość wierzy, że z problemem lepiej poradzi sobie Trump niż Biden. A na granicy z Meksykiem wciąż pojawiają się kolejni migranci
Lukeville w stanie Arizona trudno nawet nazwać miasteczkiem – ma ledwie kilkudziesięciu stałych mieszkańców, urząd pocztowy, stację benzynową i sklep, który po hiszpańsku i angielsku wita przekraczających granicę na „pierwszym przystanku w Stanach Zjednoczonych”. W całej okolicy najbardziej rzucają się w oczy karnegie olbrzymie – wielkie, nawet kilkumetrowe rozłożyste kaktusy oraz rdzawy, stalowy płot wysokości 30 stóp, czyli niemal 10 metrów, który przecina wzgórza pustyni Sonora. Mur między USA a Meksykiem.
4 grudnia zeszłego roku U.S. Customs and Border Protection, CBP, czyli amerykańska straż graniczna, ogłosiła, że całkowicie zamyka przejście graniczne z Meksykiem w Lukeville, jedno z zaledwie sześciu przejść w całej Arizonie. Pod koniec listopada granicę w tym miejscu przekraczały tysiące osób dziennie – CBP zatrzymywała tam około 18 tysięcy ludzi tygodniowo, choć słowo „zatrzymanie” niezupełnie oddaje do końca to, co ma miejsce na amerykańsko-meksykańskiej granicy. Część ludzi faktycznie próbowała ominąć pograniczników i przedostać się na teren Stanów Zjednoczonych potajemnie, jednak większość migrantów wcale nie próbowała się przekradać: natychmiast po przekroczeniu granicy oddawali się w ręce strażników, żeby złożyć wniosek o azyl.
Paradoks – jeden z wielu paradoksów kryzysu granicznego – polegał na tym, że konieczność zajęcia się tysiącami osób, które przekroczyły granicę nielegalnie (rozwiezienia ich po różnych posterunkach straży granicznej, prześwietlenia, odrzucenia niektórych wniosków z marszu, przyjęcia innych), sprawiła, że CBP zastopowało wszystkie legalne przejścia przez granicę meksykańsko-amerykańską, co zupełnie sparaliżowało dotychczasowe życie obywateli obu krajów.
Wielu mieszkańców południowej Arizony ma rodziny w Meksyku, a wielu mieszkańców Meksyku pracuje w Stanach. Oba kraje zamieszkują także Indianie Tohono O’odham, którzy regularnie kursują między oboma państwami. W przygranicznych miejscowościach w Arizonie – Why i Ajo – firmy zaczęły zwalniać pracowników. Opustoszały żyjące z turystów nadmorskie miejscowości nad Zatoką Kalifornijską, które chętnie odwiedzali Amerykanie z południowej Arizony.
Stanowe władze i stanowi politycy z obu partii krytykowali tę decyzję i domagali się jak najszybszego otwarcia przejścia w Lukeville. Oto kolejny paradoks: arizońscy Demokraci krytykowali działania prezydenta ze swojej partii i mówili, że „administracja federalna nie chroni należycie granicy” – czyli powtarzali to, co najczęściej słychać od Republikanów. Z kolei Republikanie, zwykle pomstujący na rzekomą politykę „otwartej granicy”, oburzali się, że zamknięta granica szkodzi lokalnej gospodarce.
Ruch przywrócono 4 stycznia, a my docieramy do Lukeville dokładnie miesiąc później, 4 lutego. Jest niedzielne popołudnie, przez przejście leniwie suną w jedną i drugą stronę pojedyncze auta, nieliczne osoby przekraczają granicę pieszo. Próbujemy rozmawiać ze strażnikami, ci jednak grzecznie, ale stanowczo odsyłają nas do osoby odpowiedzialnej za kontakty z mediami, która akurat jest nieobecna.
