Witaj w dziale depeszowym OKO.press. W krótkiej formie przeczytasz tutaj o najnowszych i najważniejszych informacjach z Polski i ze świata, wybranych i opisanych przez zespół redakcyjny
Litwa ostro reaguje na inwazję balonów przemytniczych z Białorusi. „To atak hybrydowy” – oznajmiła premierka kraju Inga Ruginiene
Litwa zamknęła wszystkie naziemne przejścia graniczne z Białorusią. Tymczasową decyzję podjęły w sobotę 25 października służby graniczne kraju. Rozporządzenie w tej sprawie litewski rząd ma przyjąć w najbliższą środę (29.10).
Podczas konferencji prasowej premierka Litwy Inga Ruginiene tłumaczyła, że zamknięcie granicy ma związek „z nasilającymi się incydentami z wykorzystaniem balonów meteorologicznych, które wlatują w litewską przestrzeń powietrzną z Białorusią”.
Od teraz granicę z Białorusią będą mogli przekraczać tylko obywatele Unii Europejskiej. Transport zostanie ograniczony do przesyłek dyplomatycznych. „Wszelki inny ruch zostanie wstrzymany. Jest to jasny sygnał dla Białorusi, że nie będziemy tolerować żadnych ataków hybrydowych i podejmiemy najsurowsze możliwe środki, aby powstrzymać takie działania” – mówiła Inga Ruginiene.
Rząd przygotowuje kompleksowy plan zwalczania balonów przemytniczych. Wojsko ma używać „wszelkich środków, w tym kinetycznych”, aby zestrzeliwać wrogie obiekty. Rząd przygotuje ponadto poprawki do kodeksu karnego, zaostrzające kary za przemyt. Litwa rozważa też nałożenie nowego pakietu sankcji na Mińsk.
„Konsultujemy się i komunikujemy również z naszymi sojusznikami i sąsiadami, Polską i Łotwą. Wszystkie nasze działania są z nimi koordynowane, nie jesteśmy oddzielnym państwem, jesteśmy częścią NATO i UE” – deklarowała premierka Litwy.
W ubiegłym tygodniu balony meteorologiczne z kontrabandą sparaliżowały ruch litewskiej przestrzeni powietrznej. Szef Narodowego Centrum Zarządzania Kryzysowego powiedział w litewskim radiu publicznym, że była to prawdopodobnie „najbardziej intensywna w tym roku inwazja balonów” wykorzystywanych do przemytu papierosów. Incydent doprowadził do całkowitego wstrzymania pracy Międzynarodowego Portu Lotniczego w Wilnie. Akcje przemytników stanowią poważne zagrożenie dla infrastruktury krytycznej, logistyki i transportu.
Jak działają przemytnicy? Do balonów meteorologicznych, wypełnionych lekkim gazem, przymocowany jest ładunek. Zazwyczaj są to kartony z papierosami bez unijnych znaków akcyzy. Czasem przesyłki wyposażone są w lokalizatory GPS i karty SIM, co pozwala śledzić trajektorię lotu i szybko przechwycić towar.
Ten sposób na kontrabandę upowszechnił się po tym, jak uszczelniono granicę. Nie chodzi tylko o budowę fizycznej zapory, ale także ograniczenie liczby otwartych przejść granicznych, czy wprowadzenie 90-kilometrowej strefy ograniczeń lotów dla małego lotnictwa i dronów w pobliżu granicy. Balony okazały się idealną alternatywą: są tanie, bezgłośne i trudniej wykrywalne przez tradycyjne systemy radarowe.
W 2024 roku litewscy strażnicy graniczni odnotowali 966 przypadków przekroczenia granicy przez takie obiekty. W roku 2025 liczba incydentów przekroczyła już 500.
Przeczytaj także:
564 pracowników 12 regionalnych rozgłośni Polskiego Radia apeluje do premiera Donalda Tuska o natychmiastowe zniesienie stanu likwidacji mediów publicznych
Sygnatariusze listu do szefa rządu przypominają, że stan likwidacji miał być przejściowy, a trwa od ponad 1,5 roku, wpływając negatywnie na sytuację pracowników i pracowniczek.
„Nie możemy korzystać z przywilejów prawa pracy i osłon wynikających z wieku lub przynależności do ciał zarządczo-nadzorczych organizacji związkowych. Nie możemy wziąć kredytu w banku, a często nawet przedłużyć umowy o kartę kredytową. W wielu spółkach często pojawiała się informacja o możliwej niewypłacalności w kolejnych miesiącach. Młodzi ludzie rezygnują z pracy w radiu, bo nie chcą wiązać swojej przyszłość z tak niepewnym pracodawcą. Czujemy, że w wyniku likwidacji staliśmy się obywatelami drugiej kategorii” – piszą autorzy listu.
