0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. ARMEND NIMANI / AFPFot. ARMEND NIMANI /...

Bałkański szlak migrantów

Jakub Wojtaszczyk, OKO.press: W książce „The Balkan Route: Hope, Migration and Europeanisation in Liminal Spaces” przemierzasz tzw. „szlak bałkański” w 2015 i 2016 roku. To kluczowy moment. W tym okresie powstały używane do dziś określenia, jak „kryzys migracyjny” czy „długie lato migracji”. Co zawiodło cię w te rejony?

Robert Rydzewski: Do Europy Południowo-Wschodniej jeździłem od 2010 roku. Na początku pracowałem w organizacji pozarządowej w Tetowie, przygranicznym albańskim miasteczku w Północnej Macedonii. W 2015 wróciłem tam w ramach doktoratu. Podjąłem się projektu badawczego na temat transformacji miast post-jugosłowiańskich. Moim studium przypadku było właśnie Tetowo.

Ciekawiły mnie relacje etniczne w miastach tego regionu. Jednak etnograficzne badania terenowe bywają długie i nieprzewidywalne. W Północnej Macedonii mogłem zostać przez 3 miesiące w ramach ruchu bezwizowego. Przez ten czas starałem się o wizę. Bezskutecznie. Nie spodziewałem się tego! Najprawdopodobniej odmowa spowodowana była „kolorową rewolucją” – głośnymi protestami, które doprowadziły do obalenia rządu Nikoła Gruevskiego.

Podejrzewam, że ówczesny rząd nie chciał mieć obserwatorów z zewnątrz. Straciłem nadzieję, że tę wizę dostanę w najbliższym czasie.

Musiałeś opuścić Północną Macedonię?

Tak, ale droga oficjalna nie wchodziła w grę. Dostałbym mandat, a moja sprawa zostałaby skierowana do sądu, bo przekroczyłem 3 miesięczny pobyt bezwizowy. Pojechałem na mniejsze przejście na granicy północno macedońsko-kosowskiej. Widziałem, że strażnicy nie będą chcieli mnie wypuścić, byłem gotowy na negocjacje (śmiech). Na szczęście kierowca autobusu, którym podróżowałem, przekonał pograniczników, by machnęli na mnie ręką.

Sytuację odchorowałem w Kosowie. Leżałem z gorączką i bólem brzucha. Mój stan nie był spowodowany tylko problemami z legalizacji pobytu w Północnej Macedonii – zastanawiałem się, co dalej robić. Miałem rok na przeprowadzenie badań do doktoratu, a później rozliczenie projektu.

Finalnie trafiłem do Preševa w Serbii. Miasteczko znałem ze swoich wcześniejszych podróży reportażysty radiowego. Jest podobne do Tetowa, bo też zamieszkane przez Albańczyków oraz marginalizowane przez władze centralne. Wiedziałem, że znajduje się tam obóz recepcyjny. Zaangażowałem się tam w działania NGO-su wspierającego ludzi idących wzdłuż „szlaku bałkańskiego”. Kryzys migracyjny już się wtedy rozpoczął.

Jakie miałeś plany?

Niesprecyzowane. Mój przyjazd do Preševa zbiegł się ze szczytem migracyjnym. Codziennie przez miasteczko liczące około 13 tys. mieszkańców przejeżdżało około 12 tys. ludzi. Mieli potrzeby, których relatywnie uboga lokalna społeczność nie mogła spełnić. Choć próbowała. Tamtejszy hodża udostępnił meczet potrzebującym. Ludzie otwierali drzwi do swoich domów i sklepów, by migranci mogli się w nich przespać. Rozdawali jedzenie.

To wsparcie miało swoje granice. Przyjezdnych było tak wielu, że zablokowali całe miasteczko. Mieszkańcy Preševa oraz innych miejscowości zmagali się z wpływem przybyłych ludzi na ich codzienne życie, dewastacją przestrzeni publicznej i zaniedbywaniem społeczności przez instytucje rządowe i organizacje pozarządowe.

