Już w sobotę poznamy wyniki prawyborów w KO – kto zostanie kandydatem na prezydenta? Rosja atakuje Ukrainę Oresznikiem
Zdaniem prezesa PiS przeszukania w domu Roberta Bąkiewicza i siedzibie Stowarzyszenia Marszu Niepodległości to atak na „uroczystość, która przebiega spokojnie i nic złego tam się nie dzieje”. O ile nie dochodzi tam „do prowokacji, jak za zarządów PO”.
Prezes PiS Jarosław Kaczyński zabrał w czwartek głos w sprawie przeszukań w domu Roberta Bąkiewicza oraz siedzibie Stowarzyszenia Marszu Niepodległości. Działania służb miały związek ze śledztwem dotyczącym przestępstw, do których miało dojść podczas Marszu Niepodległości w 2018 r.
„To, że łamane jest prawo, konstytucja, że mamy w gruncie rzeczy stan bezprawia w Polsce, to jest oczywiste. Ale tym razem mamy do czynienia i z łamaniem prawa, i z atakiem na uroczystość, mówię o Marszu Niepodległości, w której uczestniczą setki tysięcy zwykłych Polaków i która to uroczystość, jeżeli nie ma prowokacji, tak jak to było za rządów PO, przebiega spokojnie i nic złego tam się nie dzieje” – mówił Kaczyński. „To jest sytuacja, która wydawałoby się, że powinna odpowiadać każdemu normalnemu rządowi polskiemu, to znaczy takiemu, który chce realizować polskie interesy. Ale dzisiaj mamy rząd, który realizuje interesy innego państwa, niemieckiego”.
Prezes PiS stwierdził, że działania prokuratury w sprawie organizatorów Marszu „całkowicie błędnie sprowadzane są do zemsty”. W jego ocenie chodzi o coś więcej, a mianowicie o delegalizację wydarzenia, a w dalszym kroku „pacyfikację kraju, pozbawienie go niepodległości”.
„Stąd nasz protest i to protest, który my chcemy wyrazić tym razem już nie tylko tutaj, z tego miejsca, czy w Sejmie, ale także chcemy go wyrazić, korzystając z prawa do demonstracji. Tego rodzaju wiec pod Ministerstwem Sprawiedliwości odbędzie się nie w tę najbliższą sobotę, tylko w tę kolejną” – zapowiedział.
Jarosław Kaczyński zapowiedział także, że 11 listopada pójdzie osobiście w Marszu Niepodległości.
Prezes PiS odniósł się także do kwestii kandydata partii na prezydenta w zbliżających się wyborach. Przekazał, że „sam jeszcze nie wie, kto nim będzie”. Zdradził jednak, że Mateuszowi Morawieckiemu może być w takim wyścigu wyjątkowo trudno uzyskać pożądany wynik.
„Wejść do drugiej rundy to jest zadanie niełatwe, ale no, wielu naszych kandydatów z całą pewnością by weszło. Chodzi o to, żeby w tej drugiej rundzie wygrać, a pan premier był wielokrotnie, w moim przekonaniu najgłębszym niesłusznie, ale bardzo atakowany i też nie wzbudza specjalnego zaufania w tej najbardziej prawej części elektoratu, z którą też musimy się liczyć” – zdradził prezes PiS.
„To wszystko razem bierzemy pod uwagę i to są jakby przesłanki, które będą decydowały. To znaczy, że kandydatem może być ktoś, kto jest w stanie zjednoczyć wszystkie części tej patriotycznej części naszego społeczeństwa” – wyjaśniał.
Zabłąkany na ulicach Rzeszowa łoś był pilnowany przez 60 policjantów, otrzymał lek nasenny od weterynarza, ale akcji ratunkowej nie przeżył. “Potrzebujemy profesjonalnej Służby Ochrony Przyrody” – apelują eksperci.
Rankiem 4 września policyjny dyżurny dostrzegł dzikie zwierzę na terenie wojewódzkiej komendy policji w Rzeszowie. Policjant natychmiast zawiadomił służby oraz lekarza weterynarii. Łosiowi udało się jednak wydostać z ogrodzonego terenu jednostki i wyszedł na ulice Rzeszowa.
