Iran formułuje nowe groźby pod adresem Izraela i USA. 14 ofiar katastrofy budowlanej w serbskim Nowym Sadzie – zawalił się dach dworca kolejowego oddanego do użytku 4 miesiące temu po remoncie prowadzonym przez chińskie firmy
“Wszyscy wiemy, kim jest Donald Trump (...). To ktoś niepowstrzymany, owładnięty potrzebą zemsty, szukający nieograniczonej władzy (...). Nie może znowu zasiąść w Białym Domu” – mówiła kandydatka Demokratów podczas najważniejszego wiecu kończącej się kampanii.
To był największy wiec w trwającej trzy miesiące kampanii prezydenckiej kandydatki Demokratów Kamali Harris.
75 tysięcy osób – tylu sympatyków wzięło udział w spotkaniu, zorganizowanym na Elipsie, w parku tuż pod Białym Domem. W tym samym miejscu, w którym w styczniu 2021 roku, tuż po porażce w wyborach prezydenckich, Donald Trump wzywał swoich zwolenników do szturmu na Kapitol.
„To prawdopodobnie najważniejszy głos, jaki kiedykolwiek oddacie. W tych wyborach chodzi o coś więcej niż tylko o wybór między dwiema partiami i dwoma różnymi kandydatami. To wybór między tym, czy będziemy mieć kraj zakorzeniony w wolności dla każdego Amerykanina lub rządzony przez chaos i podziały” – mówiła kandydatka Demokratów.
W tle na scenie widniał wielki, biało-niebieski napis „Wolność”.
W swoim przemówieniu Harris skupiła się na tym, by przestrzec rodaków przez zagrożeniami płynącymi z ewentualnej drugiej kadencji Trumpa w Białym Domu. Podkreślała, że “Donald Trump spędził ostatnich dziesięć lat, usiłując podzielić naród amerykański i sprawić, by ludzie bali się siebie nawzajem”.
“On nie idzie do Białego Domu, by zająć się waszymi problemami, ale po to, by rozwiązać swoje” – mówiła kandydatka Demokratów, nawiązując do śledztw prokuratorskich toczących się przeciwko byłemu prezydentowi.
We wtorkowym przemówieniu Harris podkreśliła swoje wieloletnie doświadczenie prokuratorki. Harris spędziła lata, pracując jako prokurator; zanim została senatorką, pełniła funkcję prokuratora generalnego stanu Kalifornia.
Powtórzyła to, co podczas kampanii mówiła wielokrotnie: że jest przyzwyczajona do pracy na rzecz ludzi i że do pracy w Białym Domu wniesie ten „opiekuńczy instynkt”.
„Jest coś takiego w traktowaniu ludzi nie fair, czy pomijaniu ich, co zawsze mnie głęboko porusza (...). Będę z wami szczera: nie jestem idealna, popełniam błędy. Ale obiecuję wam jedno: będę was zawsze słuchać, nawet jeśli na mnie nie zagłosujecie” – deklarowała.
Wybór stojący przed Amerykanami scharakteryzowała jako alternatywę między wolnością i jednością a rządami chaotycznego, mściwego „drobnego tyrana”.
„Prawie 250 lat temu Ameryka narodziła się, kiedy wyrwaliśmy wolność z rąk drobnego tyrana. Przez pokolenia Amerykanie zachowali tę wolność, rozszerzyli ją i, robiąc to, udowodnili światu, że rządy ludzi, dla ludzi są silne i mogą przetrwać. Ci, którzy przyszli przed nami (...), nie walczyli, nie poświęcali się po to, by zobaczyć, że ulegamy woli kolejnego drobnego tyrana” – mówiła Harris.
„Te Stany Zjednoczone Ameryki nie są areną dla wybryków niedoszłych dyktatorów” – powiedziała Harris.
Kandydatka Demokratów Kamala Harris i kandydat Republikanów Donald Trump walczą o zwycięstwo w wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, które są zaplanowane na 5 listopada. Do wyborów pozostało 6 dni, a sondaże pokazują, że kandydaci idą łeb w łeb.
