W niemieckich mediach z oburzeniem opisuje się imigrantów, którzy w szale chwycili za nóż i wybiegli na ulicę. Mnie takie ataki wcale nie dziwią. Biorą się z depresji albo długo tłumionego z gniewu. Gdy nie dajesz ludziom nic do roboty, mogą się szybko wypalić i zwariować
– Opowiem ci o przyjacielu, którego niedawno pochowałem – mówi 26-letni Sami, gdy pytam, jak mu się żyje w Niemczech.
Z Samim spotykam się w niedzielne popołudnie w Klubie Integracyjnym otwartym trzy miesiące temu przez Stowarzyszenie Somalijczyków w zachodnich Niemczech. Budynek leży niecałe 10 minut piechotą od centrum kilkudziesięciotysięcznego miasteczka napakowanego tureckimi sklepami z żywnością i ciuchami, arabskimi zakładami fryzjerskimi, chińskimi salonami paznokcia, tajskimi pawilonami masażu, wietnamskimi knajpami, włoskimi lodziarniami, szisza barami oraz kioskami z kebabem.
Po drugiej stronie ulicy, zaraz za plantacją winogron, ale przed nabrzeżem wolno płynącego Renu pręży się potężny kościół z czerwonego kamienia, w którym w każdą niedzielę odprawiane są msze dla Polaków. Blisko stąd do meczetu, gdzie jak mówi Sami, wszyscy bez względu na płeć i kolor skóry przyjmowani są z otwartymi ramionami.
– Mohammed przyjechał do Niemiec dziewięć lat temu, kilka miesięcy przede mną – podejmuje opowieść Sami i wbija wzrok w subha – modlitewne paciorki, które ściska w dłoni. – W Somalii zostawił żonę i trójkę dzieci. Kilka razy w miesiącu dzwonił do nich i obiecywał: „Niedługo po was przyjadę. Tak, wszystko jest ok”. Ale gdy tylko kończył rozmowę, wybuchał płaczem. Bo nic nie było ok. Nie miał prawa pobytu, a więc nie mógł podjąć pracy, ani pójść do szkoły i nauczyć się języka. I przez te wszystkie lata siedział bezczynnie w małym pokoju, gdzie go zakwaterowano, aż któregoś dnia poczuł, że dłużej nie da rady. „Nie potrafię tak żyć. Nie chcę”, powiedział, otworzył okno i wyskoczył.
Sami milknie, gasną też śmiechy i rozmowy przy innych stolikach. Kilkunastu mężczyzn wychodzi na papierosa. Większość z nich ma około 30 lat.
Gdy spotykamy się pierwszy raz, bohaterowie tego reportażu mówią, że się nie boją. Podają imiona, nazwiska, pozwalają też robić sobie zdjęcia. Kiedy jednak wysyłam im tekst do autoryzacji, odpisują: „Zdecydowaliśmy się pozostać anonimowi, wolimy też, byś nie podawała nazwy miast. Obawiamy się, że skrajnie prawicowe grupy mogą nas zaatakować”.
W tym roku podanie o azyl w Niemczech złożyło już ponad 135 tys. osób. I wciąż przyjeżdżają nowi. Są młodzi i chcą jak najszybciej rozpocząć to wymarzone, lepsze życie. Tylko gdzie ono jest?
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.
– W niemieckich mediach z oburzeniem opisuje się imigrantów, którzy w szale chwycili za nóż i wybiegli na ulicę – mówi dalej Sami. – Mnie takie ataki wcale nie dziwią. Wiem, że biorą się z depresji albo długo tłumionego gniewu. Gdy nie dajesz ludziom nic do roboty, mogą się szybko wypalić i zwariować. W urzędach słyszymy tu często: „Cierpliwości, proszę czekać”. Tylko jak długo można czekać?