Trasę przemarszu łosia zabezpieczało 60 policjantów, którzy pilnowali, aby zwierzę nie zagrażało bezpieczeństwu mieszkańców. Weterynarz uśpił łosia, aby można go było przetransportować w bezpieczne miejsce. Zwierzę jednak nie przeżyło.
Osoby zajmujące się dzikimi zwierzętami zwracają uwagę, że w Polsce brakuje profesjonalnych służb przygotowanych do reagowania na takie sytuacje.
- Na pewno do poprawy jest to, jak się zarządza kryzysowymi sytuacjami z udziałem dzikich zwierząt. Ale nie jest to oskarżenie pod adresem służb, bo one generalnie nie są specjalnie szkolone do prowadzenia tego typu akcji – mówi Paweł Średziński, autor książki “„Łoś. Opowieści o gapiszonach z krainy Biebrzy”.
Według Średzińskiego, odławianiem dzikich zwierząt z terenów zamieszkanych, powinna zajmować się dedykowana temu służba.
- Powinna powstać zawodowa Służba Ochrony Przyrody, która umiałaby działać profesjonalnie w takich sytuacjach. Akcją powinien dowodzić koordynator z doświadczeniem, który miałby w swoim zespole lekarza weterynarii i specjalistów zajmujących się na co dzień różnymi gatunkami dzikich zwierząt – przekonuje Średziński.
Pilnych zmian wymaga także Ustawa o ochronie zwierząt, która o zwierzętach dzikich wspomina szczegółowo tylko w jednym rozdziale, określając zasady ich „pozyskiwania” i preparowania.
- Nie ma też wystarczająco dużo azyli dla zwierząt funkcjonujących w ramach publicznych instytucji. Duża część takich ośrodków jest prowadzona z prywatnej inicjatywy przez grupę zapaleńców. Często tak naprawdę nie wiadomo, gdzie zawieźć znalezione ranne zwierzę, i co z nim zrobić, i to jest problem w wielu miejscach w Polsce – mówi Średziński.
Łosie, który zabłąkają się w terenie zabudowanym, muszą pokonywać przeszkody stworzone przez człowieka. Największym zagrożeniem są dla nich ogrodzenia.
“Jeśli ogrodzenie jest niewysokie, z cienkiej siatki albo drewna – nie ma problemu. Łoś je przeskoczy, prześlizgnie się, najwyżej lekko się uderzy. Ale jeśli ważące nawet 400 kilogramów zwierzę nadzieje się na ostre zakończenie ozdobnego płotu, nie ma szans na przeżycie” – pisze w swoim reportażu o łosiach dziennikarka OKO.press Katarzyna Kojzar.
Miłośnicy łosi podkreślają, że łosie nie ginęłyby na płotach, gdyby przestrzegane było prawo budowlane. Według przepisów umieszczanie na ogrodzeniach niższych niż 1,8 m ostro zakończonych elementów, drutu kolczastego czy tłuczonego szkła jest niedozwolone.
“Łoś to nie złodziej” – apelują przyrodnicy. I zapraszają do wzięcia udziału w 7. Dniu Łosia, który odbędzie się w niedzielę 15 września.
"Kupimy szczepionki od Łotwy, żeby we wrześniu już były dla tych, którzy są szczególnie potrzebujący – seniorzy, osoby o obniżonej odporności” – zapowiedziała w Polsat News ministra zdrowia Izabela Leszczyna
Leszczyna powiedziała, że choć Covid stał się standardową chorobą sezonową, to szczepionka przeciw niej jest ważna i konieczna. Szkopuł w tym, iż aktualnie w Polsce nie ma żadnego preparatu, którym moglibyśmy się szczepić. Wcześniej kupione szczepionki straciły ważność z końcem sierpnia 2024 roku i zostały już (lub za chwilę będą) zutylizowane. Nie wiadomo dokładnie, o jaką ilość szczepionek chodzi, ale jak szacował „Rynek zdrowia”, może to być nawet 25 mln przeterminowanych dawek wartych ok. 2,5 mld zł.
Co ważne, w tej chwili potrzebujemy szczepionki skierowanej przeciwko najnowszemu wariantowi wirusa – JN.1. Inne kraje unijne są już w jej posiadaniu, Polska niestety nie.
Leszczyna wyjaśniała, dlaczego znaleźliśmy się w takiej sytuacji. „Rząd PiS odstąpił od centralnych zakupów unijnych [szczepionki przeciw COVID]. Zrobiły to Rumunia, Polska i Węgry. To znaczy, że inne kraje mają już szczepionkę dopuszczoną przez Europejską Agencję Leków, bo był centralny zakup, a my, niestety, musieliśmy zorganizować przetarg jako państwo oddzielnie. Jedyna firma, która ma dopuszczoną aktualną szczepionkę, do tego przetargu nie przystąpiła” – tłumaczyła ministra.
„Szczepionki będą pewnie dopiero w październiku – te z przetargu” – zaznaczyła Leszczyna. „Ale uwaga. Jestem w kontakcie z ministrem zdrowia jednego z krajów unijnych". Którego? – dopytał dziennikarz. „Chodzi o Łotwę” – odpowiedziała ministra. „I kupimy szczepionki. Dostaniemy je tak, żeby we wrześniu już były dla tych, którzy są szczególnie potrzebujący – seniorzy, osoby o obniżonej odporności” – dodała.
Uzupełnijmy, że jedyną firmą, która dysponuje dziś szczepionką dostosowaną do wariantu koronawirusa JN.1, jest Pfizer. Tymczasem Polska jest w sporze prawnym z tym podmiotem. Poprzedni rząd najpierw zobowiązał się do odbioru 60 mln szczepionek Pfizera, a potem tę umowę jednostronnie zerwał. Pół roku temu koncern pozwał nas przed brukselski, żądając zwrotu 6 mld zł za zamówione i nieodebrane preparaty. Sprawa jest w toku.
O ściganiu Szopy „czerwoną notą” poinformowało radio RMF FM. Wcześniej sąd zgodził się na areszt dla twórcy odzieżowej marki Red is Bad, któremu prokuratura stawia zarzuty ws. afery związanej z zamówieniami Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych w czasach rządów PiS
„Czerwona nota” Interpolu oznacza, że informacja o poszukiwaniu Pawła Szopy trafi do systemów policji i straży granicznych wszystkich 196 krajów, które są członkami organizacji. Prokuratura chce postawić Szopie i b. szefowi RARS Michałowi Kuczmierowskiemu zarzut udziału w zorganizowanej grupie przestępczej (art. 258 § 1 k.k.) oraz przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków w celu osiągnięcia korzyści majątkowej (art. 231 § 1 i 2 k.k.).
Kuczmierowski został zatrzymany w Londynie i czeka na decyzję o ekstradycji. Szopa jest ścigany listem gończym, a od momentu wydania „czerwonej noty” poszukiwania założyciela Red is Bad mają charakter międzynarodowy. Sąd na wniosek prokuratury zgodził się już na trzymiesięczny areszt dla obydwu mężczyzn.
W połowie 2023 roku, czyli w końcówce rządów PiS, funkcjonariusze Centralnego Biura Antykorupcyjnego zainteresowali się gigantycznymi przelewami z Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych (RARS) do prywatnych spółek. Jako pierwszy sprawę ujawnił Onet w czerwcu 2024 roku. Jak wynika z dokumentów CBA, do których dotarli dziennikarze Onetu, pracownicy RARS i Kancelarii Prezesa Rady Ministrów omijali prawo zamówień publicznych, zawierając bez przetargów kontrakty z firmami zaprzyjaźnionymi z politykami PiS.
W ten sposób milionów miał dorobić się właśnie Paweł Szopa, twórca popularnej marki odzieży patriotycznej Red is Bad. Według śledczych na zlecenie kierowanej przez PiS agencji Szopa miał dostarczyć m.in. agregaty prądotwórcze do ogarniętej wojną Ukrainy. Biznesmen kupował je w Chinach za 69 mln zł, a sprzedawał RARS za 350 mln zł, na czym miał zarobić ponad 270 mln złotych.
