0:000:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

"Ostatnio przeczytałem ciekawy artykuł Jana Rokity - nazwisko w Polsce wszystkim znane - który powiedział, że nie może być tak, aby w tak szczególnym czasie jak ten dzisiejszy, dwa kraje były obłożone sankcjami - Rosja i Polska. Polska, która przyjmuje rzeczywiście miliony uchodźców, (...) która otwiera serca dla kobiet i dzieci z Ukrainy, dzisiaj podlega sankcjom europejskim i to, jak mówi autor tej krótkiej analizy, nawet bardziej uciążliwym niż Rosja" - mówił 29 sierpnia Mateusz Morawiecki podczas wspólnej konferencji z prezydentem Francji Emmanuelem Macronem. (Na zdjęciu powyżej powitanie Morawieckiego przez Macrona).

OKO.press rozmawia o słowach premiera z Piotrem Burasem, dyrektorem Warszawskiego Biura Europejskiej Rady Spraw Zagranicznej (ECFR) i non-resident fellow w Instytucie Nauk o Człowieku (IWM) w Wiedniu.

To dyskurs na użytek wewnętrzny

Dominika Sitnicka, OKO.press: Premier Morawiecki, cytując Jana Rokitę stwierdził, że obecnie dwa kraje podlegają sankcjom - Polska i Rosja. Czy mówienie o sankcjach w przypadku Polski ma jakiekolwiek uzasadnienie w sensie prawnym?

Piotr Buras: To absurdalne stwierdzenie w każdym rozumieniu tego słowa - zarówno politycznym, jak i prawnym. Unia Europejska stosuje sankcje w relacjach zagranicznych, nie ma takiego instrumentu jak sankcje wewnętrzne. Premier oczywiście nie używa tego pojęcia w sensie prawnym, tylko politycznym.

Ale i takie użycie tego słowa jest w obecnej sytuacji bardzo szkodliwe, ponieważ rozmawiamy o sankcjach wobec Rosji, w kontekście wojny w Ukrainie. Mateusz Morawiecki powtarza w ten sposób tezę wygłaszaną przez polityków PiS o symetryzmie między działaniami Rosji i Brukseli. Między tym, co dzieje się na wschodniej granicy i za zachodnią.

W jakiej perspektywie to jest szkodliwe? Szkodzi interesom Polski, bo ośmiesza rząd, czy jest szkodliwe na arenie międzynarodowej?

W obu wymiarach. W międzynarodowej, bo takim językiem do tej pory mówiły partie ekstremistyczne, radykalne, antyeuropejskie. Zwłaszcza takie, które nie były u władzy i nie miały na sobie ciężaru odpowiedzialności. I to jeszcze w tej wyjątkowej, wojennej sytuacji. Tu właściwie są dwie tezy - pierwsza, że to są sankcje, druga - o ataku Moskwy i Brukseli.

Czyli premier po prostu innymi słowami powiedział to, co mówił eurodeputowany PiS, prof. Zdzisław Krasnodębski [„zagrożenie dla naszej suwerenności ze strony zachodniej (…) jest większe niż ze strony wschodniej” - przyp.]?

Tego nie da się odczytywać poza szerszym kontekstem niezliczonych wypowiedzi przedstawicieli obozu władzy na temat Unii Europejskiej, Zachodu, naszych sojuszników, Niemiec, Francji. One wszystkie zmierzają w tym samym kierunku. Bruksela jest dla nich wrogiem, który nakłada sankcje.

To jest bardzo ostry, antyeuropejski dyskurs, który ma tylko jedną przyczynę. Fakt, że UE postawiła się rządowi w kluczowej dla niego sprawie, czyli podporządkowania sobie sądownictwa przez władze Polski.

Przeczytaj także:

Na co właściwie liczy premier, mówiąc takie rzeczy? Czy to jest tylko przeciąganie prętem po kratach, czy jednak wierzy, że używając takich porównań, wywrze presję albo "zawstydzi" Komisję Europejską? I nagle te pieniądze zostaną odblokowane ze względu na uchodźców z Ukrainy?

Nie sądzę, żeby na to liczył. Musiałby być naiwny.

Ten język jest, moim zdaniem, językiem bezradności. Rząd znalazł się w pułapce, którą sam na siebie zastawił.

Najpierw zobowiązał się do pewnych rzeczy, choć z góry wiedział, że nie jest w stanie ich dowieźć. Ale liczył na to, że Komisja przymknie oko. Tak się nie stało. I teraz rząd nie musi się tłumaczyć przed Europą, bo i KE, Macron i inne kraje wiedzą, jaka jest sytuacja.

Oni muszą się tłumaczyć przed własnymi wyborcami, dlaczego tych pieniędzy nie ma.

Czyli te słowa były tylko na użytek wewnętrzny?

Tak. Tak jak dyskusja o reparacjach, o Niemczech. To wyraz bezradności rządu, który nie jest w stanie osiągnąć swoich celów, a jednym z nich było zdobycie tych pieniędzy z Funduszu Odbudowy. Rząd musiał znaleźć winnego. Wyznaczył Brukselę i idzie w tej narracji w ślepą uliczkę.

Uważa pan, że rząd nie podejmie próby zdobycia tych pieniędzy? Nie będzie żadnej nowelizacji ustawy? Nawet jakichś pozorowanych ruchów albo takich, które miałyby być później cofnięte? W KPO jest co prawda zapis, że wypłaty są wstrzymywane w razie cofnięcia reform, ale co szkodzi spróbować?

Ta ustawa z czerwca była już taką próbą. Nie wypaliła. Nie widzę w nikim w rządzie woli do podejmowania dalszych kroków w tej sprawie. A tym bardziej w Zbigniewie Ziobrze, który do tej pory był głównym hamulcowym.

Warunkiem sine qua non wypłaty pieniędzy unijnych jest usunięcie ustawy kagańcowej. Ta ustawa jest dla Ziobry święta. Podnosi, że gdyby ją usunąć, nastąpiłby w polskim sądownictwie chaos.

Z perspektywy politycznej usunięcie ustawy kagańcowej oznaczałoby koniec neo-KRS-u. Bo każdy sędzia w Polsce mógłby podważyć legalność nominatów neo-KRS. I to jest coś, na co Ziobro nie może się zgodzić ze względów pryncypialnych i politycznych, bo na tym zbudować swoją pozycję.

Widzieliśmy to przeciąganie liny w rządzie, które trwało całymi miesiącami i nie udało się przyjąć takiej ustawy, która odpowiadałaby wymaganiom Komisji. A KE nie może odpuścić warunków, które sama wyznaczyła, bo to oznaczałoby kompromitację. W tej sytuacji rządowi pozostało tylko bicie w Brukselę.

I tak po prostu zrezygnują z tych pieniędzy? To będzie dopiero kompromitacja.

Myślę, że w tej chwili pomysł jest taki, żeby podpisywać te umowy na inwestycje, które miały być finansowane z KPO. One będą realizowane, ale zostaną sfinansowane z Polskiego Funduszu Rozwoju, po prostu z pożyczek. Będziemy się zadłużać na niekorzystnych warunkach, żeby opłacić inwestycje, które mogły być częściowo pokryte dotacjami.

I rząd będzie doliczał te kwoty do rachunku “sankcyjnego”? Jak wyjaśnić wyborcom taką niegospodarność?

Tu chodzi o wybory. Rząd będzie szedł w narrację, że te pieniądze w sumie nie są potrzebne, że to grosze, a wszystko możemy sobie sami sfinansować. A tym, że się zadłużamy po uszy, pomartwimy się później. Liczą na to, że do wyborów te inwestycje będą jakoś hulały.

A jeśli przegrają wybory, to z długami będzie się bujał nowy rząd.

A co z karami TSUE? W perspektywie utraty pieniędzy z FO ten milion euro dziennie to już grosze?

Kary będą naliczane, nie ma innej drogi. Żeby wypełnić to orzeczenie TSUE, musiałaby się zmienić wola polityczna w rządzie. Ale para idzie w odwrotną stronę. Zamiast próbować wpływać na Ziobrę, nakłaniać go, zmuszać, nawet szantażować, żeby zgodził się na zmiany w sądownictwie, Kaczyński przyjął jego retorykę.

I cały obóz rządzący mówi teraz Ziobrą. Nawet premier Morawiecki.

;

Udostępnij:

Dominika Sitnicka

Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.

Komentarze