Przeniesienie obozu do starej fabryki nieco poprawiło sytuację, ale i tak wkradała się bezradność i przytłoczenie sytuacją. Protesty mieszkańców zostały źle zrozumiane i błędnie zinterpretowane jako antyimigranckie, a nawet rasistowskie i po raz kolejny poczuli się opuszczeni.

Kompleks białego zbawiciela

Jaka była droga osób migranckich do Preševa?

Początek, czyli rok 2015, to okres wyjątkowy, bo wcześniej niemający precedensu. Struktura reżimu granicznego UE padła. Ludzie, którzy mieli wystarczająco sił i pieniędzy, byli w stanie przedostać się z Turcji na północ Europy. Transport odbywał się często za pomocą autobusów i pociągów zorganizowanych przez kraje z „korytarza bałkańskiego”. Omijano główne przejścia graniczne i kierowano migrantów zielonymi granicami. Tam utworzono tymczasowe obozy.

Kiedy przybyli wolontariusze i wolontariuszki?

Trochę później niż to wszystko się rozpoczęło, ale jednak wcześniej niż wielkie organizacje międzynarodowe. Na własną rękę zaczęli dostarczać wsparcie. Praca była niesamowicie efektywna, bo nie było struktur. Gdy przyjeżdżają wielkie NGO-y, muszą przestrzegać reguł, na przykład gdy chcą coś kupić w dużej ilości, rozstrzygają przetarg. Natomiast małe grupy jadą do sklepu i robią zakupy. Kiedy padał deszcz, osoby z NGO-ów rozdawały koce, które szybko nasiąkały. Wolontariusze przywozili odzież wodoodporną i poncza.

Pamiętam, że panował chaos. Były wielkie potrzeby, ale też dużo serdeczności ze strony lokalnej społeczności i wolontariuszy. Starali się pomagać osobom przyjezdnym i jednocześnie nie naruszać ich godności. To ciekawy przykład tego, jak ludzie uprzywilejowani z Północy przyjeżdżają na Południe na spotkanie z ludźmi z jeszcze dalszego Południa. Tu ich drogi i potrzeby się przecinają. Białych, którzy czują potrzebę pomagania innym i szukają sensu życia. I osób niebiałych, które potrzebują wsparcia.

Na skrzyżowaniach trajektorii mobilności tych grup, na przykład w obozach tranzytowych, pojawiły się nowe formy solidarności oparte na wzajemnych korzyściach, choć czasami naznaczone nierównymi relacjami władzy i protekcjonalizmem.

Co z kompleksem białego zbawiciela?

Czasami się uwypuklał. Ale, jak zaczniemy o nim mówić, przyćmimy solidarność, unikalne relacje, którą udało się stworzyć między tymi grupami. Trzeba wspomnieć, że mieszkańcy Preševa, zarówno Albańczycy, jak i Serbowie, doświadczyli wojny, uchodźctwa, migracji. Dla zobrazowania sprawy podam dane: w 2015 roku 40 proc. osób ubiegających się o azyl zarejestrowanych w Niemczech pochodziło z krajów post-jugosłowiańskich, co przewyższyło liczbę wniosków składanych przez Syryjczyków, Afgańczyków.

Ponadto Preševo leży w najbiedniejszej części Serbii i jest elementem sporów terytorialnych między Serbią a Kosowem. Albańczycy dodatkowo zostali uznani za innych. Być może to właśnie podobne doświadczenie ukształtowało podłoże dla solidarności lokalnej społeczności z przyjezdnymi. Ich odmienność rasowa i niepewna pozycja na unijnym rynku pracy pozwalają na dostrzeżenie podobieństw. Obie grupy poszukują lepszego życia z powodu strukturalnej niesprawiedliwości, autorytaryzmu, zaniedbania, ucisku lub ubóstwa.

W tym czasie również widać było bezsens działań wolontariuszek i wolontariuszy. Przylatywali do Serbii z USA czy z Wielkiej Brytanii, by przez dwa tygodnie popracować w obozie. Fundusze i energia włożone w tę podróż nie były racjonalne. Lepiej byłoby, gdyby wysłali pieniądze do lokalnych organizacji i pozwolili pracować ludziom na miejscu. Górę jednak brały emocje i potrzeba spełnienia, zobaczenia tego, o czym mówiły światowe media. To napędzało ruch wolontariacki.

