Mąż tłumaczył, że nie przeżyłabym porodu. Syn straciłby matkę, miał wtedy 8 lat. Kochana babcia odrzekła, że Kuba by sobie poradził bez matki, a matka morderczyni nie jest mu do niczego potrzebna. Ksiądz powiedział klasie: mama Kuby zrobiła aborcję, bo nie chciała tamtego dziecka
Poprosiliśmy czytelniczki i czytelników o nadsyłanie swoich historii aborcyjnych. Chcieliśmy pokazać spektrum doświadczeń, wyciągnąć aborcję ze sfery tabu i dać przestrzeń osobom, które często zmuszane były do milczenia ze strachu przed stygmatyzacją.
Niektóre historie już opublikowaliśmy.
Pani Magda, emerytowana nauczycielka zdecydowała się na jedno dziecko, miała dwie aborcje. Bez żadnego problemu, bo wtedy była w Polsce legalna. „Jakież ja miałam szczęście, że urodziłam się w latach 50., a nie 90.!” - komentuje.
Pani Danuta również przerwała ciążę w Polsce, ale 12 lat temu. Musiała to robić w niepewnych i traumatyzujących warunkach aborcyjnego podziemia.
An Urbanek opowiedziała o swojej bezpiecznej aborcji w Holandii. Dziś zakłada kolektyw Ciocia Czesia, który będzie pomagał Polkom przerwać ciążę w czeskich klinikach.
Dla pani Agnieszki decyzja o przerwaniu ciąży z poważnymi wadami płodowymi była dramatem. A potem tego dramatu nie uszanował nikt, ani rodzina, ani Kościół, ani „obrońcy życia” i stał się koszmarem.
W grudniu 2016 roku wyszłam za mąż, w ciążę zaszłam na początku 2017. Szczęście niesamowite. Niestety ciąża od samego początku przebiegała źle. Moje samopoczucie było fatalne. Ciągłe wymioty, nudności, nadwrażliwość dosłownie na wszystko. Ale mówiłam sobie, że to w końcu ciąża - przetrwam co trzeba, żeby w grudniu powitać swoje drugie dziecko.
Na pierwszym USG wyszło, że dziecko ma przepuklinę i to zwiastuje inne wady wrodzone.
Lekarz powiedział, że będzie miało zespół Downa, ale że to będzie i tak najłagodniejsza spośród wszystkich jego wad. Gdy zeszłam z fotela, prawie zemdlałam. Miałam tyle pytań. Dlaczego tak się stało? Dlaczego ja?
Lekarz od razu powiedział, że należy usunąć. Zadzwoniłam do męża, który był na poligonie, opowiedziałam mu wszystko. Przyjechał do domu. Znaleźliśmy bardzo dobrego profesora w Gdańsku i pojechaliśmy na badania prenatalne.
Zrobił USG i powiedział: bzdura, wszystko jest ok. Badania krwi pokazały, że dziecko nie będzie miało zespołu Downa. Nasza radość była przeogromna. W międzyczasie leżałam parę razy na oddziale ginekologii, bo dostawałam silnych bóli brzucha i nikt nie wiedział od czego. Diagnozowano mnie parokrotnie. Słyszałam albo "niski próg bólowy", albo zgaga. Dostawałam leki, antybiotyki i masę innych kroplówek.
Przyszedł 30 czerwca. Pojechałam z mężem do Gdańska na badanie USG, ale nie w sprawie płodu, tylko mojego brzucha. Ciągle nie było wiadomo, dlaczego mnie tak boli. Okazało się, że ze mną jest wszystko ok, ale lekarz kazał mi poczekać w poczekalni. Po pół godziny zawołał mnie i powiedział: "nie chcę państwa martwić, ale nie widzę nerek i pęcherza moczowego u syna".
To był piątek, około 20:00. Żaden prywatny lekarz już nie przyjmował, szpital nie chciał mnie przyjąć. Doczekałam do poniedziałku. Na USG ginekolog stwierdził, że faktycznie nie ma nerek, ale są nadnercza, więc pewnie nerek po prostu nie widać.
Pojechałam na kolejne USG do tamtego dobrego profesora. Badając mnie, nie powiedział ani słowa, grobowa cisza. Kiedy skończył, kazał mi się wytrzeć i usiąść przy biurku. Powiedział mi, że mam małowodzie, dziecko nie ma nerek, pęcherza moczowego. Profesor jest ordynatorem oddziału w szpitalu, zadzwonił do dyżurki, że mają mnie przyjąć na CITO.
