Szczyt odbędzie się 27 i 28 listopada w mieście Harpsund. „Zachód musi mieć jednolite stanowisko dotyczące wsparcia Ukrainy i wspólnego bezpieczeństwa” – napisał na X Donald Tusk
Polska 2050 chce, by spółki Skarbu Państwa były odpolitycznione. Przygotowała projekt ustawy, który właśnie został przegłosowany na podkomisji. Trafi do dalszych prac Sejmu.
Na środowym (20.11) posiedzeniu podkomisji ws. odpolitycznienia spółek skarbu państwa głosowano nad złożonym przez Polskę 2050 projektem ustawy. Za byli posłowie i posłanki nie tylko Polski 2050, ale również Lewicy i Konfederacji. Przeciwko: politycy z PO i PSL.
„To jest w interesie nas wszystkich, żeby wprowadzić przejrzystość do spółek skarbu państwa. Projekt odpolitycznienia jest niezwykle potrzebny i zgodny z oczekiwaniami społecznymi” – mówił wcześniej marszałek Sejmu i lider Polski 2050, Szymon Hołownia.
Teraz projekt trafi do dalszych prac w Sejmie.
„Dzisiejsze głosowanie nad projektem ustawy Polski 2050 o odpartyjnieniu spółek Skarbu Państwa to częściowy sukces. Projektowi wcześniej zostało wyrwane jego serce” – skomentował na X poseł Polski 2050 Rafał Komarewicz. „W czasie poprzednich obrad podkomisji z projektu został wykreślony jej najważniejszy zapis, mówiący o osobach niezależnych powoływanych do rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa przez specjalny Komitet Dobrego Zarządzania. Jako stomatolog powiem, że będziemy musieli zrobić implanty. W toku dalszych prac musimy przekonywać naszych koalicjantów, że warto te rozwiązania wprowadzić” – dodał.
Partia Szymona Hołowni przedstawiła projekt opinii publicznej pod koniec lutego. Nieprzypadkowo wybrano tę datę — kilka tygodni wcześniej wokół partii powstał szum po tym, jak okazało się, że jeden z jej działaczy dostał pracę w radzie nadzorczej Enei.
Ustawa opiera się o następujące założenia:
Prace nad projektem przebiegały bardzo powoli, a koalicjanci Polski 2050 nie popierali jego założeń. W międzyczasie na jaw wyszedł szereg afer związanych z obsadzaniem polityków w radach nadzorczych i na wysokich stanowiskach w spółkach skarbu państwa. Jesienią Onet opisał sprawę Totalizatora Sportowego, gdzie pojawili się nowi dyrektorzy regionalni. Żaden z nich nie objął stanowiska w konkursie, za to większość z nich to działacze partyjni albo osoby blisko współpracujące z politykami – KO, PSL-u oraz Lewicy. Wirtualna Polska ujawniła z kolei, że we władzach „wojskowych” spółek Skarbu Państwa zasiadają politycy, działacze, a także byli posłowie związani z PSL, KO i Lewicą.
„The Washington Post” nieoficjalnie dowiedział się o ważnej decyzji prezydenta Joe Bidena, na którą Ukraina czekała od początku pełnoskalowej wojny.
„Prezydent Joe Biden zezwolił na rozmieszczenie na Ukrainie min przeciwpiechotnych, poinformowali dwaj amerykańscy urzędnicy. Krok ten wzmocni obronę Kijowa przed wojskami rosyjskimi, ale spotkał się z krytyką ze strony grup zajmujących się kontrolą zbrojeń” – podaje „The Washington Post”. Dziennikarze informują, że Ukraina na tę decyzję czeka od niemal trzech lat, od początku pełnoskalowej wojny. Tymczasem siły Kremla rozmieszczały przeciwpiechotne miny lądowe na liniach frontu, utrudniając postępy Ukrainy.
Zgoda USA na przekazanie Ukrainie min przeciwpiechotnych to jeden z najważniejszych kroków do wzmocnienia sił obronnych kraju. „Rosja atakuje ukraińskie linie na wschodzie falami wojsk, niezależnie od ponoszonych przez nich strat” – powiedział jeden z urzędników, zastrzegając anonimowość. „Ukraińcy ponoszą oczywiste straty, a więcej miast i miasteczek jest zagrożonych upadkiem. Te miny zostały wykonane, żeby temu zapobiec” – dodał, podkreślając, że ukraińscy decydenci zobowiązali się do nierozmieszczania min na gęsto zaludnionych obszarach. „Gdy zostaną użyte w połączeniu z inną amunicją, którą już dostarczamy Ukrainie, ich celem jest przyczynienie się do skuteczniejszej obrony” – powiedział urzędnik w rozmowie z „The Washington Post”.
Gazeta podkreśla, że administracja Bidena podejmuje takie decyzje, zanim do Białego Domu wprowadzi się Donald Trump, zapowiadający szybkie zakończenie wojny.
Decyzja spotkała się jednak z krytyką, a eksperci podkreślają, że takie miny zawsze stanowią zagrożenie dla cywilów. „To szokujący i druzgocący rozwój wydarzeń” – powiedziała Mary Wareham, zastępca dyrektora wydziału kryzysów, konfliktów i broni w Human Rights Watch, organizacji działającej na rzecz praw człowieka. Podkreśliła, że miny wymagają skomplikowanych działań oczyszczających i nie zawsze udaje się je skutecznie dezaktywować. Pojawiają się głosy, że Ukraina jest sygnatariuszem traktatu o zakazie stosowania min przeciwpiechotnych, a więc Stany Zjednoczone nie powinny dostarczać tam takiego sprzętu.