Kiedy z wolontariusza stałeś się antropologiem, który zbiera materiały do książki?

Materiał do książki bazuje na obserwacji jawnie uczestniczącej. Wymaga zaufania ludzi, wśród których prowadzi się badania, długotrwałego przebywania z nimi. A o te jest trudno, kiedy pozostaje się w drodze, narażonym na niebezpieczeństwo, przepełnionym niepewnością. Pomagała rola aktywisty, znajomość lokalnej kultury i języka.

W obozie tłumaczyłem, pomagałem negocjować między migrantami a taksówkarzami. W chwilach wolnych od pracy aktywistycznej podróżowałem z migrantami, nudziłem się z nimi. Mimo mojego zaangażowania, regularnie spotykałem się z nieufnością ze strony ludności lokalnej oraz osób przyjezdnych. Byłem oskarżany o szpiegostwo. Miewałem po kilkadziesiąt głuchych telefonów dziennie, a na przejściach granicznych dokładne kontrole. Często moim wybawcami byli wspomniani kierowcy autobusów, którzy mówili: „Proszę go puścić. Muszę jechać, cały autobus ludzi czeka…”.

Przeczytaj także:

Migranci w stanie liminalnym

W książce rejestrujesz moment, kiedy w 2016 roku wali się ten system swobodniejszej migracji…

Działo się tak pod wpływem Austrii, która w porozumieniu z krajami post-jugosłowiańskimi zdecydowała o zamknięciu granic. Z rozmów wykluczono Grecję, bo wiadomo było, że się na to nie zgodzi z obawy przed tym, że migranci w niej zostaną. W marcu 2016 roku to porozumienie przypieczętował Tusk i Erdoğan. Turcja w zamian za zamknięcie swoich granic, otrzymała pieniądze z UE.

Gdzie kierowały się osoby migranckie?

Na początku, jak wspomniałem, przechodzili przez zielone granice. Za każdym razem musieli zdobyć tzw. hartije – deklarację chęci złożenia wniosku o azyl razem z 72-godzinym pozwoleniem na podróż po kraju w celu dotarcia do obozu pobytowego. W rzeczywistości funkcjonowała ona jako wiza tranzytowa.

Moi rozmówcy, tak, jak inni, przyjeżdżali do obozu w Preševie, czekali tam kilka godzin, dostawali hartije i udawali się dalej. Nie było to tajemnicą. Po naciskach UE, ten ruch jednak został zatrzymany. Postoje w obozach recepcyjnych zaczęły się wydłużać z jednego dnia do kilkunastu. Migranci czekali z płonną nadzieją, że korytarz bałkański na nowo ruszy i będzie można swobodnie przedostać się przez granicę. Obozy recepcyjne, których zadaniem było wydawanie dokumentów, musiały zostać przekształcone w obozy pobytowe z infrastrukturą noclegową.

W „The Balkan Route” piszesz, że osoby, które utknęły w przygranicznych obozach, znalazły się w stanie liminalnym. Liminalność oznacza punkt przejścia między dwiema strukturami, bycie „pomiędzy”. Jak odnosi się ona do migrantów i migrantek?

Liminalność charakteryzuje brak hierarchii. Rozpadają się wszelkie struktury, a egalitarność wychodzi na pierwszy plan. W książce dużo miejsca poświęcam okresowi po 2016 roku, czyli po zamknięciu „korytarza bałkańskiego”. Natomiast stan liminalny został zapoczątkowany już w 2015 roku.

To, według mnie, okres przejściowy. Po pierwsze padła struktura europejskiego reżimu granicznego. Przybyli do Europy migranci stali się jedną grupą — nie miało znaczenia, czy ktoś jest Syryjczykiem, Erytrejczykiem czy Marokańczykiem. Wszyscy mogli wjechać do EU. Egalitarność pojawiła się w kontakcie z mieszkańcami Preševa. Znajdowali wspólny język. Podobnie z ludźmi z NGO-sów i z wolontariuszkami i wolontariuszami. Razem stworzyli wielką grupę bez granic.

Trzecim elementem liminalności jest sama Serbia. Kraj, który przez wieloletni status kandydata bycia członkiem Unii Europejskiej, znajduje się w okresie przejściowym.

Jak okres zawieszenia osób migranckich wyglądał w praktyce?

Osoby, z którymi też rozmawiam w książce, w Serbii nie miały żadnego statusu prawnego. Dla rządzących nie byli uchodźcami, migrantami, turystami. Wtedy UNHCR nazwał tę grupę osobami w potrzebie ochrony międzynarodowej (persons in need of international protection). Termin ten nie ma żadnego ugruntowania legislacyjnego.

Niechęć państwa serbskiego do skategoryzowania przybyszów sprawiła, że poruszali się oni w przestrzeni liminalnej. Przez zielone granice legalnie dostali się do kraju, ale po 72 godzinach, wzięciu prysznica, przespaniu się i odebraniu hartiji, stawali się osobami nielegalnymi. Wciąż nie byli ścigani.

Serbia, w przeciwieństwie do innych państw, pozwalała ludziom cyrkulować po kraju. Z jednej strony nie obowiązywały ich żadne prawa, ale z drugiej byli narażeni na przemoc i dyskryminację. A skoro nie mieli statusu, nie mieli do czego się odwołać. Policja pytała: „A kim pan/pani jest?”, „Z jakiej racji tu się znajduje?”.

Migranci byli, wciąż są, bardzo wrażliwymi jednostkami. Można było ich przepędzać z jednego kąta w drugi.

Nuda i widmo deportacji

Zauważasz, że osoby migranckie odczuwały nudę i jednocześnie się niepokoiły. W ich wypadku to tylko pozornie sprzeczne emocje…

Porozumienie UE-Turcja zamknęło „korytarz bałkański”, ale nie zamknęło „szlaku bałkańskiego”. Wkrótce potem migranci zaczęli przemieszczać się po Serbii, próbować przekraczać zielone granice z Węgrami, Chorwacją i Rumunią, ale różne siły przerywały te podróże.

Czasami migranci zatrzymywali się w nieoficjalnych obozach, innym razem byli zamykani w obozach przejściowych lub przetrzymywani w więzieniach. Długie pobyty w tych miejscach były wypełnione nudą, gdzie dystrybucja żywności wyznaczała rytm dnia. Ale nawet ten znacznik czasu często nie był pewny, ponieważ organizacje pozarządowe lub organy rządowe rzadko trzymały się harmonogramu.

Nuda była częścią codziennego życia migrantów. Pamiętam moment, gdy osoby, z którymi przebywałem w obozie recepcyjnym, w telefonach regularnie sprawdzały informacje: czy Merkel i Tusk wydali nową decyzję? Czy otworzą granicę? Zastanawiali się, czy powinni jechać na północ i tam próbować przekroczyć nielegalnie granice. A może lepiej złożyć wniosek o ochronę międzynarodową? Niepewność i lęk w tym okresie sięgały zenitu.

Z drugiej strony nieustannie wisiało nad nimi widmo deportacji…

Pushbacki, o których jest teraz głośno na granicy polsko-białoruskiej, zaczęły się tam wtedy regularnie pojawiać. Początkowo osoby grupowo spychano z północy na południe Serbii. Potem z południa do Północnej Macedonii. Obserwowałem momenty, gdy migranci nocami chowali się w toaletach, by nie zostać złapanym, zapakowanym na pakę samochodu i wywiezionym.

Po uszczelnieniu granic odwiedzałem obozy na granicy węgiersko-serbskiej. W tych miejscach miały być dokonywane weryfikacje migrantów przybywających do EU. Początkowo każdego dnia wpuszczano około 21 osób. Kobiety i dzieci trafiali na osobną listę, mieli pierwszeństwo. Po przepuszczeniu kierowano ich do obozów otwartych w innej części kraju.

Samotni mężczyźni trafiali na osobną listę. Zamykano ich na 21 dni w celu rzekomej weryfikacji informacji z tak zwanego wywiadu statusowego.

Do osób oczekujących w kolejce trafiały różne informacje — że lista się wydłuża, że przyjmują coraz mniej osób, że kogoś znajomego cofnęli, że planowane jest całkowite zamknięcie obozu. Nie było możliwości potwierdzenia tych doniesień. Więc czekali. Nudzili się, ale też antycypowali, co będzie w przyszłości.