Stan likwidacji uniemożliwia też pozyskiwanie dodatkowych środków, hamując inwestycje — w tym rozwój technologiczny.
Pracownicy lokalnych rozgłośni podkreślają, że czekają na nową ustawę medialną, która zagwarantuje im „apolityczność i przewidywalne, jasne zasady finansowania”. „Włączyliśmy się aktywnie w pracę nad nią i chcemy wiedzieć, kiedy będzie procedowana i jaka jest szansa na podpisanie tej ustawy przez Prezydenta RP. Nasze obawy związane są także z Europejskim aktem o wolności mediów (EMFA), który obowiązuje Polskę od 8 sierpnia 2025. Niedostosowanie do jego wymogów ściągnie na nasz kraj wysokie kary finansowe” – czytamy w liście.
„Polska jest krajem przyfrontowym i funkcjonuje w warunkach przedwojennych, więc sytuacja prawna firm wypełniających ważne zadania w sytuacjach zagrożenia powinna być jednoznaczna i klarowna” – dodają pracownicy, apelując o natychmiastowe cofnięcie stanu likwidacji.
Rządząca koalicja do dziś nie przyjęła zapowiadanej ustawy o mediach publicznych. Zmian strukturalnych, które na trwałe przebudowałyby publiczne media, nie ma. A sprzątanie zatrzymało się na wyrzuceniu poprzedniej ekipy: były minister kultury Bartłomiej Sienkiewicz odwołał stare rady nadzorcze spółek i powołał w ich miejsce nowe – bez udziału Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, czy Rady Mediów Narodowych. Następnie zdecydował się na postawienie spółek mediów publicznych, w tym rozgłośni regionalnych, w stan likwidacji. Cały proces został zakończony 20 kwietnia 2024, co potwierdziły wpisy do Krajowego Rejestru Sądowego.
To przejściowe rozwiązanie miało być pierwszym krokiem do stworzenia ustawy, która trwale uzdrowiłaby media publiczne. Plan zakładał, że nowe przepisy trafią do Sejmu jeszcze przed wakacjami 2025 roku. Wówczas całość procesu likwidacji mediów publicznych w obecnej formie miała zakończyć się przed końcem roku. Tyle że projektu ustawy wciąż nie ma.
Z pierwszych założeń wynikało, że ministerstwo kultury proponuje między innymi:
Przeczytaj także:
Ministerstwo Rolnictwa zarządzane przez Roberta Telusa (PiS) wydało zgodę na sprzedaż 160 hektarów ziemi rodzinie zarządzającej prywatną firmą Dawtona. To kluczowa działka dla inwestycji CPK – informuje Wirtualna Polska
Z ustaleń Szymona Jadczaka, dziennikarza Wirtualnej Polski, wynika, że do transakcji doszło w 2023 roku, pod koniec drugiej kadencji rządów PiS. 160 hektarów ziemi, przez które ma przebiegać Kolej Szybkich Prędkości, należała wcześniej do Krajowego Ośrodka Wsparcia Rolnictwa (KOWR). Działka nie była przeznaczona do sprzedaży, bo przez jej teren przechodzą rzeki śródlądowe należące do Skarbu Państwa. Od 2008 roku ziemię od KOWR-u dzierżawiła firma przetwórcza Dawtona. Jej prezes Piotr Wielgomas wielokrotnie starał się o wykup, ale do 2023 roku zawsze dostawał decyzję odmowną. W 2021 roku Wody Polskie informowały: „na działce 87/1 znajduje się ciek naturalny, który należy traktować jako śródlądowe wody płynące, (...) które nie podlegają obrotowi cywilnoprawnemu”.
Mimo to w 2023 dyrektor warszawskiego oddziału KOWR i Wody Polskie rozpoczęły procedurę, która pozwoliła sprzedać działkę: cieki wodne widniejące wcześniej na mapach i w papierach zamieniły się w rowy melioracyjne. A rowy melioracyjne to urządzenia wodne, więc działkę nagle można było bez problemu sprzedać. Już wtedy wiadomo było, że teren, na którym do tej pory rosły buraki i kukurydza, będzie kluczowy dla CPK. Powstaną na nim nie tylko tory, ale też magazyny i punkty usługowe. Działka trafiła jednak w ręce rodziny zarządzającej Dawtoną. "Dzięki transakcji wartość działki wzrośnie nawet kilkunastokrotnie. Sprzedano ją za 22,8 mln złotych.
Niebawem może być warta nawet 400 mln" – informuje Wirtualna Polska.
Do transakcji doszło po spotkaniach ówczesnego ministra rolnictwa Roberta Telusa z Wielgomasami. Telus wizytował Dawtonę dwukrotnie w ramach kampanii wyborczej. 16 sierpnia 2023, dwa dni przed wydaniem przełomowego dla transakcji dokumentu przez Wody Polskie. I potem 19 września, gdy Telus wziął udział w uroczystym otwarciu linii do produkcji koncentratu pomidorowego.