Bardziej rozmowny jest sprzedawca w sklepie. Mówi, że kilka tygodni wcześniej ludzi było faktycznie mnóstwo i radzi udać się parę kilometrów na zachód, za wzgórze, do miejsca, którędy zazwyczaj przechodzą z Meksyku migranci. Powiązani z kartelami narkotykowymi przemytnicy wysadzają ich kilka, kilkanaście kilometrów od granicy i zostawiają samych sobie, żeby dotarli do Stanów Zjednoczonych.
W 2019 roku stojącą na granicy czterometrową siatkę, postawioną pod koniec prezydentury George’a W. Busha, zastąpiły ponad dwa razy wyższe, grube stalowe pręty – słynny mur między USA a Meksykiem, mający zatrzymać migrantów, za który, jak obiecywał Donald Trump, miał zapłacić rząd Meksyku. Ostatecznie Meksykanie muru nie sfinansowali – poszły na niego środki pierwotnie przeznaczone na wojsko, a następnie, przekierowane na ochronę granicy. Pomysł Trumpa nie był też specjalnie nowatorski – różnego rodzaju zapory na granicy budowali wcześniej i Republikanie, i Demokraci.
W czasie ośmiu lat prezydentury Obamy zbudowano więcej kilometrów nowych zapór granicznych niż w czasie czterech lat urzędowania Trumpa.
Czy trumpowski mur między USA a Meksykiem przy przejściu w Lukeville zatrzymał migrantów? Utrudnił im przekraczanie granicy, to jasne. Ale gdyby faktycznie stanowił skuteczną zaporę, statystyki wyglądałyby inaczej i liczba zatrzymań na granicy nie rosłaby z roku na rok. Jak to ujęła niegdyś gubernatorka Arizony: „Pokaż mi mur na 50 stóp, a ja ci pokażę drabinę na 51 stóp”.
„Czy migranci przeskakują ogrodzenie?” – pytamy sprzedawcę z Lukeville. „Niektórzy pewnie tak”, wzrusza ramionami, „Inni po prostu robią dziury w płocie i jakoś przechodzą. Wszyscy o tym wiedzą”.
Jedziemy parę kilometrów na zachód piaszczystą, biegnącą wzdłuż ogrodzenia drogą. Jesteśmy w środku parku narodowego Organ Pipe Cactus poprzecinanego szlakami turystycznymi, na których wędrowców witają informacje o możliwości natknięcia na migrantów oraz przemytników, a także rada, by nawet nie podejmować próby zatrzymania ich na własną rękę.
Już po kwadransie my także spotykamy kilkuosobową grupkę: kobieta, dwóch mężczyzn, kilkoro dzieci. Idą drogą w stronę posterunku straży granicznej. Zmęczeni, ale nie wycieńczeni, spokojnie maszerują w przeciwną stronę. Nie mają ze sobą wielu rzeczy. Machają nam z uśmiechem.
Dziury w płocie nie znajdujemy, ale widzimy oznaki tego, co działo się tu kilka tygodni temu – i co być może wkrótce wydarzy się ponownie. Niedaleko ogrodzenia stoi prowizoryczny punkt sanitarny z kilkoma toi-toiami, umywalką i wielkim kontenerem na śmieci. W grudniu koczowały tu tysiące osób, czekając, aż zajmą się nimi funkcjonariusze straży granicznej. Dwa miesiące później między pustymi namiotami kręcą się bezpańskie psy, po ziemi wciąż walają się plastikowe butelki po wodzie, zapalniczki, wydawane przez strażników kostki mydła, ubrania, znoszone buty. Kiedy wracamy, po rodzinie migrantów ani śladu – musiał ich zatrzymać samochód straży granicznej, który minął nas po drodze.