Spakowałam się i pojechałam na ul. Kliniczną. Następnego dnia profesor zrobił jeszcze raz USG. Towarzyszyło mu chyba z 6 lekarzy. Miałam bardzo mało wód płodowych, więc lekarz wstrzyknął mi do brzucha sól fizjologiczną, żeby był lepszy obraz.
Wszystko się potwierdziło. Powiedział, że mogę zgodnie z prawem usunąć, ponieważ to wada letalna. Mogę też urodzić, ale dziecko nie przeżyje 2 godzin. Myślałam przez dwa dni i zdecydowałam się na terminację. To była najtrudniejsza decyzja w moim życiu.
Musiałam podpisać różne papiery, byłam w takim szoku, że pani doktor podpowiadała mi litery, żebym mogła podpisać się swoim nazwiskiem. Miałam lukę w pamięci. Dziurę, wielką dziurę. Nawet nie wiedziałam, jak się nazywam.
Kiedy już wszystko podpisałam, zostałam przygotowana przez lekarzy i psychologa do całej procedury. Opisali mi, co będzie się działo, więc wiedziałam, czego się spodziewać.
Tabletki podano mi w sumie 3 razy. Dostałam skurczy chwilę po północy. Zaczęła się akcja porodowa.
Musiałam przeć. Parłam i płakałam, oczy miałam zasłonięte dłonią. Nie wiem czemu. Może gdzieś z tyłu głowy miałam myśl, że to ja zabiłam swoje dziecko, że przeze mnie umarło.
Gdy wszystko się skończyło, położna zawinęła dziecko w gazę, powiedziała, że najprawdopodobniej był to syn, ale sekcja i badania genetyczne to potwierdzą. Po chwili przyszedł anestezjolog i ginekolog, żeby mnie uśpić i wyłyżeczkować.
Zasnęłam i obudziłam się rano po wszystkim z bolącymi piersiami, gotowymi wykarmić moje dziecko. Tego samego dnia wyszłam, w piżamie i szlafroku. Nie miałam siły fizycznej, żeby się ubrać ani psychicznej, żeby mnie to jeszcze obchodziło. Odebrał mnie mąż, płakał razem ze mną.
Pierwsze dni to była masakra, prawdziwa masakra. Nie wiedziałam jak się nazywam i to dosłownie. Zdecydowaliśmy się z mężem na „pokropek". Mąż wszystkim się zajął. Ja do dnia pogrzebu nie funkcjonowałam, nie jadłam, nie piłam. Mąż dawał mi leki na zatrzymanie laktacji i leki nasenne, żebym zasnęła. Nie pomagały ani jedne, ani drugie.
Przyszedł 13 lipca, dzień pogrzebu, godzina 12:00. Moja godzina „W". Pojechaliśmy z całą moją zakłamaną rodziną pochować moje dziecko.
Zakłamaną dlatego, że zaraz po pogrzebie powiedzieli mi, że zabiłam dziecko. Babcia osobiście poinformowała, że nigdy się za mnie tak nie wstydziła, jak wtedy kiedy powiedziałam, że dokonałam aborcji ze względu na wady płodu.
Mąż tłumaczył, że gdybym tego nie zrobiła, nie przeżyłabym porodu. Wody płodowe rozlały mi się po organizmie i już wdawało się zakażenie. Syn straciłby matkę, bo mamy jeszcze Kubę. Miał wtedy 8 lat.
Kochana babcia odrzekła, że Kuba by sobie poradził bez matki, a taka matka morderczyni jak ja nie jest mu do niczego potrzebna.
Usłyszałam, że nie ważne co było, ja je po prostu zabiłam. Że nie wie, jak będzie w dniu śmierci spowiadać się z moich grzechów Bogu.
Pochodzę z bardzo religijnej rodziny, choć sama zawsze stroniłam od tego świata. Nigdy mnie nie ciągnęło do kościoła i nigdy nie potrzebowałam wzorca do czynienia dobra, sama potrafiłam odróżnić dobro od zła. Przynajmniej tak mi się wydawało, dopóki babcia mi nie powiedziała, że jestem zwykłą morderczynią.
Załamałam się. Wpadłam w jeszcze większą depresję, bo zaczęłam wierzyć w to, co usłyszałam. Że Adaś, bo tak nazwaliśmy go z mężem, mógł żyć.
Po pogrzebie zaczęliśmy ogarniać papiery w mojej pracy. Pracowałam na etacie i przysługiwało mi 8 tygodni urlopu macierzyńskiego. Mąż chciał, żebyśmy wszyscy zmienili otoczenie i wyjechali na "wakacje". Pojechaliśmy do Zakopanego.