„4 października zastępca dyrektora generalnego KOWR Jan Białkowski występuje do Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi o zgodę na sprzedaż działki. 15 października odbywają się wybory i wiadomo już, że za chwilę PiS straci władzę. 23 października wiceminister Rafał Romanowski wydaje zgodę na sprzedaż, a 13 listopada KOWR ogłasza sprzedaż 160 ha w Zabłotni za cenę wywoławczą 22,8 mln zł” – opisuje Wirtualna Polska.
Działka została sprzedana pomimo protestów władz spółki zarządzającej inwestycją CPK. Z projektu budowy wynika, że z działki należącej dziś do Piotra Wielgomasa pod tory kolejowe zostanie wyłączonych ok. 15 hektarów. Ok. 28 ha zostanie przeznaczone na „strefę rolną rezerw rozwojowych i produkcji energii” (czyli uprawa ziemi z opcją postawienia farmy fotowoltaicznej), a na ok. 100 hektarach zaplanowano strefę produkcyjno-magazynową, strefę usług, strefę produkcyjno-magazynową z dużym udziałem usług oraz strefę zabudowy mieszkaniowej ekstensywnej.
Centralny Port Komunikacyjny to pomysł inwestycyjny Prawa i Sprawiedliwości. W założeniach chodziło o budowę giga lotniska i doprowadzenie do niego torów kolejowych z całej Polski.
Rząd Donalda Tuska pomysł przebudował. Największą zmianą była rezygnacja z kolejowych „szprych” łączących najdalsze zakątki Polski z portem w Baranowie. A do tego:
Przeczytaj także:
Choć sondaże nie były jednoznaczne, Javier Milei i jego partia zdecydowanie pokonali w wyborach opozycję. Prezydent zyskał mandat do dalszych neoliberalnych reform
W niedzielę 26 października w odbywających się co dwa lata wyborach śródokresowych Argentyńczycy wybierali 127 z 257 posłów w Izbie Deputowanych i 24 z 72 senatorów. O dużym sukcesie może mówić prezydent Javier Milei. Jego partia, La Libertad Avanza zdobyła 41 proc. głosów. W obu przypadkach dało to ponad połowę miejsc w wyborach:
„Dzisiaj minęliśmy punkt zwrotny! Dziś rozpoczynamy budowanie wielkiej Argentyny!” – mówił do swoich zwolenników Milei.
Frekwencja wyniosła 68 proc., co jest najgorszym wynikiem od powrotu do demokracji w 1983 roku. Głosowanie w Argentynie jest obowiązkowe, ale kary za niegłosowanie są bardzo niskie.
19 listopada 2023 Javier Milei pokonał w drugiej turze wyborów prezydenckich ówczesnego ministra gospodarki Sergio Massę. Przy frekwencji przekraczającej 76 proc. zdobył 55,7 proc. głosów. Był nową postacią na argentyńskiej scenie politycznej. Popularność przyniosły mu książki popularyzujące ekonomię, częste występy w telewizji i własny program w radiu. Był znany z ostrej krytyki rządzących i ekscentrycznego stylu. A także silnych, neoliberalnych poglądów gospodarczych.
Drogę do władzy utorowała mu przekraczająca bardzo wysoka inflacja. Milei obiecał rozprawić się z tym problemem. I w dużej mierze dotrzymał obietnicy.
„Odziedziczył Argentynę, która zmagała się z wieloletnim kryzysem. W momencie, kiedy przejmował władzę, inflacja przekraczała 200 proc. w skali roku. I to był główny cel Mileia – zdusić inflację. Jego program był odpowiedzią na frustrację Argentyńczyków, że poprzednie rządy nie znalazły recepty, jak sobie poradzić z zadłużeniem, z rosnącymi cenami, niestabilnością i niepewnością. I mimo że jego podejście do realizacji tych celów jest bardzo kosztowne społecznie, jego popularność wcale tak bardzo nie spadła” – mówił w czerwcu w podcaście OKO.press analityk ds. Ameryki Łacińskiej z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych Bartłomiej Znojek.
Sukces wyborczy nie był jednak oczywisty. W ostatnich miesiącach wokół prezydenta wybuchło kilka skandali korupcyjnych. Części społeczeństwa nie podobają się tak głębokie cięcia i cofanie państwa. Teraz jednak prezydent będzie miał silniejszy mandat do zmian niż przez ostatnie dwa lata. I będzie mógł kontynuować swoje libertariańskie reformy.
Przeczytaj także:
W obecności prezydenta Donalda Trumpa Kambodża i Tajlandia podpisały umowę rozszerzającą wynegocjowany między 3 a 7 sierpnia plan pokojowy. Trump określił porozumienie „historycznym”.
