0:00
0:00

0:00

Nie jest łatwo pisać o prowincji. Nie tylko w Polsce. Z pozoru to temat-samograj. Jedziesz na zabitą dechami wieś, pokazujesz pogrążonych alkoholizmie lub – w najlepszym razie – beznadziei mieszkańców o smutnych twarzach, popsutych zębach i wyrazistych poglądach, i już, czytelnik chwyta. Albo ze smutkiem pokręci głową, jaki ten świat niesprawiedliwy, albo z irytacją wykrzyknie, jacy ci ludzie niezaradni. Książka "Zapaść. Reportaże z mniejszych miast" Marka Szymaniaka jest inna.

Na szczęście autor nie ma też tej irytującej maniery, która każe niektórym publicystom ogłaszać, że oto zrozumieli sens życia, bo spędzili kilka dni na polskiej prowincji i zamienili kilka słów z lokalnymi mieszkańcami. Tak jakby życie na prowincji było z jakiegoś powodu prawdziwsze czy bardziej autentyczne niż życie w Krakowie, Gdańsku, Warszawie lub innym większym mieście.

Nie, życie na prowincji jest po prostu pod pewnymi – bo przecież nie wszystkimi – względami inne. Toczy się innym rytmem i wokół podobnych, choć może w odmienny sposób doświadczanych problemów niż ma to miejsce w większych miastach.

Przeczytaj także:

Mieszkania jak mięso za komuny

Ot, chociażby problem dostępności mieszkań. Słyszymy o nim nieustannie, ale zwykle na przykładzie kilku miast wojewódzkich. 10, 12, 14 tysięcy złotych za metr, krzyczą nagłówki informujące o kolejnym skoku cen lub nagłaśniające kuriozalne oferty na 15-metrowe „apartamenty”, w których minimalizm łączy się z funkcjonalizmem tak doskonale, że człowiek na tych 15 metrach czuje się jak szlachcic we dworku. Pojawiają się też szokujące wyliczenia, ile lat pracy potrzebuje przeciętny mieszkaniec metropolii, aby sobie takie luksusy sprawić.

„Zapaść” tymczasem dobrze pokazuje, że problemy mieszkaniowe nie tylko nie kończą się na rogatkach Warszawy czy Gdańska, ale w małych miastach są niekiedy większe – głównie ze względu na marną podaż. W takich miejscowościach oddaje się do użytku kilkanaście, niekiedy kilkadziesiąt mieszkań rocznie.

Powołując się na dane GUS, Szymaniak pisze, że w 2019 roku w Jaśle „oddano do użytku zaledwie 26 [lokali], czyli 0,7 mieszkania na tysiąc mieszkańców. W 2018 – 29, a rok wcześniej – 32. Dla porównania w […] Rzeszowie, w 2019 roku oddano 3291 lokali, czyli 16,9 na tysiąc mieszkańców. Dla Warszawy wskaźnik ten wyniósł 12,1 na tysiąc mieszkańców” [s.97].

Na prowincji trudno jest zarówno mieszkanie kupić, jak i wynająć, bo oferty pojawiają się rzadko, a jeśli się już to przez znajomości, poza oficjalnym obiegiem. „W małym mieście tak to właśnie wygląda. Zupełnie inaczej niż w dużym”, opowiada Szymaniakowi Jakub z Jasła. „Rozpuszcza się wici, bo tak jest szybciej, bezpieczniej, no i bez podatku. Rozpowiada się sąsiadom, rodzinie, a oni niosą to dalej. Ofert jest bardzo mało, więc chętnych nie brakuje. […] Ludzie się rzucają jak na mięso za komuny”. [s. 95].

Oczywiście, niektórzy bohaterowie książki wracają do mniejszych, rodzinnych miast właśnie po to, by nie gnieździć się w klitkach po kilkanaście tysięcy złotych za metr, tylko kupić coś większego, albo zamieszkać w domu z ogródkiem odziedziczonym po rodzicach. Nie wszyscy jednak mają co dziedziczyć. A ceny nieruchomości w mniejszych miastach są faktycznie niższe, lecz nie na tyle, aby zrekompensować niższe zarobki.