We wcześniejszym okresie, gdy ktoś był 300. w kolejce, mógł sobie wyobrazić, że do obozu dostanie się za kilkadziesiąt dni. Im liczba osób przyjmowanych się zmniejszała, czas się wydłużał, nawet do roku. W związku z tym migranci nie wiedzieli, co mają robić, stawali się nerwowi. Zapisywali się na listy kolejkowe i jednocześnie starali się przechodzić przez granice nielegalnie.

Jak osoby migranckie zabijały nudę?

Ludzkie odpowiedzi na nudę są różne. Niektórzy siedzieli i scrollowali telefon w poszukiwaniu informacji, rozrywki, kontaktu z rodziną. Inni pili energetyki i alkohol. Napoje energetyczne były bardzo popularne, ponieważ, jak powiedzieli mi partnerzy badawczy, był to substytut pożywnego jedzenia, którego brakowało w codziennej diecie migrantów. Alkohol służył do zabicia nudy i bezczynności, które były przytłaczające. Dzięki niemu nadmiar czasu płynął szybciej.

Jeszcze inni, handlowali pomocą humanitarną, żeby uzbierać na bilet pociągowy, papierosy albo przemytnika. Często, kiedy opadała adrenalina spowodowana śmiertelnie niebezpieczną podróżą, pojawiały samookaleczenia: przypalanie papierosem, uderzanie głową w mur…

Migracja doprowadza do wielu chorób i traum.

Migranci okradzeni z czasu

Sytuacja osób migranckich zależna jest od polityk czekania. Czym one są?

Antropolog Shahram Khosravi, swego czasu sam uchodźca, powiedział, że polityka czekania nie tylko nakazuje ludziom czekać, ale też sprawia, iż nie mogą oni podążać czasem ludzi uprzywilejowanych. Nie mogą iść do szkoły, na studia, założyć rodziny itd. Utykają gdzieś po drodze: w kolejkach do ambasady po wizę, ze względu na niebiały kolor skóry w procesach rekrutacyjnych do pracy, wreszcie na szlakach migracyjnych. Są okradani z czasu.

Część osób, które poznałem, było w drodze przez kilka lat. Stali się obciążeniem dla swoich bliskich z Europy i kraju pochodzenia, bo to często oni pokrywają koszty podróży. Migracja jest inwestycją całej społeczności.

Co dzieje się z osobami, które utykają po drodze do Europy?

Są spóźnione w czasie biologicznym i społecznym człowieka. Na przykład łatwiej jest nam założyć rodzinę, kiedy jesteśmy młodzi; podobnie jest z edukacją czy rozwijaniem kariery zawodowej. Migranci nigdy nie odzyskają czasu, który utracili.

Wśród ludzi, których poznałem, i których historie przytaczam w książce, był Gebre, Erytrejczyk. Wraz z całą rodziną uciekł do Arabii Saudyjskiej. Tam jego ojciec dostał dobrą pracę, dzięki czemu Gebre mógł wyjechać do Kuala Lumpur na studia IT. Kiedy umarł ojciec, rodzina mojego rozmówcy straciła możliwość przebywania w Arabii Saudyjskiej, a jemu zabrakło pieniędzy na naukę. Ich życie się rozpadło. Rodzina wyjechała do Etiopii. A Gebre, tuż po odbyciu mało inwazyjnej operacji jednego oka, ruszył w podróż do Unii. Niestety, na wiele miesięcy utknął na „szlaku bałkańskim”. Założone szwy zaczęły się paprać. Nie uzyskał pomocy i stopniowo tracił wzrok.

Gebre wiedział, że nawet po dostaniu się do Europy, nie będzie mieć już szansy na pracę w wymarzonym zawodzie. Opowiadał mi, jak z Facebooka usuwał znajomych ze szkoły w Kuala Lumpur. Emocjonalnie nie mógł pogodzić się z ich sukcesami edukacyjnymi. Kiedy oni rozwijali swoje pasje, on został w tyle.

Piszesz, że niepewność jest strategią powstrzymywania ruchu migracyjnego…

Tak interpretuję zaobserwowane praktyki. Spróbuję to wyjaśnić na polskim przykładzie. Okres oczekiwania u nas na ochronę międzynarodową, albo chociaż na kartę pobytu, wydłuża się. Dziś pozwolenie na pobyt tymczasowy czy stały można otrzymać dopiero po kilkunastu miesiącach. Osoby, które przekraczają granicę polsko-białoruską trafiają do zamkniętych ośrodków dla cudzoziemców. Powinni zostać tam maksymalnie 3 miesiące. Tymczasem po tym okresie ich pobyt jest przedłużany. To budzi niepewności i nieprzewidywalność.

W obydwu przypadkach odbiera się ludziom możliwość planowania, budowania alternatywnej przyszłości.

Działania te można interpretować jako celowe praktyki włodarzy, by pozostawić migrantów nieco w tyle. Aby byli mniej wykształceni, czuli się bardziej niepewnie w nowym kraju. Wreszcie przyjmowali bardziej prekariackie prace, bo tylko takie będą w zasięgu ich ręki.

Forteca Europa

Wydarzenia, które opisujesz w „The Balkan Route”, wydarzyły się w Serbii w latach 2015-2016. Brzmią jednak bardzo znajomo…

To, co dzieje się na granicy polsko-białoruskiej i innych zewnętrznych granicach UE to przykład tego, w jaki sposób UE chce sobie poradzić z niechcianą migracją. Choć serbskie prawo migracyjne zostało zintegrowane z unijnym w 2008 roku, to w latach 2015 i 2016 region Europy Południowo-Wschodniej został symbolicznie włączony do „Fortecy Europa” – pełnej przemocy, łamania praw państwowych i porozumień międzynarodowych. Oczywiście podobne rzeczy działy się już wcześniej, ale nie były normą.

Patrząc z perspektywy administracji unijnej, polityka migracyjna, o której piszesz, jest nieskuteczna i sprzeczna z deklarowanymi wartościami UE…

Za kilka lat Europa będzie cała ogrodzona, ale nieregularna migracja nie ustanie. Tylko koszt finansowy i ludzki tych podróży będzie rósł. Pomimo szeregu bilateralnych, często niemoralnych, porozumień między UE a krajami ościennymi i lawinowo rosnących wydatków na uszczelnianie granic, liczba osób przekraczających zielone granice z UE utrzymuje się, z pewnymi wyjątkami, na stałym poziomie, około 150 000 rocznie.

Poza tym jesteśmy częścią zglobalizowanego świata. Dobra przybywają do nas ze wszystkich kierunków. Wraz z dobrami przybywają ludzie. Tymczasem chcielibyśmy, żeby ci o niebiałym kolorze skóry i wierzący w inną religię, nie mieli do nas wstępu.

Ostatecznie granice nigdy nie będą w 100 procentach szczelne. Dzisiaj ich główną cechą jest porowatość — przepuszczamy uprzywilejowanych, blokujemy niemile widzianych.

Robert Rydzewski – antropolog społeczny, badacz migracji, adiunkt w Instytucie Antropologii i Etnologii na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, członek Centrum Badań Migracyjnych na tym samym uniwersytecie. Autor tekstów naukowych i prasowych oraz reportaży radiowych na temat migracji, ruchów społecznych, europejskiego reżimu migracyjnego, transformacji społeczno-kulturowej w Europie Południowo-Wschodniej. Laureat nagrody im. Zofii Sokolewicz za najlepszą pracę doktorską z zakresu etnologii i antropologii społeczno-kulturowej w latach 2018-2020.

Na zdjęciu: Migranci i uchodźcy czekają na kontrolę bezpieczeństwa po przekroczeniu macedońskiej granicy z Serbią, w pobliżu miejscowości Miratovac, 29 stycznia 2016 roku.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Jakub Wojtaszczyk
Jakub Wojtaszczyk

pisarz i dziennikarz. Autor „Cudownego przegięcia. Reportażu o polskim dragu” (Wydawnictwo Znak). Współpracuje z m.in. Vogue.pl, magazynem „Replika”, portalem Kultura u Podstaw.

Komentarze