Na samym wjeździe do Zakopanego był wielki baner z zakrwawionym płodem i napisem "tak wygląda dziecko w 10 tygodniu ciąży". Na Krupówkach chodzili pro-liferzy z ulotkami STOP ABORCJI.
Nawet tam, na drugim końcu Polski nie mogłam odpocząć i się pozbierać. W końcu nie wytrzymałam. Zadzwoniłam pod numer, który był na ulotce. Odebrał pan, który przedstawił się jako Prezes.
Zapytałam grzecznie, ile potrwa jeszcze taka wojna banerowa i dlaczego to panowie o tym wszystkim decydują. Powiedział, że kobiety zrobiły się takie lewackie, że usuwają dzieci na potęgę. Rozłączyłam się, bo nic nie dało moje tłumaczenie o wadach płodu. Usłyszałam, że jestem zgnilizną Zachodu.
W drodze powrotnej do domu zadzwonił do mnie inny numer. W słuchawce jakaś pani mówi, że dostała mój numer od pana prezesa.
Moje zdziwienie było ogromne, a pani powiedziała, że wie, że dopuściłam się aborcji i dlatego trzeba jej zakazać, bo w objawieniach fatimskich było powiedziane, że aborcja to zło. Zdiagnozowała przez telefon, że mam syndrom poaborcyjny i że nigdy się z tego nie podniosę.
Nawet zmiana otoczenia nie pozwoliła mi odpocząć.
Urlop kończył mi się 30 sierpnia. Dzwonię do szefa zapytać, jak zrobimy z kluczami, żebym mogła otworzyć salon.
W słuchawce usłyszałam, że już nie pracuję. Jak to? - pytam. Praca na etat, legalna, nie mają prawa mnie zwolnić. Racja, nie mieli prawa mnie zwolnić, ale mieli prawo zlikwidować moje stanowisko pracy. I tak stałam się bezrobotną z depresją.
W dniu, kiedy rodziłam dziecko, przenieśli mojego męża do innej jednostki. Spakowaliśmy się ostatniego dnia wakacji i zmieniliśmy miejsce zamieszkania. Nowe miejsce, nowi ludzie. Kuba poszedł do innej szkoły. Akurat od września zaczynał III klasę szkoły podstawowej, czyli zbliżała się komunia.
Moim błędem było to, że pomyślałam pierwszy raz w życiu, że potrzebuję oczyszczenia duszy. Poszłam do spowiedzi, powiedziałam wszystko, co miałam na sumieniu.
Ksiądz odrzekł, że dla takich kobiet lekkich obyczajów jak ja jest specjalne miejsce w piekle. Powiedział też, że w takiej sytuacji nie może pozwolić Kubie przystąpić do I komunii świętej.
Znowu się załamałam, że przeze mnie mój syn będzie wyśmiewany. Bo niestety, ale w tej naszej polskiej mentalności to znaczy, że ktoś jest gorszy, nie dostanie prezentów. Wytłumaczyliśmy z mężem Kubie, że nie o to tutaj chodzi, że to nie jego wina, że tak się stało.
Parę tygodni później na lekcji religii omawiany był temat aborcji. Tak, u 8-latków. Ksiądz powiedział przy całej klasie, że mama Kuby dokonała aborcji, bo po prostu nie chciała tamtego dziecka.
Interwencja u dyrektora nic nie pomogła. Dowiedziałam się tylko, że dyrektor nie odpowiada za księdza, tylko kuria.
Kuba się załamał. Nie chciał chodzić do szkoły, bo ksiądz pokazał mu na filmie, jak wygląda aborcja i był pewny, że jego brat też był rozszarpany na kawałeczki.
Z rodziną do dnia dzisiejszego nie utrzymuję kontaktów. Nie mogą mi wybaczyć tego, co zrobiłam, przecież będę w piekle.
Od tamtego czasu minęły ponad 3 lata. Mam problemy ze zdrowiem, niewyleczoną depresję, problemy z otyłością. Moja psychika jest jak rozrzucone puzzle, mimo że jestem pod kontrolą psychiatry i psychologa.
Cała moja rodzina nie pozbierała się po tym wszystkim, do dzisiaj mamy problemy.
A wszystko się nasila kiedy co chwilę słyszę opinie fanatyków, że aborcja to zło, widzę całą tę nagonkę na kobiety, na strajki. Wtedy to wraca najsilniej. W głębi duszy nigdy się z tamtym wydarzeniem nie pogodziłam.
Edukacja
Kobiety
Kościół
Prawa człowieka
Zdrowie
aborcja
ciąża
fundacja pro-prawo do życia
lekcje religii
Miałam Aborcję
pro-life
religia
religia w szkole
stop aborcji
Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).
Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).
Komentarze