„Wiesz, strasznie wkurza mnie, jak słyszę żale, że w Warszawie albo innym Poznaniu czy Wrocławiu ceny mieszkań są takie wysokie. Media alarmują, że tam metr kosztuje średnio osiem czy dziesięć tysięcy złotych i że na to trzeba dwa miesiące pracować. A u nas nie?”, irytuje się 28-letnia Iza z Tomaszowa Lubelskiego.

„Ja zarabiam tysiąc dziewięćset złotych, a jestem urzędnikiem państwowym. Mam skończone wyższe studia i też na metr pracuję dwa miesiące! A w nowym budownictwie nawet więcej” [s. 101].

Dziewczyna wpadła także w tak zwaną „lukę czynszową”, czyli należy do tej grupy ludzi, która zarabia zbyt mało, aby dostać kredyt wystarczający na kupno mieszkania, ale zbyt dużo, aby zakwalifikować się na mieszkanie komunalne. A nawet gdyby się zakwalifikowała, to czas oczekiwania na takie mieszkanie w Tomaszowie Lubelskim wynosi mniej więcej… 15 lat. Według niektórych szacunków w „luce czynszowej” znajduje się dziś nawet 40 procent polskiego społeczeństwa!

Życie pod powierzchnią

To szokujące dane i sam przywoływałem je w książce „Druga fala prywatyzacji”. Ale po lekturze innego fragmentu „Zapaści” oraz niedawno opublikowanego raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego nabieram wątpliwości czy są one rzetelne. Według szacunków PIE nawet 1,4 miliona pracowników w Polsce otrzymuje część swojego wynagrodzenia „pod stołem”, a suma tak wypłaconych pensji sięgnęła w 2018 roku 34 miliardów złotych. Wśród osób zatrudnionych w mikrofirmach część wypłaty pod stołem otrzymuje niemal co trzeci pracownik! Najczęściej „w branżach świadczących drobne usługi, związane m.in. z zakwaterowaniem, gastronomią, urodą, rozrywką i rekreacją”.

U Szymaniaka ilustracją zjawiska jest opowieść Kamili, fryzjerki z Prudnika, która przekonuje, że w mieście „wszyscy płacą minimalną, a resztę pod stołem”, bo przy obecnych kosztach utrzymania pracownika „po prostu nie da się zaproponować wyższej pensji” [s. 86]. Jednocześnie zapewnia, że jej pracownice mogą zarobić łącznie nawet 4 tysiące złotych na rękę – a zatem mniej więcej połowę dostają nieoficjalnie.

Powszechność zjawiska sprawia, że nasze oceny sytuacji materialnej wielu Polaków mogą być zaniżone. PIE szacuje, że średnie wynagrodzenie jest w rzeczywistości wyższe o około 5 procent w porównaniu do tego, co podaje GUS.

A przecież powyższe szacunki nie obejmują tych osób, którzy pracują całkowicie na czarno, na własny rachunek – kosmetyczek, budowlańców, fryzjerów – znanych lokalnie, ale działających poza systemem. Bo też średnie miasta Szymaniaka to przestrzeń, w której duża część życia gospodarczego toczy się pod powierzchnią. Najem mieszkania, zatrudnienie czy samo poszukiwanie pracy dokonuje się przy pomocy nieformalnych kontaktów.

„Dobry znajomy ojca był tu brygadzistą. Flaszkę ojciec postawił, pogadali i tak zacząłem” – tak Bartek z Chełmna opowiada o początkach pierwszej pracy w Fabryce Akcesoriów Meblarskich.

Niby nic nadzwyczajnego. Chyba każdy, kto wychował się w małym mieście – w tym niżej podpisany – wie, że to norma. Ale jednocześnie taki stan rzeczy musi blokować mobilność pomiędzy mniejszymi miastami. Owszem, zdarzają się powroty po studiach w większym mieście, a część ludzi po prostu nigdy nie wyjeżdża. Ale o osobach trafiających do małej miejscowości, z którą wcześniej nie mieli nic wspólnego, Szymaniak nie wspomina. No, chyba że przyjeżdżają za małżonkiem wracającym w rodzinne strony.