Kampania Kamali Harris trwała zaledwie trzy miesiące. Harris wstąpiła do wyścigu o prezydenturę po tym, jak pod koniec lipca urzędujący prezydent Joe Biden wycofał się ze startu. Nawet zagorzali zwolennicy Partii Demokratycznej zwracali uwagę, że sprawiający wrażenie bardzo spowolniałego starością Biden nie będzie miał szans na wygraną z dużo bardziej energicznym Trumpem.
Tydzień przed wyborami sondaże są coraz mniej optymistyczne dla Harris. Przez większą część kampanii Harris prowadziła nad Trumpem w każdym sondażu Ipsos dla Reutersa. Sondaż z wtorku 29 października pokazał jednak, że przewaga Harris stopniała do 44 proc. poparcia. Lekki trend spadkowy obserwowany jest od września.
Jak donosi agencja Reutera, głos w amerykańskich wyborach prezydenckich oddało już ponad 53 miliony Amerykanów.
Kancelaria notarialna Jacka Tomczaka – wiceministra rozwoju i technologii znanego z zaangażowania na rzecz dopłat do kredytów mieszkaniowych – na znaczną skalę współpracuje z deweloperami i doskonale na tym zarabia – ujawnia Wirtualna Polska
Z publikacji Wirtualnej Polski wynika, że wiceministra rozwoju i technologii mogą czekać trudne pytania dotyczące zarówno możliwego konfliktu interesów, jak i przejrzystości jego oświadczeń majątkowych.
Wirtualna Polska w materiale Szymona Jadczaka ujawnia, że prowadzona przez wiceministra rozwoju i technologii Jacka Tomczaka i jego żonę kancelaria notarialna od lat obsługiwała firmy deweloperskie i zarabiała na wydawaniu nie mniej niż 3601 aktów notarialnych związanych ze sprzedażą przez deweloperów nie mniej niż 1717 mieszkań. Z szacunków WP wynika, że kancelaria Tomczaków uzyskała w związku z tym kilka milionów złotych przychodu. Wśród firm obsługiwanych przez kancelarię Tomczaków jest trzech członków Polskiego Związku Firm Deweloperskich, duże koncerny notowane na GPW i lokalne firmy z Wielkopolski – gdzie działa kancelaria.
Co więcej, związanych z tym dochodów nie widać w oświadczeniach majątkowych, które Tomczak składał jako poseł i minister. Według nich kancelaria miała mu przynosić jedynie od kilkuset (sic!) do kilku tysięcy złotych dochodu rocznie.
O co tu może chodzić? "Kluczem do zrozumienia potencjalnego powodu rozbieżności pomiędzy przychodami posła (deklarowanymi w oświadczeniu majątkowym) a przychodami jego kancelarii, jest forma prowadzenia tej działalności. Ten trop wskazali nam informatorzy z branży notarialnej.
Spółka cywilna ma to do siebie, że po pierwsze ani jej umowa, ani jej wyniki finansowe nie są publicznie dostępne. Ponadto w umowie spółki cywilnej wspólnicy mają dużą swobodę w określaniu podziału zysków i strat.
Możliwe jest takie zapisanie umowy, że jeden ze wspólników (na przykład małżonków) otrzymuje 99 proc. zysków lub przychodów, a drugi 1 proc." – podaje WP.pl.
Wiceminister rozwoju i technologii Jacek Tomczak z będącej częścią klubu PSL niewielkiej partii Centrum dla Polski wielokrotnie angażował się we wspieranie kontrowersyjnego programu Kredyt na Start, w ramach którego budżet państwa ma dopłacać do kredytów mieszkaniowych. Był w to tak mocno zaangażowany, że część polityków koalicji rządzącej otwarcie oskarżała go o lobbowanie na rzecz deweloperów. Krytycy programu Kredyt na Start podkreślają bowiem, że jego wprowadzenie spowoduje dalszy gwałtowny wzrost cen mieszkań w Polsce, co oznaczałoby jeszcze większe zyski dla firm deweloperskich. W OKO.press wskazywali na to zagrożenie m.in. Anton Ambroziak i Dominika Sitnicka.
Ale wiceministrowi Tomczakowi nie przeszkadzało nawet dalsze pogłębianie kryzysu mieszkaniowego, które mogłoby spowodować wprowadzenie programu. „Polacy inwestują w mieszkania m.in. dlatego, żeby uciekać ze środkami przed inflacją. Założenie jest takie, że nie stracą, czyli ceny rosną” – dowodził we wrześniu na posiedzeniu sejmowej komisji infrastruktury, jednoznacznie przy tym podkreślając, że na wzroście cen mieszkań skorzystają ci Polacy, którzy w mieszkania inwestują, a nie ci, którzy dopiero usiłują je kupić.
Przeciwko forsowanemu przez Tomczaka i jego resort programowi Kredyt na Start opowiedziały się dość jednoznacznie Lewica i Trzecia Droga – raczej nie zostanie więc on w najbliższym czasie wprowadzony w życie.
Ustawa budżetowa na rok 2024 wymaga nowelizacji. Ze względu na spadek inflacji wpływy do budżetu są niższe, niż zakładano – tłumaczył premier po posiedzeniu rządu we wtorek 29 października. Rząd przyjął też przepisy dotyczące składki zdrowotnej.
Rząd przyjął projekt nowelizacji ustawy budżetowej na 2024 rok – poinformował premier po wtorkowym (29 października) posiedzeniu rządu. Premier podkreślił, że to dość „paradoksalna sytuacja”. Deficyt trzeba zwiększyć, choć „udało się osiągnąć więcej, niż zakładano”. Chodzi o inflację, która jest niemal o połowę niższa od prognozowanej.
„Deficyt jest większy i trzeba to uczciwie zapisać w ustawie budżetowej, bo w jakimś sensie udało się nam osiągnąć więcej, niż zakładano, kiedy ten budżet układali nasi poprzednicy (...). Wpływy do budżetu państwa są wyraźnie mniejsze, bo inflacja jest mniejsza (...). Jest trzy [proc. – red.] z kawałkiem, a miało być sześć (...). To, że inflacja jest o połowę niższa, niż zakładali twórcy tego budżetu, oznacza także mniejszy wpływ z tytułu podatków (...). Poprzednicy także wpisali [do budżetu – red.] na rok 2024 także 6 miliardów zysku Narodowego Banku Polskiego, a NBP poinformował nas, że jest na stracie” – tłumaczył premier Donald Tusk na konferencji prasowej.
Premier zapewnił jednak, że nie wiąże się to z koniecznością cięcia wydatków. Podkreślił, że tak długo, jak on będzie rządził, nie planuje zmian w programie 800 plus.
„800 plus będzie wypłacane na każde dziecko tak długo, jak ja będę odpowiadał za prace tego rządu. Nie będzie kryteriów, nie będzie ograniczeń (...). Nie dajcie się wmanewrować tym, którzy chcą (...) wmówić Polakom, że jak ja jestem premierem, to znaczy, że coś zabiorę (...). Nic co było dane, nie zostanie odebrane” – zapewnił Tusk.
Premier odniósł się też do zarzutów, że program 800 plus nie przyczynia się do poprawy liczby urodzeń w Polsce.
„Ten program ma także inne funkcje, inne cele – przede wszystkim wyciąganie z ubóstwa setek tysięcy polskich rodzin, które mają dzieci, szczególnie rodzin wielodzietnych” – podkreślił premier.
Rząd przyjął też projekt ustawy dotyczący zmian w składce zdrowotnej dla przedsiębiorców. Nowe przepisy mają obowiązywać od 1 stycznia 2025 roku.
Do podstawy, od której wyliczana jest wysokość składki, nie będą wliczać się przychody ze sprzedaży środków trwałych, czyli np. firmowych nieruchomości. Zmiana dotyczy osób rozliczających się na zasadach ogólnych przy zastosowaniu skali podatkowej, dla osób rozliczających się w formie podatku liniowego, ryczałtem od przychodów ewidencjonowanych oraz osiągających dochód z kwalifikowanych praw własności intelektualnej.
„W końcu zrobiliśmy tę oczywistość, to, co było oczekiwane” – powiedział Donald Tusk po posiedzeniu rządu w odniesieniu do tych zmian. Podkreślił, że te zmiany to nie „rewolucja”, a raczej drobna modyfikacja „niemądrego, niemającego nic wspólnego ze składką zdrowotną mechanizmu naliczania podstawy składki” wprowadzona przez PiS wraz z tzw. Polskim Ładem.
Do końca roku pozostały dwa miesiące, a rząd musi dokonać zmiany w ustawie budżetowej. Ministerstwo Finansów uzasadnia tą zmianę aktualizacją prognozy dochodów budżetu państwa, a co za tym idzie zmianą poziomu maksymalnego deficytu określonego w ustawie. Zmiana prognoz dotyczących dochodów wynika z niższych niż zakładane wpływów z VAT, CIT oraz praw do emisji CO2, na których spadek ma wpływ dużo niższa inflacja. Budżet zakłada inflację na poziomie 6,6 proc., a realnie wynosi ona 3,7 proc.
Spadek inflacji to pozytywne zjawisko, choć inflacja na poziomie 3,7 proc. wciąż nieznacznie, ale jednak przekracza cel inflacyjny NBP. Według celu inflacyjnego roczna zmiana indeksu cen towarów i usług konsumpcyjnych nie powinna przekraczać 2,5-3,5 proc.
Jeśli zaś chodzi o program 800 plus, to w październiku do Sejmu wpłynęło sprawozdanie Rady Ministrów z realizacji ustawy o 500 plus w latach 2016-2023. Z analizy wynika, że program, owszem, doprowadził do ograniczenia ubóstwa wśród dzieci (pomimo że część tego efektu zniwelowała wysoka inflacja), ale miał za to bardzo ograniczony wpływ na dzietność.
Rządowy program 500 plus działa od 1 kwietnia 2016 r. Od 1 stycznia 2024 r. wysokość tego świadczenia wynosi 800 zł miesięcznie na dziecko. Zapowiedź podniesienia stawki programu była jedną z głównych obietnic wyborczych Koalicji Obywatelskiej, zaś promocja flagowego programu przez PiS była podstawą nielegalnej prekampanii wyborczej organizowanej przez Prawo i Sprawiedliwość.
Co do składki zdrowotnej, to zmiana jej naliczania także była jednym z głównych postulatów wyborczych m.in. Koalicji Obywatelskiej. W Stu Konkretach, czyli programie rządu, KO obiecywała „powrót do ryczałtowego systemu rozliczania składki zdrowotnej” oraz rezygnację z „absurdu składki zdrowotnej od sprzedaży środków trwałych” (konkret nr 34). Zapowiedziana dziś modyfikacja jest więc częściowym wypełnieniem zobowiązań wyborczych.
Ponadto, trwają też dyskusje o obniżeniu składki zdrowotnej. Ten pomysł najmocniej forsuje w tej chwili Polska 2050. Co ciekawe, sprzeciwia mu się nawet współautor programu zdrowotnego Polski 2050, dr hab. n. med. Cezary Pakulski. Jak pisał na łamach OKO.press, „nasza 9-procentowa składka należy do najniższych w Europie; nic nie uzasadnia pomysłów jej zmniejszenia”.
Trzy tysiące osób — tylu członków północnokoreańskiej armii dotarło już do Rosji — poinformował szef NATO Mark Rutte. Do końca grudnia ma ich być 10 lub 12 tysięcy. „To znaczna eskalacja rosyjskiej agresji na Ukrainę” – podkreślił Rutte.
Żołnierze północnokoreańskiej armii wesprą Rosją w wojnie w Ukrainie. Jak wynika z przekazanych NATO informacji od wywiadu Korei Południowej, na terenie Rosji przebywają już co najmniej 3 tysiące żołnierzy z Korei Północnej. Do końca roku Pjongjang planuje wsparcie Putina jeszcze 7-9 tysiącami żołnierzy.
„Pogłębiona współpraca wojskowa między Rosją a Koreą Północną stanowi zagrożenie zarówno dla bezpieczeństwa w regionie Indo-Pacyfiku, jak i w regionie euroatlantyckim” – powiedział Rutte na poniedziałkowej konferencji prasowej w głównej siedzibie NATO. Dodał, że to „groźna eskalacja” i oznaka „rosnącej desperacji Putina”.
Rutte poinformował też, że z szacunków NATO wynika, że w wojnie w Ukrainie mogło polec już 600 tysięcy rosyjskich żołnierzy. To ze względu na to, że straty w ludziach są tak duże, Putin musi posiłkować się rekrutami z zagranicy.
Ale to niejedyny sposób, w jaki Korea Północna wspiera swojego azjatyckiego sojusznika. Od początku wojny w Ukrainie, Korea Północna mogła dostarczyć Rosji broń o wartości nawet 5 mld dolarów — wynika z badania Oleny Guseinowej z Hankuk University of Foreign Studies w Seulu. Dane z badania „Putin's Partners”, przeprowadzonego dla Fundacji Friedricha Naumanna, przytacza portal Deutsche Welle.
Od lutego 2022 roku Ukraina zmaga się z rosyjską agresją, w wyniku której Kijów nie ma obecnie kontroli nad niemal jedną trzecią terytorium państwa. Wojna jest wyczerpująca i niezwykle kosztowna, zarówno dla agresora, jak i broniącej się Ukrainy.
Na prowadzenie wojny w Ukrainie Rosja przeznacza około 7 proc. swojego rocznego PKB, Ukraina — około 25 proc. W liczbach bezwzględnych widać jednak przewagę Rosji nad Ukrainą. W 2023 r. Rosja na wojnę na Ukrainie przeznaczyła ponad 120 mld euro, a w tym samym czasie Ukraina dysponowała budżetem 80 mld euro. Połowa tych środków to wsparcie z Unii Europejskiej i USA.
O wsparciu Zachodu dla Ukrainy mówi się, że jest na tyle duże, że pozwala Ukrainie nie przegrać tej wojny, ale zbyt małe, by ją wygrać.
Dla Północnej Korei wsparcie Rosji to szansa na wyjście z geopolitycznej izolacji i pozyskanie wsparcia dla północnokoreańskiej gospodarki w postaci dewiz, głównie dolarów amerykańskich.
Eksperci uważają, że w zamian za wysłanie swoich żołnierzy do Rosji, przywódca Korei Północnej Kim Dzong Un prawdopodobnie liczy na pozyskanie nowych technologii wojskowych, takich jak satelity obserwacyjne.
Zdaniem szefa wywiadu i ukraińskiego ministerstwa obrony Kiryła Budanowa cytowanego przez „The Economist”, w tej wymianie Rosja ma pomóc Korei Północnej „wzmocnić” jej potencjał nuklearny. Według amerykańskiego wywiadu, przywódcy Korei Północnej zależy na tym, by pokazać, że jego arsenał nuklearny jest w stanie uderzyć w amerykańskie miasta.
Jak Straż Marszałkowska uratowała sejmowy chodnik przed demonstracją upominającą się o prawa osób z niepełnoprawnościami. I o co chodzi z ustawą o asystencji?
“Mamy z bratem po dwadzieścia parę lat. Bez porządnej ustawy o asystencji osobistej będziemy skazani na siebie do końca życia. Konrad potrzebuje wsparcia 24 h na dobę i ja będę musiała mu to zapewnić. Rezygnując z pracy i swojego życia. Będziemy zamknięci w mieszkaniu, którego nie będziemy w stanie utrzymać – bo z czego" – mówi Karolina Kosecka (na zdjęciu u góry)
29 października zorganizowała pod sejmem protest, by upomnieć się o prawa osób z niepełnosprawnościami (OzN) i o ustawę o asystencji osobistej. Protest miał pokazać, że państwo nie wywiązuje się z elementarnych zobowiązań wobec osób z niepełnosprawnościami i ich rodzin.
Łamie więc zasadę praworządności w sposób spektakularny – prawa osób z niepełnosprawnościami są gwarantowane przez Konstytucję.
Tymczasem obietnica przyjęcia ustawy o asystencji zawarta była w przedwyborczych 100 konkretach KO. Niestety, obiecanego rządowego projektu nikt nie widział. Sejm proceduje natomiast projekt prezydencki Andrzeja Dudy – przygotowany ze złamaniem prawa, bo bez konsultacji ze środowiskiem i przez środowisko odrzucany.
„Mój brat Konrad miałby dzięki ustawie prezydenckiej 3 godziny pomocy – to przecież na nic nie starczy” – mówi Karolina. „A jeśli taka ustawa przejdzie, sytuacja zostanie zabetonowana na lata. Projekt prezydencki trzeba wycofać i zająć się problemem porządnie”.
Happening pod Sejmem miał polegać na umieszczeniu dużych zdjęć chłopaka z niepełnosprawnością w objęciach matki tak, by wszyscy wchodzący do kompleksu sejmowego w Warszawie musieli po nim przejść. I uświadomić sobie, jak bardzo prawa osób z niepełnosprawnościami są w Polsce łamane.
Protest był legalny, wspierany wzorcowo przez policję (która długo tłumaczyła, w jaki sposób będzie chronić prawo do zgromadzeń). Wszystko udałoby się gładko, gdyby Straż Marszałkowska nie wypatrzyła, że chodnik przed sejmowymi barierkami należy już do Kancelarii Sejmu. Młodzi strażnicy, po konsultacji z przełożonymi kategorycznie kazali się ze zdjęciami odsunąć.
W efekcie do sejmu można już było wejść, omijając problem praw osób z niepełnosprawnościami.
Happening by się nie udał, gdyby nie grupa młodzieży, która przyjechała na wycieczkę do Sejmu i czekała na przepustki. Wysłuchawszy, o co chodzi, młodzi ludzie zgodzili się, choć z oporami, przejść po zdjęciach wchodząc do sejmu.
Zgodnie z ratyfikowaną przez Polskę 12 lat temu Konwencją ONZ o prawach osób z niepełnosprawnościami obowiązkiem państwa jest zapewnienie osobom z niepełnosprawnościami prawa do niezależnego życia. Czyli stworzenie takich warunków, by mogły decydować o sobie na tyle, ile to jest możliwe – czyli tak jak inni.
Polska tymczasem utknęła w modelu opiekuńczo-pańszczyźnianym: takim, w którym zadanie wspierania osób z niepełnosprawnościami zepchnięto na rodziny, w zamian za minimalne świadczenia finansowe i to nie dla wszystkich (bo np. nie dla osób rezygnujących z pracy, by zająć się wymagającymi wsparcia seniorami, praktycznie nie istniało). Dodatkowo nie wolno było dorabiać: zakaz pracy dla opiekunów dzieci z niepełnosprawnościami został zniesiony dopiero od 1 stycznia 2024 r.
Same osoby z niepełnosprawnościami mogą liczyć na renty, przyznawane w niezwykle skomplikowanym i uciążliwym systemie – za to, że są niezdolne, nie potrafią, nie umieją... Państwo nie zawracało sobie głowy pytaniem, co danej osobie jest potrzebne, by mogła samodzielnie żyć, uczestniczyć w życiu społecznym, a nawet pracować.
W ten system „opieki” wpisana była zasada, że opiekun podejmuje też decyzję za „podopiecznego”. Zawsze — choć niepełnosprawność nie ogranicza się tylko do bardzo trudnych i skomplikowanych przypadków, kiedy to osoba wspierająca rzeczywiście musi podejmować decyzję za osobę z niepełnosprawnościami.
„Mój brat Konrad nie może wyjść z domu inaczej niż w asyście mamy lub siostry. A jest młodym człowiekiem” – tłumaczy Karolina Kosecka. I na młodych ludziach czekających na przepustki do sejmu robi to wrażenie.
Aby wszystkim nam się w tym systemie wygodnie żyło, państwo nakłania rodziny do ubezwłasnowolniania dorosłych osób z niepełnosprawnościami — bo ustalanie ich woli może wymagać wysiłku. Zaś załatwienie sprawy w urzędzie, u lekarza czy w instytucji finansowej będzie prostsze, jeśli daną osobę pozbawi się pełni praw. Czyli – jak to nazywają prawnicy – doprowadzi do jej cywilnej śmierci.
To jest stan, z którego próbują wydobyć Polskę aktywiści na rzecz praw osób z niepełnosprawnościami. Przede wszystkim organizując się i organizując cywilizowane wsparcie: usługi asystenckie, mieszkania wspomagane, opiekę wytchnieniową dla osób wspierających.
Konrad Kosecki korzysta dziś z usług asystenckich – ale nie stale, tylko w ramach wsparcia rozdzielanego w ramach dorocznych konkursów.
Na poziomie systemowym, centralnym, udało się przepchnąć jedną, za to rewolucyjną ustawę: o świadczeniu wspierającym. Obowiązuje od 1 stycznia 2024 r. To pieniądze dla samej osoby z niepełnosprawnościami, przyznawane jej nie za to, że jest chora i niezdolna do niczego, ale na dodatkowe wydatki, które ponosi z racji niepełnosprawnościami. Świadczenie jest przyznawane na podstawie indywidualnej oceny sytuacji danej osoby (a nie jej choroby). Wdrażanie tej ustawy przebiega z ogromnymi kłopotami, są miejsca w Polsce, gdzie na rozpatrzenie wniosku o świadczenie przyjdzie poczekać nawet półtora roku.
Rzecz w tym, że samo świadczenie nie zadziała bez drugiej części reformy: ustawy o asystencji osobistej, czyli usługach dla osoby z niepełnosprawnościami ułatwiających jej niezależne funkcjonowanie. Usługi te świadczyć powinni asystenci wybrani przez OzN, a nie zatrudniona w trybie 24/7 rodzina. Powinny być skalkulowane zgodnie z potrzebami danej osoby. Ponieważ społeczeństwo się starzeje, i ryzyko długiego życia bez pełnej sprawności grozi wielu z nas, jest to dobra inwestycja w przyszłość.
Problem polega na tym, że ustawy nie ma. Zobowiązał się ją lata temu przygotować prezydent Duda. Ostatecznie jego projekt trafił do Sejmu i jest tam procedowany. Zdaniem środowiska osób z niepełnosprawnościami nie spełnia podstawowych warunków: gdyby wszedł w życie, pozbawiłby prawa do usług asystenckich mnóstwo ludzi w potrzebie.
Jest też drugi projekt, wypracowany w ministerstwie rodziny bez pomijania udziału środowiska osób z niepełnosprawnościami. Informacje o nim kończą się na etapie prekonsultacji, które odbyły się wiosną. Ten projekt nie jest jednak formalnie procedowany. Wieść gminna niesie, że nie dostał zgody Ministra Finansów. Wsparcie dla osób z niepełnosprawnościami jest bowiem kosztowne, tymczasem opinia publiczna nie uważa tych wydatków za pilne (dopóki osobiście się ze znalezieniem wsparcia dla osoby bliskiej nie zmierzy).
Protestujący pod sejmem domagają się wycofania projektu prezydenckiego. „Jeśli go uchwalą, zabetonują naszą sytuację na lata” – mówią.
„Co trzeba zrobić, by ludzie zrozumieli, jak ważny to problem?” – pytamy.
“Nie wiem — mówią organizatorki protestu. Problem niepełnosprawnościami jest wypierany. Ludzie nie chcą po protsu o tym myśleć”.
Większość przechodniów na Wiejskiej plakaty na chodniku omijała. Ignorowała zachęty organizatorek “Ależ proszę spokojnie wejść na zdjęcie. To tylko zdjęcie – a nasze prawa naprawdę są deptane”.