„Zrobiliśmy coś, o czym wszyscy myśleli, że się nie da zrobić” – powiedział prezydent USA Donald Trump po ceremonii podpisania kolejnej umowy pokojowej między Tajlandią i Kambodżą w niedzielę 26 października w Kuala Lumpur, stolicy Malezji.
Premier Tajlandii Anutin Charnvirakul oraz premier Kambodży Hun Manet podpisali dokument, który Reuters określa „rozszerzonym porozumieniem o zawieszeniu ognia”, a prezydent Donald Trump „historyczną umową pokojową”.
Oba kraje zobowiązują się do m.in. usunięcia ciężkiej artylerii z terenów przygranicznych oraz usuwania min lądowych. Sytuację na terenie dotkniętym konfliktem ma monitorować specjalnie do tego powołana misja ASEAN. Poza tym Tajlandia zobowiązała się do uwolnienia 18 kambodżańskich jeńców wojennych.
„Na granicy panuje względny spokój” – donosi Reuters, ale obie strony regularnie oskarżają się o łamanie zawieszenia broni. Niedzielne porozumienie ma temu zapobiegać.
„Deklaracja odzwierciedla naszą wolę pokojowego rozwiązywania sporów przy pełnym poszanowaniu suwerenności i integralności terytorialnej” – powiedział premier Tajlandii Anutin Charnvirakul, cytowany przez Reuters.
Hun Manet podkreślił, że każdy konflikt można rozwiązywać pokojowo, „niezależnie od tego, jak trudny lub złożony może być spór”.
Trump podkreślił znaczenie zaangażowania USA:
„Ze względu na silne oddanie Ameryki idei stabilności i pokoju w tym regionie, jak i w każdym, na który możemy mieć jakiś wpływ, moja administracja natychmiast rozpoczęła działania mające na celu zapobieżeniu eskalacji konfliktu” – powiedział Trump, odnosząc się do włączenia się USA w negocjacje między stronami w lipcu.
„Wszyscy byli nieco zaskoczeni, że udało nam się [zakończyć ten konflikt – red.] tak szybko” – powiedział amerykański prezydent, cytuje Reuters. Podkreślił, że porozumienie między Tajlandią i Kambodżą jest ”historyczne". Dodał, że Organizacja Narodów Zjednoczonych nie była zaangażowana w te działania.
Porozumienie zostało podpisane w niedzielę 26 października w Kuala Lumpur, stolicy Malezji, podczas szczytu ASEAN – Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej. Sala, w której odbyła się uroczystość, była udekorowana niebieską kotarą z napisem „Niosąc pokój”. Na tle kotary stały flagi: amerykańska, tajlandzka i kambodżańska.
Walki między Tajlandią i Kambodżą wybuchły w czwartek 24 lipca, po tym, jak pięciu tajskich żołnierze straciło życie w wyniku wybuchu miny przeciwpiechotnej na terenie przygranicznym. Obie strony konfliktu oskarżyły się o zainicjowanie wymiany ognia.
Tajlandia twierdziła, że jako pierwsza agresji dopuściła się Kambodża, wysyłając drony zwiadowcze do monitorowania ruchów tajlandzkiej armii przy granicy. Kambodża zaś, że to tajlandzcy żołnierze jako pierwsi zaatakowali mieszczącą się na pograniczu Kambodży i Tajlandii khmersko-hinduską świątynię Preah Vihear, czemu tajska armia zaprzeczyła.
W ciągu kilku godzin sięgnięto po ciężką broń. Walki trwały 5 dni i zginęło w nich 41 osób, głównie cywilów. Ponad 260 tysięcy osób musiało zostać przesiedlonych – wynika z bilansu wojny opublikowanego przez agencję AP.
Starcia miały związek z wieloletnim konfliktem granicznym między Kambodżą a Tajlandią dotyczącym przebiegu granicy na odcinku tajlandzkich prowincji Ubon Ratchathani i Surin. Na tym terenie mieści się kilka ważnych dla wyznawców buddyzmu świątyń. Napięcie narastało od maja, kiedy doszło do incydentów zbrojnych między armiami obu państw. Wówczas zginął jeden kambodżański żołnierz.
W mediacje między stronami USA zaangażowały się pod koniec lipca. Prezydent Trump informował o tym na bieżąco na swojej własnej platformie społecznościowej Truth Social. Trump podczas wystąpień publicznych regularnie powtarza, że zakończył „sześć lub siedem wojen”. Jedną z nich ma być właśnie wojna między Tajlandią i Kambodżą.
Więcej o tym, jaki był faktyczny wpływ Trumpa na negocjacje między tymi krajami, przeczytasz w tym tekście.
Przeczytaj także: