Strażnik zaczyna szarpać drzwi i krzyczeć, choć haczyk da się otworzyć od zewnątrz. Każe mi oddać telefon. Odpowiadam, że mi przykro, ale nie mogę. Krzyczy dalej, że oddam na posterunku - aktywistka z granicy z Białorusią opowiada o ludzkich i nieludzkich strażnikach
Od trzech dni jest głośno o potrzebujących pomocy osobach siedzących w lesie po drugiej stronie płotu. Nie ma jak do nich dotrzeć, są głodni, spragnieni, w fatalnym stanie. Dzień wcześniej próbowaliśmy namówić na podejście do granicy zagraniczne media, ale odmówiły, tłumacząc się, że mają zamówienie na tekst na inny temat.
"I tak za chwilę będę tamtędy przejeżdżać – myślę – więc spróbuję".
Marianna mieszka na Podlasiu i razem z grupą przyjaciół prowadzi tuż przy granicy z Białorusią obywatelską działalność ratunkową. Próbują uchronić przed głodem, chłodem, a nawet śmiercią uchodźców – mężczyzn, kobiety i dzieci, którym udało się dostać na teren Polski. Od 8 października 2021 publikujemy „Dziennik Marianny” (wszystkie odcinki – czytaj tutaj).
Jadę bowiem na przesłuchanie do placówki Straży Granicznej w Białowieży. Ubieram się elegancko – spódnica, żakiet, srebrne kolczyki, delikatna szminka. Po drodze robię zakupy w wiejskim sklepie. Normalne jedzenie: chleb, pasztet, banany, dwie zgrzewki wody. I jadę. Podjeżdżam pod samą granicę, wysiadam i idę z siatą w kierunku wojskowego namiotu. Żołnierz wychodzi do mnie.
Uśmiecham się szeroko i mówię, że słyszałam, że są tu jacyś ludzie. I że przyniosłam im jedzenie i wodę.
Płot już częściowo stoi. Jednego z przęseł jeszcze nie ma. To tam, po drugiej stronie granicy, kilkadziesiąt metrów ode mnie, siedzi grupa osób. Macham im radośnie, choć przecież nie czuję żadnej radości. Pytam żołnierza, czy możemy dać wodę i jedzenie tym ludziom. Odpowiada, że wodę to oni mają, że widział, ale że tak, mogę dać. Wybałuszam oczy i ruszam do samochodu po torby i zgrzewki. Jeszcze nie przeszłam połowy drogi, kiedy do mojego żołnierza podchodzi kolega i mówi, że muszą jednak zadzwonić do przełożonych. Patrzę na nich zrezygnowana.
– To się nie uda – mówię cicho.
– Niestety, takie mamy rozkazy – odpowiadają, ale cle chyba też jest im przykro. Jeden idzie dzwonić i słyszę, że melduje, że na granicy pojawiła się kobieta.
"Kobieta – nadstawiam uszu i unoszę brwi – już nie aktywistka, mój kamuflaż się udał". Drugi został ze mną w połowie drogi między ich obozowiskiem a moim samochodem z rzeczami.
Stoimy tak długo. Po jakimś czasie zaczynam mówić. Trochę w przestrzeń, trochę do żołnierza. Opowiadam mu, co widzimy w lesie. O chorych dzieciach, umęczonych, torturowanych mężczyznach, złamanych kobietach. O łapankach i wywózkach. O podłości, jaką jest ogradzanie kraju najpierw drutem żyletkowym, a potem płotem, tym murem nieberlińskim, który też przecież w końcu runie.
Opowiadam o ranach od tego drutu żyletkowego i od pogryzień przez psy. O matce, której na granicy zgubiły się dzieci.
O kobiecie, którą musieliśmy wynosić na noszach. Mówię i mówię.
Kiedy w końcu zadaję jakieś pytanie, żołnierz odpowiada nijakim głosem i recytuje formułkę, że wszystkich informacji udziela rzecznik prasowy.
Mówię więc dalej. Mam dużo historii, staram się mówić plastycznie, obrazowo. Nie zadaję więcej pytań, jednak żołnierz wyraźnie nie może już słuchać i przerywa mi, ponownie recytując swoją formułkę. A ja mówię dalej. Znów formułka.
W końcu jego kaźń się kończy. Przyjeżdża Straż Graniczna.
Przez chwilę jest nawet miło, potem zaczyna się groźniej. Dopytują, skąd wiem o grupie, mówią podniesionym tonem. Każą mi zabrać rzeczy, które zdążyłam wyjąć z samochodu, i do niego wsiąść. Nie wykonuję poleceń, ale jestem miła, spokojna, tłumaczę, że tylko chcę, żeby przekazano te rzeczy. Strażnik już pokrzykuje. Ja dalej spokojnie stoję przy samochodzie. W końcu wysiada szefowa zmiany i pyta, o co w ogóle chodzi. Jakby nie była przy tym od początku... Tłumaczę więc kolejny raz, że ludzie, że jedzenie, że chcę pomóc. Ona mi odpowiada, że przecież oni mają takie specjalne pakiety i codziennie dają im wodę i jedzenie.
"Jasne..." – myślę, ale mówię tylko, że bardzo mi zależy, żeby te rzeczy przekazać ludziom po drugiej stronie płotu.
– Dobrze ‒ mówi strażniczka.
Nie wierzę w to, co widzę. Strażniczka na moich oczach podaje rzeczy żołnierzowi, który przerzuca je przez granicę.
Serce mi tańczy z radości. Macham jeszcze do osób po drugiej stronie granicy i ruszam, eskortowana przez służby.
Na placówce Straży Granicznej rozmawiają ze mną, mówią, że nie powinnam była podjeżdżać do płotu. Mówią dużo, ale ja też mówię. Potem przesłuchanie w sprawie, w której się zjawiłam, choć z nawiązaniami do mojego „wybryku”. Strażnik, inteligentny i dość sympatyczny, zadaje mi mnóstwo pytań. Za każdym razem mówię, że odmawiam udzielenia odpowiedzi. W końcu on nie wytrzymuje i pyta, po co przyjechałam.
– A wie pan – odpowiadam, szeroko się uśmiechając – miałam taką małą sprawę do załatwienia po drodze.
Strażnik tłumi śmiech.
Kilka tygodni później znów przychodzi informacja, że tuż za płotem jest grupa: dwie rodziny z pięciorgiem dzieci, w tym rocznym i dwuletnim, i samotny mężczyzna. Mówią, że nie mają wody, jedzenia, mleka i pieluch dla dzieci. I że białoruska straż graniczna zniszczyła im porty do ładowania w telefonach.
Do płotu w zasadzie nie da się podejść niezauważonym, miejsce jest jak patelnia – wśród pól. Sam płot ma 5 metrów wysokości. Rozwiązania w zasadzie nie ma.
Ale chociaż spróbuję. Po pierwsze, nauczona doświadczeniem przebieram się za kobietę – spódnica, pantofle, makijaż, eleganckie kolczyki, żakiet. Do dużych, kolorowych toreb na zakupy pakuję mleko, jedzenie, pieluchy i wodę. Po drodze w wioskowym sklepie dokupuję jeszcze chleb i banany. Kiedy proszę o te dwa chleby i wybieram kilka kilogramów bananów, nagle przez głowę przebiega mi myśl, że na pewno w sklepie wszyscy już wiedzą, dokąd i po co jadę. To krótki przebłysk, myśl po sekundzie znika. Ale się pojawiła.
Może dlatego, że naprawdę czuję się jak przebieraniec?
Pakuję zakupy i ruszam. Jestem sama, prawo jazdy mam od niedawna i jadę innym samochodem niż zwykle. Wpadam kołem do rowu i przeklinam w duchu własną nieudolność. W końcu udaje mi się wyjechać.
Dojeżdżam na miejsce. Zostawiam samochód jakieś 30 metrów od granicy, biorę te wielkie kolorowe siaty i idę w stronę posterunku. Żołnierze widzą mnie z daleka, jeden cofa się do namiotu i – jak sądzę – zgłasza pojawienie się kobiety. Drugi idzie w moją stronę, ale wygląda przyjaźnie. Tłumaczę, że mieszkam w okolicy, jedzenie dla dzieci przyniosłam. I pieluchy.
– O takie – pokazuję zawartość toreb.
Żołnierz mówi, że tak, była tu rodzina z dziećmi, ale już jej nie ma. Pokazuje nawet, w którym miejscu za płotem siedzieli.
‒ Tak – uśmiecham się spokojnie – teraz się przemieścili i są tam – pokazuję ręką kierunek – może pójdzie pan tam ze mną?.
– Ja nie mogę opuścić posterunku – odpowiada żołnierz – ale może kolega. Z rozmowy wynika, że sam ma dzieci...
Przyglądam się, jaką żołnierze mają relację między sobą. Bywa różnie. Czasem jeden nie chce ujawnić przed drugim, że chciałby pomóc, przymknąć oko. Tym razem jest inaczej. Żołnierze są w dobrej komitywie, decydują, że drugi idzie ze mną. Podaję mu cięższą torbę i ruszamy w stronę kolejnego posterunku, wyraźnie opuszczonego. Po drodze rozmawiamy, żołnierz jest spokojny, przyjazny. Kiedy dochodzimy do miejsca, gdzie ma być grupa, krzyczę – Marhaba. Nikt mi jednak nie odpowiada. Jesteśmy przy prowizorycznym namiocie-posterunku, kiedy słyszymy warkot śmigła. Razem decydujemy, że powinnam się schować w tym namiocie, a raczej szopie.
Żołnierz każe mi zamknąć się od środka i jakiś czas stoi między namiotem a płotem. Po chwili warkot śmigła cichnie.