Tak, jestem bardzo rozżalony. Gdy starałem się o pozwolenie na pobyt, urzędnik powiedział: „Daję ci trzy miesiące – znajdź pracę, przynieś umowę, to dam ci pozwolenie”. Po kilku tygodniach przyniosłem podpisaną umowę i uprzedziłem, że pracodawca chce, bym stawił się jak najszybciej do roboty. Ale urzędnikowi rozpatrywanie podania zajęło dwa miesiące! Pracodawca w tym czasie zatrudnił kogoś innego, a ja poczułem się upokorzony i stłamszony.
Albo inny przykład – gdy nauczyłem się dobrze niemieckiego, poszedłem do urzędu z papierami ukończenia szkoły w Somalii i spytałem o możliwość kontynuowania nauki na niemieckiej uczelni. „Papierów z Somalii nie uznajemy”, powiedziała urzędniczka i poradziła: „Jedź do Darmstadt, tam organizowane są egzaminy weryfikujące wiedzę. Jak zdasz, to pomyślimy”. Pojechałem. Zdałem. Przychodzę do niej, a ona na to: „Nie, nie. Teraz to musisz nam dostarczyć świadectwa z Somalii. Jedź do urzędu w Moguncji, tam je uwierzytelnią”. Pojechałem. A tam słyszę: „Teraz to musisz z tym wszystkim wrócić do Darmstadt”. I wtedy pomyślałem: „Nie, poddaję się!”.
Siedzimy z Samim obok przeszklonego wejścia do Klubu, przy biurku zawalonym papierami, na którym stoi komputer z drukarką. W niewielkim pomieszczeniu jest jeszcze kilka stolików, ław, krzeseł. Zebrani mężczyźni grają tu w karty, kości, warcaby. Kobiety, jak wyjaśnia Sami, przychodzą tylko w tygodniu, przed południem, gdy dzieci są w przedszkolu i w szkole. Na ścianie wisi ogromny telewizor, leci mecz piłki nożnej. Na innych ścianach rozlepiono plakaty ze zdjęciami osób o różnych kolorach skóry i pytaniami: „Komu uda się wynająć mieszkanie? Kto dostanie się do firmy na staż?”, a pod spodem hasło:
„Dyskryminacja jest zabroniona!”.
Nagle przed budynkiem zatrzymuje się trzech łysych, napakowanych mężczyzn o jasnym kolorze skóry. Jeden z nich wchodzi pewnym krokiem do Klubu. Myślę spanikowana, że zaraz dojdzie do rozróby, ale mężczyzna podchodzi do telewizora i z silnym wschodnim akcentem pyta po niemiecku o wynik meczu. Chwilę rozmawia z Somalijczykami siedzącymi przed ekranem, po czym żegna się i wychodzi.
– Nie boicie się tu ataków rasistów? – pytam Samiego.
– W Niemczech rasizm nie jest już tak otwarty jak kiedyś – mówi. – Nikt mnie w klubie czy na ulicy nie uderzy. Za to, gdy wejdę do urzędu, tak mnie tam upokorzą, że szybko zrozumiem, gdzie przynależę.
Widzisz, nas się tu teraz zabija długopisem, dokumentami, a nie bronią. Dlatego w wypełnianiu podania o azyl, w poszukiwaniach mieszkania, miejsc w szkole czy w przedszkolu pomagają nam dwie białe Niemki, które regularnie bywają w Klubie. Chodzą z nami po urzędach i walczą o należne nam prawa. Tak, by tu żyć, musisz mieć „prawdziwego Niemca” po swojej stronie. Usłyszałem niedawno od jednego z właścicieli nieruchomości w Wormacji,
że nie wynajmie mi mieszkania, bo cena kamienicy drastycznie spadnie, gdy zamieszka w niej ciemnoskóra rodzina.
To pomieszczenie, gdzie mieści się nasz Klub, wynajmujemy od Włochów. Całe szczęście, że w Niemczech są starzy migranci z Turcji i południa Europy. Wiedzą przez co przechodzimy, znają ten kraj i starają się nam pomóc.
– Ale w 2015 roku, gdy Angela Merkel powiedziała: „Refugees welcome! (Witamy uchodźców!)”, była inna atmosfera – zauważam.
– Owszem, wtedy politycy CDU mówili przed kamerami, że uchodźcy są mile widziani – opowiada Sami. – Ale jak tylko kończyła się transmisja na żywo, dochodziły do nas głosy typu: „Tak naprawdę to wcale was tu nie chcemy!”. Dlatego nie oburz się, ale ja już wolę radykalną partię prawicową Alternatywa dla Niemiec (AfD).
Przecież jeśli ktoś ci mówi prosto w oczy, że cię nienawidzi, to przynajmniej jest z tobą szczery.
I wtedy wiesz, że nie masz tu czego szukać, zwijasz manatki i ruszasz dalej. Nie marnujesz swoich najlepszych lat.
Do Europy Sami dotarł w 2015 roku z Etiopii. Tam przeniosła się jego rodzina, gdy w Somalii wstrząsanej wojną domową nie dało się już żyć.
– Wszystko jest kwestią kasy – tłumaczy Sami. – Podróż przez Turcję do Kanady kosztowała wtedy 20 tys. euro, do USA 25 tys. euro, do Europy – 15 tys. euro. W cenie był samolot, paszport, wiza. Pieniądze dostałem od wujka, który zastępował mi zastrzelonego ojca. Wierzył, że dzięki mojemu doświadczeniu tłumacza w organizacji humanitarnej, dam sobie radę na Zachodzie. Ze względu na znajomość angielskiego wybrałem Wielką Brytanię, ale przemytnicy oszukali mnie i wsadzili do samolotu do Niemiec. Usłyszałem tylko: „Od teraz my nie znamy ciebie, ty nie znasz nas”. Co miałem robić? To niebezpieczna mafia.
Sami po dwóch latach starań o pozwolenie na pobyt i pracę w Niemczech w końcu podpisuje umowę o pracę w McDonaldzie. Po trzech latach w fastfoodowej kuchni przenosi się do magazynu Amazona. Tam lepiej płacą, choć robota jest cięższa fizycznie i na trzy zmiany. Od niedawna pracuje w przeładunkowym magazynie w Rossmannie.
– Wydawało mi się, że gdy w końcu dotrę z Afryki do Europy, zacznę nowe, wspaniałe życie, będę się uczył i rozwijał – opowiada Sami. – I gdy dzwoni do mnie mama, rozpiera ją duma: „Ooo synku, jesteś w Niemczech, w takim pięknym kraju! Co u Ciebie?”. I co mam jej powiedzieć? Że potrzebowałem ośmiu lat, by dochrapać się najniższej w hierarchii pracy w magazynie? Staram się nie zawieść jej nadziei, pokazuję więc pozytywy – że nauczyłem się języka, ożeniłem, urodziła mi się dwójka dzieci, że niedługo zostanę obywatelem Niemiec.
– Powiedz Sami, nie lepiej było zostać w Somalii? – zastanawiam się na głos.
– Nie uwierzysz, ale Somalia to niezwykle bogaty kraj! – mówi Sami. – Mamy złoto, ropę, porty, trzy tysiące kilometrów przepięknego wybrzeża nad Oceanem Indyjskim! Ale Zachód nie chce, byśmy się rozwijali.
Przecież łatwiej zarządza się prostymi ludźmi, a najlepiej przez konflikt.
Największym problemem jest wielki biznes i amerykańskie oraz europejskie firmy, które bez skrupułów wykorzystują nasze surowce. To one skłócają lokalną ludność, korumpują polityków i podsycają wojny domowe, by w tym czasie grabić nasze ziemie. Dlatego wciąż napływają i będą napływać nowi imigranci.
O, ten chłopak, tam w rogu – Sami pokazuje wpatrzonego w ekran telewizora młodego mężczyznę. – Przyjechał cztery dni temu. I jest cały podekscytowany, szczęśliwy. Wszystko mu się podoba. Nie wyprowadzamy go z błędu, uśmiechamy się i doradzamy, by był cierpliwy i pracowity. Wiemy z własnego doświadczenia, że po sześciu miesiącach, gdy pierwszy raz uderzy głową w mur, ten euforyczny stan minie.
– A słyszałeś o uchodźcach, którzy umierają na polsko-białoruskiej granicy? – dopytuję Samiego.