Nieco inaczej jest w przypadku miasteczek położonych niedaleko metropolii, które kolonizują uciekinierzy z miasta w poszukiwaniu niższych cen i większych mieszkań. Ale mobilność między miastami średniej wielkości położonymi gdzieś na uboczu praktycznie nie istnieje.

Ruch odbywa się przede wszystkim w stronę dużych miast i za granicę. Smutne jest to, że nawet zdaniem wielu mieszkańców pozostanie w rodzinnym miasteczku to dowód, jeśli nie na życiową klęskę, to z pewnością brak sukcesu.

Kiedy Karolina z Pisza postanowiła wrócić z mężem do rodzinnej miejscowości „znajomi pukali się w czoło”, a rodzice robili, co mogli, aby ją od tego odwieść. „Mówili «Dziecko, skończyłaś studia, tu nie znajdziesz sobie dobrej pracy, bo tu takiej nie ma. I żadnych perspektyw, żeby była w przyszłości. Nie po to cię kształciliśmy». Zachowywali się tak, jakby to była ich osobista porażka”, relacjonuje Szymaniakowi.

Coś optymistycznego?

Takich opowieści – o beznadziei, upadku, braku perspektyw, zamkniętych fabrykach – znajdziemy w książce sporo. I jeśli miałbym wskazać jej największą wadę, byłby to właśnie nacisk na rozmaite problemy połączony z idealizowaniem przeszłości, zwłaszcza schyłkowej PRL, kiedy to miasteczkach wciąż miarowo chodziły dotowane przez państwo zakłady przemysłowe, a po południu „tłum wychodził z fabryki”.

A przecież nie jest tak, że każde średnie miasto w Polsce przeżywa jednakową „zapaść”. Są takie, które odnalazły się w nowej rzeczywistości. Jednak historii sukcesu, które dałyby pełniejszy obraz kondycji średnich miast niemal, w „Zapaści” nie znajdziemy. Ciekawi mnie też jak Szymaniak wyjaśniałby wyjątkowo przywiązanie mieszkańców prowincji do lokalnych władz. W niejednym polskim mieście – także tych opisywanych w książce – wyborcy konsekwentnie oddają stanowiska tym samym samorządowcom na kolejne kadencje.

Można argumentować, że to dowód na oligarchizację systemu, który utrudnia nowym politykom drogę do odbicia władzy. Faktycznie, to może być część problemu, o czym Szymaniak pisze w rozdziale o uzależnieniu lokalnych mediów od lokalnej elity. Ale jednocześnie, warto zauważyć, że zaufanie do władz samorządowych deklaruje niemal ¾ badanych przez GUS Polaków. Znacznie więcej niż ufa rządowi (46 proc.) czy partiom politycznym (24 proc.). Tej drugiej strony – sukcesów lokalnych samorządów i wielu miast – brakuje mi w „Zapaści”.

Mimo to zdecydowanie książkę polecam.

To typ reportażu, który ja osobiście lubię najbardziej – taki, w którym opowiedziana z empatią jednostkowa historia służy do przedstawienia szerszego problemu. A indywidualne losy autor podpiera niezależnymi analizami czy danymi sondażowymi.

Ważnym atutem „Zapaści” jest też język – Szymaniak nie popada w modną ostatnio manierę reportażu w stylu bieda-gonzo, w którym nawet najbardziej banalna historia musi być napisana jak relacja z infiltracji meksykańskiego kartelu narkotykowego i gęsto przeplatana zupełnie zbędnymi wulgaryzmami.

Szymaniak opowiada nam po prostu historie z małych miast. Przesiane, może nazbyt pesymistyczne, ale zwyczajnie interesujące.

Książka: Marek Szymaniak „Zapaść. Reportaże z mniejszych miast”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021.

Zdjęcie Małgorzaty Adamczyk wykonane w Wałbrzychu publikujemy dzięki uprzejmości fotografki. Więcej zdjęć pod tym adresem.

;
Łukasz Pawlowski

Publicysta, doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański” [https://www.facebook.com/podkastamerykanski]. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS” [2020]. Dawniej sekretarz redakcji tygodnika „Kultura Liberalna”.

Komentarze