Żołnierz podchodzi do szopy i mówi przez drzwi, że pójdzie pogadać z następnym posterunkiem, a ja mam czekać.
Dopytuję, czy nie będzie żadnych problemów. Odpowiada, że nie, bo tam są jego ludzie.
Żołnierz odchodzi. Siadam na paletach. Nagle słyszę krzyki. Wyglądam przez okienko, ale nikogo nie widzę. Za płotem jest las, a w nim są ludzie, którym chciałabym pomóc. Już wiedzą, że jestem, wołają mnie. Nie mogę odpowiedzieć. Nic nie mogę zrobić. Żołnierze idą w moją stronę, ale zatrzymują się w połowie drogi. Długo rozmawiają. Czuję silną adrenalinę, trochę trzęsą mi się ręce, ale jednocześnie jestem w miarę spokojna. Nagle w głowie pojawia mi się myśl, że jeśli jakieś służby będą chciały mi zrobić krzywdę, nikt mnie nie usłyszy. Nikt oprócz grupy po drugiej stronie płotu.
Nagle widzę, że mój żołnierz wraca. Przechodzi koło namiotu, każe mi się schować i zamknąć drzwi, bo jedzie Straż Graniczna. Wyglądam przez szparę w drzwiach. Mój namiot mija policja, ciężarówka wojskowa i samochód osobowy.
W końcu przyjeżdża też straż – mężczyzna i kobieta. Strażnik zaczyna szarpać drzwi i krzyczeć, choć haczyk da się otworzyć od zewnątrz. Trochę śmieję się w duchu, bo ta sytuacja jest jednak absurdalna. Przez głowę przelatują mi idiotyczne myśli, żeby zrobić im a kuku! Albo żeby oskarżyć ich o zakłócanie miru domowego. Głośno mówię jednak: ‒ Chwileczkę, już panu otwieram.
Strażnik dalej krzyczy, każe mi oddać telefon. Odpowiadam, że bardzo mi przykro, ale nie mogę. Krzyczy dalej, że oddam na posterunku.
– Dobrze – kiwam głową z uśmiechem –pojadę, gdzie będzie trzeba, tylko czy możemy przekazać te rzeczy? – pokazuję torby z jedzeniem i pieluchami.
Legitymują mnie, podaję im meldunek (poza strefą) i pozwolenie na przebywanie w strefie (będące w rzeczywistości jedynie zaświadczeniem z uczelni, że prowadzę badania na zupełnie niezwiązany z granicą temat). Strażnik mówi, że jak jestem w takiej sytuacji, to trzeba na placówkę zadzwonić i uprzedzić. Mam ochotę powiedzieć mu ‒ Nie, stary, to tak nie działa ‒ ale oczywiście nic nie mówię.
Mój żołnierz na mnie nie patrzy, ja na niego też nie. Staram się go nie wydać, ale i tak będzie wiadomo, że go mijałam, idąc od auta. W końcu strażnik się trochę uspokaja, a strażniczka dzwoni do przełożonych i mówi że mieszkam w strefie i że mam zezwolenie na przebywanie w niej. To nieprawda i obie o tym wiemy. Długo tłumaczy przełożonym: ‒ Taaak, ja wiem, ale tak wyszło – jakby starając się załagodzić sytuację. Ostatecznie mówią, że nie mogą przekazać moich rzeczy. Na co ja odpowiadam, że w takim razie je po prostu zostawię, a oni: – Może pani robić, co chce. Zostawiam więc te torby, a przed oczami pojawia mi się obraz białego garnka stojącego w Usnarzu obok stosu pudełek z pizzą.
Jedzenie stało tam przez kilka dni, ale służby nie dały go uchodźcom.
Mój żołnierz odprowadza mnie do samochodu. Po drodze szczerze rozmawiamy, ale tak, żeby z daleka nie było tego widać. Pytam go, czy nie będzie miał problemów. Odpowiada, że będzie miał, pewnie go tu zostawią na kolejny miesiąc za karę.
Prosi, żebym go zrozumiała. Usprawiedliwia się, że on też musi wykonywać swoją pracę. Pytam, czy przekażą rzeczy. Mówi, że mam się nie oglądać, ale jeżeli zabrali torbę do samochodu, to teraz dadzą, a jeżeli nie, to pewnie później. Sądzi jednak, że dadzą. Mówi też, żebym się nie rozglądała, ale po lewej stronie jest taka wysoka wieża. A na niej są kamery. I:
‒ Oni doskonale wiedzieli, że ja z panią rozmawiam, że pani tutaj wjechała.
Doskonale wiedzieli, zanim on jeszcze zameldował. I jeszcze mówi, że następnym razem powinnam próbować od strony lasu.
Na koniec ja stwierdzam: – Pewnie jeszcze kiedyś to opiszecie, na co on mi mówi, że dużo rzeczy widział i że już o tym opowiadają, tylko na razie te opowieści nie mogą ujrzeć światła dziennego.
Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press
Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press
Komentarze