Wkrótce potem, jakieś dwadzieścia mil na północ od Lukeville, zatrzymuje nas CBP. Na szosie, pod specjalnie ustawionymi zadaszeniami, ustawiono punkty kontrolne, których nie sposób ominąć. Funkcjonariusz zagląda na tylne siedzenie i pyta, czy przewozimy jakichś migrantów, broń lub drony. Sprawdza nam paszporty, dziwi się, że nie jesteśmy Amerykanami, a mimo to postanowiliśmy odwiedzić „najgorętsze miejsce na ziemi”. Na koniec upewnia się tylko, czy nie potrzebujemy wiz, aby przebywać na terytorium USA, ale nie chce żadnych dokumentów. „Skoro twierdzicie, że nie, to wystarczy” – mówi i życzy nam przyjemnej podróży.
Następnego dnia jesteśmy w Yumie – jakieś 240 kilometrów na zachód, już na granicy między Arizoną i Kalifornią. Stutysięczne miasto to podobno światowa „zimowa stolica sałaty”, bo stąd pochodzi prawie cała sałata konsumowana zimą w Stanach Zjednoczonych. Faktycznie, pola uprawne ciągną się gdzie okiem sięgnąć, choć my głównie widzimy – i czujemy – kalafiory.
W radiu pastor pyta, gdzie był Bóg w czasie Holokaustu, a w przerwie na reklamę pewna pani przypomina, że Jezus przybył na ziemię, żeby służyć, a nie żeby mu służono, i tak samo firma Desert AirConditiong – chce nam służyć instalując klimatyzatory, tak potrzebne na tej szerokości geograficznej.
Szutrowymi drogami, przez morze kalafiorów dojeżdżamy pod mur między USa a Meksykiem – taki sam rdzawy, stalowy płot, jak w Lukeville. Jedziemy wzdłuż niego kilka kilometrów, kiedy nagle się kończy – za nim granicę wyznacza już tylko niski płotek, a po chwili jeszcze niższe, stalowe zapory zdolne zatrzymać samochód, ale łatwe do pokonania dla pieszych. Napis po hiszpańsku informuje, że przekraczanie granicy w tym miejscu jest nielegalne i może wiązać się z pięcioletnim zakazem wstępu do Stanów Zjednoczonych. Kolejny paradoks: w Lukeville, gdzie stoi płot, granicę przekraczały tysiące ludzi dziennie. W Yumie, gdzie w wielu miejscach granica jest tylko umowna, na pierwszy rzut oka nie widać żadnych migrantów próbujących ją nielegalnie przekroczyć.
Pracownicy rolni, którymi stoją yumańska sałata i kalafiory, są niemal wyłącznie Latynosami – i nie jest to nic nowego. To właśnie w Yumie urodził się Cesar Chavez, lider związkowy walczący o polepszenie losu pracowników rolnych, nazywany czasem latynoskim Martinem Lutherem Kingiem. Jedna czwarta pracowników rolnych w Yumie codziennie przechodzi przez granicę w nieodległym San Luis. To arizońskie miasteczko jest właściwie przedłużeniem Meksyku, zresztą po drugiej stronie granicy miasto nazywa się tak samo. I w McDonaldzie, i w Walmarcie słychać wyłącznie hiszpański, który dominuje także na sklepowych szyldach.
Ludzie od dziesięcioleci żyli po obu stronach granicy.
Przejście graniczne w San Luis jest właśnie rozbudowywane – jak głosi napis, z pieniędzy zapisanych w ustawie infrastrukturalnej prezydenta Bidena. Równocześnie Joe Biden – choć jako kandydat zapowiadał, że za jego rządów nie powstanie „ani metr” nowego muru granicznego – nie chwaląc się tym, kończy wymianę ogrodzenia na wyższe i uzupełnia istniejące w nim luki.
Na przejściu granicznym w San Luis pytamy o płot funkcjonariusza CBP – także o hiszpańskojęzycznym nazwisku. Podobnie jak pogranicznicy w Lukeville twierdzi, że nie może udzielać żadnych informacji, ale kilka pytań udaje mu się jednak zadać. Jaki sens ma płot graniczny, skoro są w nim tak duże przerwy? Wzrusza ramionami. Czy ludzie tamtędy przechodzą? Oczywiście, że tak i dlatego trzeba go dokończyć. Czy sytuacja faktycznie jest tak poważna, jak słychać w mediach? Jak najbardziej, mówi, wystarczy spojrzeć na statystyki.