„Obecnym budżetem na Ministerstwo Zdrowia możemy dobrze zarządzać i nie musimy podnosić składek. Nie widzę za to szansy na jej obniżenie. Ja jestem od tego, aby ulżyć pacjentom i będę broniła tej składki” – stwierdziła w Polsat News ministra zdrowia Izabela Leszczyna
W koalicji rządowej trwa spór o kształt i wysokość składki zdrowotnej. Trzecia Droga, a szczególnie Polska 2050, domaga się od przyszłego roku jej obniżenia dla przedsiębiorców.
Pierwotnie propozycja zakładała objęcie obniżką zarówno przedsiębiorców, jak i pracowników oraz wprowadzenie trzech poziomów ryczałtowej składki: 300 zł, 525 zł lub 700 zł. Jednak po rozmowie pomysłodawców (twarzą propozycji jest poseł Ryszard Petru) z ministrem finansów Andrzejem Domańskim, projekt został zmodyfikowany: obniżka ma dotyczyć tylko przedsiębiorców, projekt zakłada cztery poziomy składki (325 zł, 550 zł, 725 zł oraz 1,2 tys. zł miesięcznie). Ustawa miałaby wejść w życie od połowy 2025 roku, a jej koszt — zdaniem autorów — to nieco ponad 5 mld w przyszłym roku i ponad 10 mld rocznie w latach następnych.
Przeciwko obniżeniu składki zdrowotnej protestuje Lewica, która wskazuje, że takiego projektu nie ma w umowie koalicyjnej, a do tego uszczupli on budżet NFZ, podczas gdy w umowie jest zapisany wzrost nakładów na ochronę zdrowia.
W czwartek 5 września ministra zdrowia Izabela Leszczyna również bardzo krytycznie wypowiedziała się na temat propozycji Polski 2050: „Jeśli wprowadzimy pewne zmiany legislacyjne, to obecnym budżetem na Ministerstwo Zdrowia możemy dobrze zarządzać i nie musimy podnosić składek. Nie widzę za to szansy na jej obniżenie. Ja jestem od tego, aby ulżyć pacjentom i będę broniła tej składki” – powiedziała Leszczyna w Polsat News.
To istotny zwrot w deklaracjach Leszczyny. W marcu ministra zdrowia wraz z ministrem finansów Andrzejem Domańskim wspólnie zaprezentowali własną propozycję zmian w składce zdrowotnej płaconej przez przedsiębiorców. W OKO.press wskazywaliśmy, że ten plan będzie mieć fatalne konsekwencje.
Dziś wszystko wskazuje na to, że z planów obniżki składki w 2025 pozostanie tylko stosunkowo mało kosztowna dla budżetu NFZ likwidacja składki od sprzedaży środków trwałych.
Składka zdrowotna jest kluczowa dla finansowania systemu ochrony zdrowia. Wydatki Narodowego Funduszu Zdrowia na 2023 rok to 167 mld zł i w zdecydowanej większości pokrywane są one ze składek – w zeszłym roku było to 137 mld zł (4 mld z KRUS, 133 mld z ZUS). Rok wcześniej wydatki to 138 mld zł, dochody ze składek – 122 mld zł.
Polska ma na tle UE bardzo niskie wydatki na ochronę zdrowia względem PKB. Głównym powodem jest właśnie niska składka zdrowotna – zaledwie 9 proc. to bardzo mało na tle innych państw wspólnoty. Już w czasach rządów AWS, kiedy przestawiano finansowanie ochrony zdrowia z systemu budżetowego na ubezpieczeniowy, eksperci wskazywali, że składka na powszechne ubezpieczenie zdrowotne powinna wynieść 11 proc.
Według najświeższych danych Eurostatu dla wszystkich krajów wspólnoty (2021 rok) mamy pod względem wydatków na zdrowie w stosunku do PKB trzecie miejsce od końca we wspólnocie. Według danych Eurostatu w Polsce to 6,44 proc. PKB, w Czechach – 9,5 proc. Mowa tu o łącznych nakładach – prywatnych i publicznych. Jeśli weźmiemy pod uwagę tylko te drugie, różnica jest równie drastyczna. Według metodologii OECD w 2022 roku wydawaliśmy na zdrowie zaledwie 4,7 proc PKB, Czechy – 7.5 proc. Czeska składka zdrowotna wynosi 13,5 proc. 80 proc. Czechów jest zadowolonych z funkcjonowania systemu ochrony zdrowia.