– Nie tylko tam dzieją się straszne rzeczy – mówi Sami. – W Grecji, bo jedna z dróg wiedzie właśnie z Turcji do Grecji, a potem przez Węgry i Polskę do Niemiec, policja jest wyjątkowo brutalna. Wypychają na głębokie wody dobijające do brzegu łodzie z uchodźcami, strzelają, szczują psami.
A jednak ludzie płyną, idą, lecą, bo nie mają nic stracenia.
Gdy na koniec rozmowy pytam Samiego, czego mu życzyć, prosi, bym trzymała kciuki, by udało mu się dotrzeć z rodziną do Ameryki, gdzie od niedawna mieszka jego brat.
– Wielu uchodźców rozczarowanych Europą wybiera trasę, która wiedzie z Hiszpanii do Brazylii (samolotem), stamtąd busami do Kolumbii i piechotą przez dżunglę do Panamy, a dalej do USA – opowiada Sami. – Nie uwierzysz, ale w kolumbijskiej dżungli mój brat spotkał dziewięćdziesięciu paru rodaków i wszyscy mieli jak on niemieckie obywatelstwo, a także biegle posługiwali się językiem Goethego.
Sprawdzam w internecie przejście na granicy Kolumbii i Panamy, drogę o długości 96,6 km zwaną Darién Gap. To jedyny lądowy szlak łączący Amerykę Środkową i Południową. W ciągu ostatnich kilku lat stał się wiodącym punktem tranzytowym dla migrantów poszukujących pracy i bezpieczeństwa w Stanach Zjednoczonych. Prowadzi przez gęsty las deszczowy, strome góry i bagna. W zeszłym roku trasę próbowało pokonać 248 tys. osób, w tym 40 tys. dzieci (dekadę temu – w sumie kilkaset). Najwięcej uchodźców pochodziło z Wenezueli, Ekwadoru, Haiti, Angoli, Bangladeszu i Uzbekistanu*.
– Myślisz, że w Ameryce będzie ci się lepiej żyło? – dopytuję.
– W ciągu dwustu lat ciemnoskórzy mieszkańcy USA wywalczyli dla nas równe prawa – mówi z przekonaniem Sami. – Tam nawet Trump musi się liczyć z nami.
Zastanawiam się, czy zgorzknienie Samiego i żal do niemieckiej biurokracji nie wzięły się ze śmierci jego przyjaciela, dlatego kontaktuję się z Birgit Naujoks z Rady ds. Uchodźców Nadrenii Północnej-Westfalii (Flüchtlingsrat Nordrhein-Westfalen), która czuwa nad pomocą dla migrantów. Opowiadam jej, co usłyszałam od Somalijczyka.
– Tak, mamy w Niemczech rozbudowaną biurokrację i przejście przez skomplikowane postępowanie azylowe wymaga wiele cierpliwości i wysiłku – wyjaśnia Birgit Naujoks. – W Urzędach ds. obcokrajowców brakuje personelu, oczekiwanie na termin spotkania wydłuża się więc w nieskończoność. Urzędnicy są przeciążeni i zmęczeni. Mam zgłoszenia, że traktują uchodźców dużo lepiej, gdy ci przychodzą w towarzystwie niemieckich wolontariuszy. Do tego każda sprawa to inna instytucja. Urząd ds. pracy, szkolnictwa, zdrowia, mieszkania. Azylanci muszą odwiedzić dziesiątki miejsc, by cokolwiek załatwić. I skąd mają wiedzieć, gdzie, do kogo i w jakiej sprawie się zwrócić?
– A to prawda, że tak trudno znaleźć imigrantom mieszkanie? – dopytuję.
– Często mieszkańcy jakiegoś bloku czy kamienicy organizują protesty, gdy słyszą, że mają się do nich wprowadzić uchodźcy – przyznaje Birgit Naujoks. – Obawiają się, że będzie głośno, brudno, tłoczno i wartość ich nieruchomości spadnie. A wszystko przez strach i stereotypy.
– To co robicie, by przełamać tę niechęć?