W minionym roku podatkowym na południowej granicy kraju straż graniczna odnotowała prawie 2,5 miliona „spotkań”. Sęk w tym, że suche statystyki nie dają pełni obrazu sytuacji. Po pierwsze, do „spotkań” z migrantami liczą się zarówno zatrzymania, jak i wydalenia – mimo że oznaczają coś zupełnie odmiennego. W pierwszym przypadku osoba zostaje zatrzymana i rozpoczyna proces ubiegania się o azyl. W tym czasie otrzymuje specjalne zezwolenie na przebywanie na terenie USA z obowiązkiem stawiennictwa się w sądzie imigracyjnym. Biurokratyczne zapóźnienia są jednak tak wielkie, że na pierwszą rozprawę nierzadko czeka się nawet kilka lat.
Z kolei osoba wydalona przez CBP opuszcza granice USA natychmiast, ale wydalona raz, może próbować dostać się do Stanów ponownie – i za każdym razem będzie wliczona do łącznej sumy „spotkań”. Nie da się jednak zaprzeczyć, że liczba osób próbujących przekroczyć granicę USA jest rekordowa:
w grudniu 2023 roku funkcjonariusze straży granicznej „obsłużyli” prawie 300 tysięcy migrantów; w grudniu rok wcześniej było to 250 tysięcy, a w grudniu 2021 roku – 180 tysięcy.
Dwanaście miesięcy wcześniej, kiedy wciąż obowiązywały restrykcyjne przepisy pandemiczne, liczba ta wyniosła „tylko” 74 tysiące.
Mimo że od 2021 roku liczba osób próbujących przekroczyć granicę wzrosła prawie dwukrotnie, agentów CBP jest wciąż tyle samo – podobnie jak sędziów imigracyjnych czy urzędników odpowiedzialnych za procesowanie wniosków azylowych. Nie przybyło ich w czasie urzędowania Bidena, nie przybyło ich również za kadencji Trumpa.
Tygodnik „The Economist” szacował, że gdyby dziś całkowicie przestały wpływać wnioski o azyl, to przy obecnej liczbie sędziów samo przeprocesowanie zaległości zajęłoby… 4 lata. Amerykański system migracyjny jest przestarzały i przeciążony, kompletnie niedostosowany do obecnej sytuacji – co do tego, jak rzadko, zgadzają się chyba wszyscy, bez względu na partyjne afiliacje.
Z Yumy jedziemy dalej na zachód, do Kalifornii i miejscowości Jacumba Hot Springs, gdzie w listopadzie i grudniu zeszłego roku – tak, jak w Lukeville w Arizonie – setki migrantów czekały w rozłożonych naprędce obozowiskach, aż straż graniczna zdoła się nimi zająć, rozwieźć po posterunkach CBP, przyjąć ich wnioski o azyl.
Za sfatygowanym placem zabaw skręcamy z szosy w boczną dróżkę prowadzącą prosto do granicznego płotu. Już z oddali widzimy pod nim jakieś samochody. Okazuje się, że straż graniczna właśnie zatrzymała grupkę migrantów. W tym miejscu łączą się dwie sekcje płotu – wyższa, taka jak ta zbudowana przez Trumpa w Lukeville i którą właśnie buduje Biden w Yumie, oraz niższa, za to zwieńczona spiralą drutu kolczastego.
Wśród dwudziestu migrantów są tylko dwie kobiety (jak się później okazało matka z nastoletnią córką), reszta to samotni, relatywnie młodzi mężczyźni. Całą grupą zajmuje się jedynie dwóch strażników. Nakazują zatrzymanym postawić przed sobą plecaki, zdjąć paski i wierzchnie okrycia, niektórych przeszukują na miejscu, innych zapraszają do stojącego obok SUV-a i tam sprawdzają dokładniej. Każą im pokazać dokumenty, rozdają butelki z wodą. Nasza obecność najwyraźniej zupełnie im nie przeszkadza. Nie tylko zresztą nasza. Chwilę później na miejsce dojeżdża bowiem najpierw jeden, a następnie kolejny samochód. Z pierwszego wysiada matka z nastoletnią córką, z drugiego kobieta z mężczyzną. Nie idą jednak w kierunku migrantów i strażników, lecz… płotu.
Tam już stoi kobieta w średnim wieku, opiera się o ogrodzenie, obok niej biega mały, biały piesek. Zwierzak jest to w Stanach Zjednoczonych, to w Meksyku; raz jest w amerykańskim stanie Kalifornia, a za chwilę, przecisnąwszy się między sztachetami, znowu w meksykańskim stanie Baja California, Kalifornia Dolna.
Kobieta mieszka w Jacumba Hot Springs z synem, jej mąż dokładnie po drugiej stronie granicy, w miasteczku Ejido Jacume. Nieustannie przekraczają granicę, jeżdżąc do siebie w jedną lub drugą stronę. Do najbliższego przejścia granicznego w Tecate mają jednak aż 60 kilometrów, to jakaś godzina drogi. Dlatego czasami łatwiej po prostu podejść do płotu.
Jest przerażona pogłoskami, że straż graniczna rozważa zamknięcie na jakiś czas Tecate, tak jak dwa miesiące stało się w Lukeville. „Musielibyśmy jeździć do Tijuany, a to przecież dużo dalej”. I dodaje: „To niesprawiedliwe, że mieliby zamykać granicę dla nas, a oni – wskazuje na grupę zatrzymanych – i tak ją przekraczają, jak chcą”.
Czy migranci przechodzą przez dziurę w płocie? Chyba nie, raczej górą, gdzieś na wzgórzach. Dokładnie nad nią, między sztachetami, widać zaczepioną na płocie bluzę.
Osoby, które pojawiły się później, nie przyjechały tylko na pogaduszki. Z aut wyciągają siatki z jedzeniem – bananami, pomarańczami, puszkami – i podają krewniakom po drugiej stronie, którzy też przekazują im coś w zamian. Całkowicie ignorują strażników granicznych i to z wzajemnością – funkcjonariuszy CBP zdaje się w ogóle nie interesować, kto i co przekazuje sobie przez płot, z kraju do kraju, choć przecież budowę muru między USA a Meksykiem tłumaczono między innymi koniecznością zatrzymania przemytu narkotyków.
Nastolatka zwraca uwagę na migrantów, dopiero kiedy ją o to pytamy. Nie, nie interesuje się tym specjalnie. Nie ma pojęcia, skąd przychodzą i jak często przekraczają granicę. Czy postawienie muru zmieniło ich życie? Nie wie, nie pamięta czasu sprzed istnienia płotu. Przeprasza i biegnie zanieść matce kolejną siatkę.
Po kilkunastu minutach wszyscy mieszkańcy Jacumba Hot Springs odjeżdżają do domów, tak samo ludzie po stronie meksykańskiej. Zostajemy tylko my, migranci i strażnicy, którzy w tym czasie zdążyli już zamówić transport. Do furgonetki wsiadają tylko matka z córką i natychmiast odjeżdżają. Reszta grupy musi poczekać na kolejne auto. Zapada zmrok, robi się chłodno, temperatura spada do 11-12 stopni Celsjusza, ale migranci siedzą na ziemi lub kucają.
Choć migranci przechodzą do Stanów Zjednoczonych z Meksyku, w większości nie są wcale Meksykanami. W ostatnich kilku latach widać wyraźną zmianę – większość osób próbujących się dostać do Stanów Zjednoczonych pochodzi już nie z Meksyku, jak było przez całe dekady, ale z krajów leżących dużo dalej. Przybywają z Wenezueli, Salwadoru, Gwatemali, Hondurasu, Ameryki Południowej, ale też z innych rejonów świata: Afryki, Indii, Chin, Azji Środkowej i Wschodniej. Tak też jest w grupie, na którą się natknęliśmy. Strażnicy także i tu nie mogą nam udzielać żadnych informacji, ale przyznają, że żadna z zatrzymanych osób nie pochodzi z Meksyku.
Początkowo nasza rozmowa przebiega opornie, ale kiedy tylko mówimy, że jesteśmy z Polski, jeden ze strażników – jak się okazuje wyższy stopniem z tej dwójki – znacznie się ożywia. Ma polsko brzmiące nazwisko, a jego dziadek przybył do USA ze wsi na Podlasiu. Strażnik właśnie ubiega się o przyznanie polskiego obywatelstwa i planuje wyprawę do Europy.
W tym czasie migranci cierpliwie czekają pod okiem drugiego ze strażników. Z bliska dostrzegamy, że jego spokój jest tylko pozorny – choć zatrzymani nie wykonują żadnych gwałtownych ruchów i nic nie wskazuje na to, by mieli zamiar uciekać, nerwowo oczekują na przyjazd transportu.
Po kolejnych kilkunastu minutach dziękujemy za pomoc i powoli ruszamy z powrotem do auta. Jest już całkiem ciemno. W światłach reflektorów dwóch SUV-ów straży granicznej migranci wciąż czekają na przybycie furgonetki. Cały proces i tak przebiegł w miarę sprawnie. Gdyby pojawili się na granicy kilka tygodni wcześniej, kiedy migranci przybywali w okolice Jacumba Hot Springs tysiącami, a strażnicy nie nadążali z ich weryfikacją, z pewnością musieliby spędzić tu noc albo i kilka nocy.
Liczba migrantów przekraczających południową granicę USA rośnie – co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Co więcej,
coraz większa liczba wyborców uznaje nielegalną migrację za poważny problem, z którym obecna administracja sobie nie radzi.
W najnowszym sondażu dla stacji MSNBC w skali kraju prezydent Biden przegrywa w potencjalnym wyścigu z Donaldem Trumpem różnicą 5 punktów procentowych – 42 do 47. Co gorsza – chociaż niektóre badania sugerują, że Amerykanie z nieco większym optymizmem patrzą na sytuację gospodarczą – to na razie nie przekłada się na oceny obecnej prezydentury. Odsetek osób aprobujących działania głowy państwa spadł do rekordowo niskiego poziomu – 37 procent. 60 procent jest z Bidena niezadowolonych. To wyniki znacznie gorsze niż wskaźniki poparcia dla jego poprzedników na analogicznych etapach prezydentury.
Wyborcom nie chodzi jedynie o wiek głowy państwa oraz związaną z tym ocenę mentalnych i fizycznych zdolności do sprawowania urzędu. Trump i Republikanie mają przewagę także w ocenie ich kompetencji w rozmaitych dziedzinach – między innymi w kwestii migracji. Na pytanie, kto lepiej poradziłby sobie z zabezpieczeniem granicy i imigracją w ogóle, 57 procent badanych wskazuje Trumpa, a Bidena niespełna jedna czwarta.
Od września 2020 roku poparcie dla urzędującego prezydenta spadło w tej kwestii o 11 punktów procentowych. Dla jego przeciwnika wzrosło 8 punktów.
Zmianę nastrojów widać nie tylko wśród Republikanów i wyborców niezależnych, ale także Demokratów. Aż 40 procent Demokratów uważa, że Stany Zjednoczone borykają się z „inwazją” na południowej granicy, a niemal jedna trzecia popiera dalszą budowę ogrodzenia (w USA nazywanego „murem”) na granicy. W 2017 roku, kiedy Trump został prezydentem, budowy zapory chciał tylko jeden na dziesięciu Demokratów. Nic dziwnego, że Joe Biden kończy jej budowę.
Skuteczność muru między USA a Meksykiem jest, jak widać, wątpliwa, skoro można go obejść, przeskoczyć, ale stanowi widoczny symbol tego, że „coś” się robi, że „zabezpiecza” się granicę. Nawet jeśli to często to tylko iluzja.
Oczywiście wizerunek Trumpa jako skutecznego pogromcy nielegalnych migrantów jest mocno przerysowany. Jak już wspomnieliśmy, za jego prezydentury nie wzrosła liczba strażników granicznych, a biurokratyczny zator sądów imigracyjnych nawet wzrósł. Liczba zatrzymań na granicy – choć znacznie niższa niż obecnie – była zarazem wyraźnie wyższa niż za prezydentury… Baracka Obamy, który przez amerykańską lewicę krytykowany był jako „głównodowodzący deportacji” (deporter-in-chief). Za drugiej kadencji Obamy średnia liczba deportacji o jedną piątą przewyższała średnią liczbę deportacji za prezydentury Trumpa. Prawdziwy spadek migracji za rządów Republikanina przyniosła dopiero pandemia Covid-19.
Urzędujący prezydent od zawsze był doskonałym wskaźnikiem centrowych nastrojów w swojej partii – i weryfikował swoje poglądy zgodnie ze zmianami w nastrojach elektoratu. Po wyborach w 2020 roku z jednej strony korzystał z rozwiązań pozostawionych mu przez Donalda Trumpa pozwalających na szybką deportację migrantów poprzez odwołanie się do przepisów pandemicznych. Z drugiej jednak zapowiedział, że odejdzie od budowy muru, zrezygnuje z najbardziej kontrowersyjnych metod przetrzymywania migrantów (np. oddzielania dzieci od rodziców) i sprawi, że cały proces przepracowywania wniosków azylowych znów będzie przebiegał w sposób humanitarny. A jeszcze w czasie prawyborów podczas debaty w hiszpańskojęzycznej stacji Univision powiedział: „Jesteśmy narodem, który mówi: »Jeśli chcesz uciec i uciekasz przed uciskiem, powinieneś przyjechać«”.
Z czasem przekaz z Białego Domu się zmienił – dziś prezydent twierdzi, że gdyby tylko Kongres przegłosował bardziej restrykcyjne przepisy, on natychmiast je podpisze i „zamknie granicę”.
Po kilku miesiącach negocjacji grupa senatorów z obu partii opracowała projekt ustawy reformującej system migracyjny, który – jak się wydawało – bez trudu uzyskają poparcie większości Demokratów i Republikanów, tak w Senacie, jak i Izbie Reprezentantów. Dziś jednak wydaje się, że projekt ustawy jest martwy już na starcie. Dlaczego? O tym przeczytają Państwo w kolejnej korespondencji z USA. Opowiemy o tym, czego chcą Republikanie, a czego Demokraci – i czemu od wielu dekad wszelkie próby gruntownej reformy systemu migracyjnego kończą się niepowodzeniem.
Na zdjęciu: migranci wspinają się przez bariery i drut kolczasty na granicy Meksyku i Stanów Zjednoczonych, Eagle Pass w Teksasie, 7 grudnia 2023 roku.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.
Tekst przygotowali twórcy Podkastu Amerykańskiego — cotygodniowej audycji o ważnych zjawiskach społecznych i kulturowych, historii oraz najnowszych wydarzeniach politycznych w Stanach Zjednoczonych. Wszystkie odcinki dostępne są na Spotify, Apple Podcasts, YouTube i innych platformach streamingowych
Tekst przygotowali twórcy Podkastu Amerykańskiego — cotygodniowej audycji o ważnych zjawiskach społecznych i kulturowych, historii oraz najnowszych wydarzeniach politycznych w Stanach Zjednoczonych. Wszystkie odcinki dostępne są na Spotify, Apple Podcasts, YouTube i innych platformach streamingowych
Komentarze