– Organizujemy spotkania i szkolenia – mówi Birgit Naujoks. – Tłumaczymy, że to nie kryminaliści, lecz tacy sami ludzie, jak oni. I dążymy do tego, by ludzie się poznali. Choćby przez zapisanie dzieci migrantów do lokalnego klubu sportowego. A jeśli rodzina uchodźców jest wierząca, namawiamy, by wybrała się do pobliskiego kościoła.
Bo strach zazwyczaj bierze się z niewiedzy.
33-letni Hassan, przewodniczący Stowarzyszenia Somalijczyków i Klubu przysłuchiwał się mojej rozmowie z Samim, chce dodać też coś od siebie.
– Moim zdaniem z rasizmem można spotkać się wszędzie i w Niemczech, i w Ameryce – mówi wysoki, chudy Somalijczyk, głosem tak cichym, że muszę go prosić o powtórzenie słów. – Przepraszam, nie potrafię mówić głośniej, a od hałasu pęka mi głowa – szepcze Hassan. – Ale wracając do tematu, przecież wszystko zależy od charakteru ludzi, jedni są dobrzy i pomocni, inni wrogo nastawieni do „innych” czy „obcych”. Nie, raju nigdzie nie ma. I choć w Niemczech ciemnoskórym osobom jest na pewno trudniej niż białym, da się tu zaadaptować.
Hassan opuścił ojczyznę, rodziców i sześcioro rodzeństwa dziesięć lat temu. Za podróż do Europy przez Kenię, Ugandę, Sudan i Libię przemytnicy zażądali 8 tys. euro. Pieniądze wyłożył najstarszy brat Hassana, który mieszka i pracuje w USA.
– W cenie była trwająca kilka miesięcy przeprawa przez Afrykę busami, samochodami, a czasem pieszo przez pustynię z przewodnikiem – opowiada Hassan. – W Libii, gdzie nie było jeszcze ani tyle przemocy, ani tylu uchodźców co dziś, szybko dostałem miejsce na dużej, stabilnej, drewnianej łodzi, jakie dekadę temu pływały z Afryki do Włoch.
– Dlaczego, skoro masz tyle braci i sióstr, padło na ciebie – że to ty masz udać się do Europy? – dopytuję.
– Bardzo źle znosiłem wojnę i zbrojne walki, jakie toczyły niedaleko rodzinnego domu – mówi Hassan. – Nie mogłem spać, miałem stany lękowe i straszne bóle głowy.
Moi bliscy doszli więc do wniosku, że jeśli nie ucieknę, nie przeżyję. Rozpadnę się i rozchoruję.
Po przyjeździe busem do Niemiec w 2013 roku Hassan zostaje skierowany do ośrodka dla uchodźców w Gissen. Dostaje tam pryczę i darmowe jedzenie. Spędzi w nim trzy lata – tyle trwa w jego przypadku rozpatrzenie pozwolenie na pobyt i pracę.
– To był straszny czas i okropne miejsce, pełne agresji, awantur, bójek – wzdycha Hassan. – Wszędzie tłum, hałas, kolejki do łazienki, kuchni, pralni. Nawet przez chwilę nie mogłem być sam. No, i do tego denerwowałem się, co ze mną będzie, czy zostanę deportowany, czy nie. Od tego całego stresu wysiadł mi żołądek i wątroba. W ciężkim stanie trafiłem z ośrodka do szpitala. Na moje szczęście otoczyli mnie tam troskliwą opieką wspaniali lekarze.
Ale to są dawne dzieje. Hassan po intensywnym leczeniu w klinice odzyskuje zdrowie i dostaje zakwaterowanie w socjalnym mieszkaniu w Wormacji. Wkrótce nadchodzi też decyzja o pozwoleniu na pobyt, ponad 300 euro zasiłku oraz miejsce w szkole językowej. Po zdaniu egzaminu zwanego Integracyjnym (znajomość niemieckiego na poziomie B1 oraz test z wiedzy o społeczeństwie) urzędniczka w biurze pośrednictwa pracy pomaga Somalijczykowi przygotować CV i list motywacyjny. Podsuwa mu też ogłoszenie o pracy w magazynie dużego dyskontu spożywczego. Hassan idzie na rozmowę i wkrótce podpisuje umowę o zatrudnieniu. Od siedmiu lat pracuje tam nieprzerwanie. Ożenił się, ma czworo dzieci – dwie dziewczynki i chłopców.
– Radzę sobie – uśmiecha się nieśmiało Hassan. – Zarabiam ponad 2 tys. euro, na każde dziecko dostaję od państwa tzw. Kindergeld [odpowiednik polskiego 500+] w wysokości 250 euro. To sporo pieniędzy, choć połowa pensji idzie na wynajem mieszkania i opłaty. Staram się też regularnie podsyłać pieniądze mamie. W Somalii nie ma systemu emerytalnego. I to na dzieci spada troska o rodziców. Spłacam też w ten sposób mój dług.
– A nie chcesz sprowadzić rodziny do Niemiec? – podpytuję.
– Teraz, gdy wiem jak niebezpieczna jest podróż z Afryki do Europy, odradzam siostrom i braciom taką wyprawę – mówi Hassan. – Sam też boję się ich odwiedzić, choć zżera mnie tęsknota. Żałuję, że moje dzieci nie mogą się chować wśród dziadków, ciotek, wujków. Czasem wydaje mi się, że żyjemy tu wszyscy w opuszczeniu, jak sieroty.
– To jesteś, tu w Niemczech, szczęśliwy? – pytam Hassana.
– Nie narzekam i niczego nie żałuję – mówi cichutko Hassan. – Mam też plany na przyszłość. Może skończę kurs motorniczego i będę kierował tramwajem? To spokojna praca. Dużo satysfakcji daje mi też działanie na rzecz Stowarzyszenia Somalijczyków i naszego Klubu. Czuję się potrzebny i cieszę się, że nasza społeczność się wspiera. To prawda, co mówił Sami, czasem odmawia się naszym dzieciom miejsca w przedszkolu, trudno nam znaleźć lokum czy zatrudnienie. Ale koniec końców nasze dzieci chodzą tu do szkół i przedszkoli, uczą się i integrują, a my, ich rodzice, wcześniej czy później znajdujemy mieszkanie, pracę, a wraz z przyznaniem obywatelstwa nabywamy więcej praw.
Tak więc jestem wdzięczny Niemcom, że mogłem u nich odmienić mój los.
Chcę porozmawiać z kobietami, które przychodzą do Klubu, w ciągu tygodnia, przed południem, ale żadna nie godzi się na rozmowę. Sara, znajoma z Erytrei, tłumaczy to tak: – W podróży przez Afrykę, kobiety przechodzą przez piekło. Nasz los jest w rękach przemytników, którzy mogą zgwałcić, pobić, zostawić na pustyni. Nie chcemy wracać do tych traumatycznych wspomnień. Po przyjeździe do Europy zaczynamy wszystko od nowa. Wychodzimy za mąż, rodzimy dzieci i modlimy się, by nasze potomstwo mogło tu łatwiej, lepiej żyć.
16-letni Jarek zamarł, gdy usłyszał, że ma się przenieść z rodzicami do Niemiec. Było lato 2014 roku, właśnie świętował z kumplami dopiero co zdane egzaminy gimnazjalne. Nie uwierzyli mu, że się przeprowadza, myśleli, że żartuje. Przecież jeszcze niedawno, po lekcji historii, na której omawiali z nauczycielem nazistowskie zbrodnie, zwierzyli się sobie, że za nic nie chcieliby zamieszkać w kraju Hitlera. „Chyba nie jesteś Volksdeutschem?”, podejrzliwie dopytywali Jarka przyjaciele.
– Jechałem więc do Niemiec z duszą na ramieniu, pełen uprzedzeń i niechęci wyniesionej z polskiej szkoły – opowiada 25-letni dziś Jarek. – No i w niemieckim gimnazjum przeżyłem szok. Bo w mojej klasie byli uczniowie z całego świata – z Tunezji, Syrii, Erytrei, Rosji, Anglii, USA, Polski, Włoch i oczywiście z Niemiec. Tym, którzy słabo znali język lub prawie wcale, jak ja, nauczyciele zapowiedzieli, byśmy się nie stresowali, że bez żadnych konsekwencji powtórzymy rok. Zorganizowali nam dodatkowe lekcje z niemieckiego, zabierali na wycieczki, angażowali w projekty muzyczne, teatralne, byśmy tylko mogli się jak najlepiej zintegrować. Tak, w tych Niemczech otworzyły mi się oczy i z czasem poczułem się tu Europejczykiem. Podoba mi się to multi-kulti. Idę ulicą i mijam a to kobietę z chustą na głowie, a to ciemnoskórego faceta z dredami, parę, która mówi po polsku czy amerykańskich żołnierzy. I nikomu to nie przeszkadza.
– A Niemcy nie dają ci odczuć, że nie jesteś stąd? – dopytuję Jarka.
– Gdy mówię po niemiecku, słychać, że jestem ze wschodu – odpowiada Jarek. – Ale dla znajomych, nie ma znaczenia, skąd pochodzę. Zresztą większość z nich ma mieszane korzenie. I tylko raz w ciągu dziewięciu lat spotkałem się w Niemczech z rasistowskim zachowaniem. To był policjant, starszy facet. Zatrzymał mnie podczas pandemii, gdy nocą wracałem z imprezy. Poprosił o dokumenty. Gdy wręczyłem mu polski paszport, zobaczyłem złośliwy błysk w oku. „Mam tu Polaczka cwaniaczka”, powiedział przez krótkofalówkę. Kazał mi otworzyć plecak. „O, dezodorant! Gdzie go ukradłeś?”, zapytał. Chwilę się tak nade mną znęcał, w końcu mnie puścił. Ale to był pojedynczy incydent.
Polacy są tu wszędzie i pracują już nie tylko na budowach, ale i w służbie zdrowia, transporcie, szkołach, sklepach – mówi Jarek. – Niemcy zobaczyli, że jesteśmy uczciwymi, fajnymi, wesołymi, ale i pracowitymi ludźmi, bez których ich rynek pracy by padł.
Tak, na pewno jest nam łatwiej niż migrantom z Afryki, Azji czy Bliskiego Wschodu.
Nigdy nie zapomnę koleżanek ze szkoły. Przyjechały do Niemiec z Nigerii i Syrii. Były niesamowicie zmotywowane i ciągle zakuwały. Bo ich rodzicom wcale się tu nie układało. Ojciec jednej był w Syrii lekarzem. W Niemczech próbował sił jako taksówkarz. Mama drugiej żyła z zasiłku. I te koleżanki błyskawicznie nauczyły się języka. Po dwóch latach miały z niemieckiego najlepsze oceny w klasie, lepsze nawet od Niemców! Słyszałem, że doskonale zdały maturę, dostały się na studia – jedna medyczne, druga prawnicze i świetnie sobie radzą.
– A jak tobie ułożyło się tu życie? – podpytuję Jarka.
– Mam szczęście, że Polska jest w Unii Europejskiej i mam tu te sama prawa, co Niemcy – odpowiada po chwili zamyślenia. – Bo kilka lat temu zdiagnozowano u mnie chorobę. Nie chcę o tym za dużo mówić, ale nie jest to ani depresja, ani ADHD czy choroba dwubiegunowa. Nie, nic z tych rzeczy. Mam po prostu pewne dolegliwości psychiczne – jak kłopoty z koncentracją i pamięcią, które wykluczają mnie z tzw. pierwszego rynku pracy, do którego należą tylko zdrowi.
Zaproponowano mi więc trzyletnie przygotowanie do zawodu w ośrodku dla młodych ludzi pod opieką socjologów i psychologów. W kraju związkowym, gdzie mieszkam – Nadrenii-Palatynacie – jest takich ośrodków pięć. Mogłem je odwiedzić i wybrać taki, jaki najbardziej mi pasuje. Wybrałem ten, który leżał najbliżej mojego mieszkania – tylko pół godziny pociągiem. Ale i tak dostałem własny pokój na terenie ośrodka, bym nie musiał codziennie dojeżdżać.
Od poniedziałku do piątku mam zajęcia i praktyki zawodowe. Przysługuje mi również całodzienne wyżywienie, zajęcia na siłowni, basenie, wyjazdy na narty w Alpy – wszystko za friko. Co jeszcze ciekawe – moja choroba uprawnia mnie do wsparcia finansowego – miesięcznie dostaję więc około 900 euro z socjalu.
– Chcesz kiedyś wrócić do kraju? – pytam.
– Tęsknię i regularnie odwiedzam Polskę – uśmiecha się Jarek. – Ale mam tam coraz mniej przyjaciół. To zabawne, ale ci, którzy przezywali mnie od Volksdeutschów, sami się przeprowadzili do Niemiec i tu pracują. Nie ma co ukrywać, tu dobrze się żyje. Trzeba się tylko oswoić z biurokracją. Niemcy uwielbiają papiery, najlepiej z pieczątką, podpisane, w czterech kopiach. Ale z drugiej strony zapewniają też urzędnika, który pomaga przez to wszystko przejść. Trzeba tylko znać język. Bez niego ani rusz. Dlatego mówię moim znajomym, którzy rozważają przyjazd do Niemiec: „W tym kraju nic ci się nie uda, jeśli nie mówisz po niemiecku. Niemcy chcą widzieć, że ci zależy, że walczysz, że próbujesz. Uważają, że w ten sposób okazujesz im szacunek. A wtedy otworzą ci każde drzwi”.
Według informacji umieszczonej na stronie internetowej Federalnego Ministerstwa Pracy i Spraw Socjalnych: „Osoby ubiegające się o azyl z tzw. dobrymi perspektywami na pozwolenia na pobyt (od 1 marca 2021 roku są to m.in. kraje pochodzenia: Syria, Erytrea i Somalia) zazwyczaj mają dostęp do rynku pracy po trzech miesiącach i mogą już wtedy, w miarę wolnych miejsc, zostać dopuszczone do udziału w kursach integracyjnych i zawodowych kursach językowych. Jeśli urząd ds. cudzoziemców wyda odpowiednie zezwolenie na pobyt, azylanci otrzymują nieograniczony dostęp do rynku pracy”.
Do kwietnia 2023 roku Morzem Śródziemnym przepłynęło do Europy 42 165 uchodźców. W 2023 roku o azyl w Niemczech ubiegało się 135 961 osób (najwięcej z Syrii, Afganistanu i Turcji), w tym 2131 z Somalii.
Według Amnesty International z powodu wojen domowych Somalię opuściło 900 tys. mieszkańców. 300 tys. uchodźców dostało schronienie w Europie, pozostali w Kenii, Jemenie i Etiopii.
Spośród 11,4 mln obcokrajowców mieszkających w Niemczech 42,8 proc. (czyli 4,9 mln) osób ma obywatelstwo UE, z tego 881 tys. posiada obywatelstwo polskie.
Reporterka i tłumaczka. Absolwentka filologii szwedzkiej na Uniwersytecie Jagiellońskim i Polskiej Szkoły Reportażu. . Współpracuje z OKO.press, Gazetą Wyborczą, Dużym Formatem, Charakterami, weekend.gazeta.pl i Magazynem Goethe Institut. Trzykrotna stypendystka Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Finalistka Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej im. Tadeusza Mazowieckiego w 2019 i 2021 r. Mieszka w Niemczech.
Reporterka i tłumaczka. Absolwentka filologii szwedzkiej na Uniwersytecie Jagiellońskim i Polskiej Szkoły Reportażu. . Współpracuje z OKO.press, Gazetą Wyborczą, Dużym Formatem, Charakterami, weekend.gazeta.pl i Magazynem Goethe Institut. Trzykrotna stypendystka Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Finalistka Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej im. Tadeusza Mazowieckiego w 2019 i 2021 r. Mieszka w Niemczech.
Komentarze