Decyzja o dostarczeniu min przeciwpiechotnych została podjęta w tym samym momencie, kiedy administracja Bidena pozwoliła Ukrainie na użycie dostarczonej przez USA broni do uderzenia głęboko na terytorium Rosji. Podobną zgodę wydały Francja i Wielka Brytania. Pozwoliły Ukrainie uderzyć w głąb terytorium Rosji za pomocą rakiet SCALP i Storm Shadow — podało „Le Figaro”.
Ukraina wykonała pierwsze uderzenia przy użyciu rakiet ATACMS. Ich zasięg wynosi do 306 km.
19 listopada te informacje potwierdził rosyjski MON: Siły Zbrojne Ukrainy zaatakowały terytorium obwodu briańskiego rakietami ATACMS, z czego 5 zostało zestrzelonych przez systemy Pantsir i S-400, a kolejny 1 został uszkodzony. Pociski spadły na teren techniczny obiektu wojskowego, wybuchł pożar, który ugaszono, „nie było ofiar ani zniszczeń”.
Dziś, 20 listopada, ambasada USA w Kijowie otrzymała informacje o „potencjalnym znaczącym ataku lotniczym”. W związku z tym placówka dyplomatyczna będzie zamknięta, a personelowi polecono schronienie się. Amerykański Departament Stanu zaapelował też do obywateli USA przebywających w Ukrainie, aby natychmiast udali się do schronów w razie ogłoszenia alarmu przeciwlotniczego i śledzili lokalne media.
Ukraińskie siły zbrojne przeprowadziły atak na magazyn broni w pobliżu miasta Karaczew w obwodzie briańskim w Rosji. Sztab Generalny Sił Zbrojnych Ukrainy poinformował, że celem były zasoby amunicji, w tym artyleryjskiej, z Korei Północnej.
Ukraińcy nie mówią, jakich pocisków użyli. Ale Reuters potwierdził w ukraińskich i amerykańskich źródłach rządowych, że to były ATACMS.
Potwierdził to też rosyjski MON: w nocy 19 listopada Siły Zbrojne Ukrainy zaatakowały terytorium obwodu briańskiego rakietami ATACMS, z czego 5 zostało zestrzelonych przez systemy Pantsir i S-400, a kolejny 1 został uszkodzony. Pociski spadły na teren techniczny obiektu wojskowego, wybuchł pożar, który ugaszono, „nie było ofiar ani zniszczeń”.
Z tym że wedle propagandy Kremla ukraińskie ostrzały z reguły nie powodują zniszczeń. A jeśli już coś w Rosji wybucha lub się pali, to samo z siebie. Bo ukraińskie pociski są zawsze zestrzeliwane.
Informacja o amerykańskiej zgodzi na używanie przez Ukrainę rakiet ATACMS w samej Rosji, a nie tylko na terenach przez nią zajętych w samej Ukrainie, pojawiła się w momencie, kiedy Moskwa próbuje przedefiniować swoją opowieść o wojnie po zwycięstwie Trumpa w wyborach prezydenckich. Propaganda długo obiecywała poddanym Putina, że Trump zakończy wojnę i da Rosji zwycięstwo. A na to się nie zanosi. Ba, propaganda przyznaje nawet, że Trump po objęciu urzędu może nie cofnąć zgody na używanie ATACMS w Rosji.
Zachodni analitycy wojskowi są zgodni, że rakiety nie zmienią gwałtownie sytuacji na froncie. Zwłaszcza że według poprawnej wojskowej nomenklatury nie są to w ogóle rakiety dalekiego, a nawet średniego zasięgu. I że zgoda na ich użycie jest nadal bardzo ograniczona.
Tyle że uderzenie w przekaz propagandowy Kremla jest potężne. Propaganda Putina sama mówi o tych rakietach jako o broni „dalekiego zasięgu”. Opowieść o rakietach zajmuje mnóstwo miejsca, spychając na dalszy plan opowieści o sukcesach rosyjskiego oręża w Ukrainie (czytaj: równania wszystkiego, co się da z ziemią). Gubernator obwodu rostowskiego ogłosił oficjalnie, że do ataku rakietowego należy się przygotować: „Rakiety dalekiego zasięgu stanowią inny rodzaj zagrożenia. Dotyczy to już bezpośrednio Rostowa, wszystkich przedsiębiorstw, naszych głównych obiektów, które się tu znajdują” – powiedział na posiedzeniu regionalnego zgromadzenia ustawodawczego.
Wysocy urzędnicy nie mają jednolitej linii. Jedni opowiadają, że Zachód dąży do eskalacji i zaraz zacznie się wojna światowa, inni — że nic się nie stało, bo Rosja i tak wygra. Marszałek Dumy Wołodin przebił chyba wszystkich, mówiąc, że może i będą nowe szkody, ale Ukraina używała już wcześniej ATACMSów („Jeśli chodzi o użycie przedmiotowej broni, to jest ona już w użyciu. Rozszerzanie jej użycia może oczywiście spowodować szkody, ale sytuacji na polu bitwy nie zmieni”).
Putin tradycyjnie się schował (zawsze to robi, kiedy sytuacja przybiera zły obrót).
Propaganda pokazuje więc jego archiwalne nagrania sprzed dwóch miesięcy (na zdjęciu u góry. To wystąpienie z 24 września pokazały telewizyjne „Wiesti” 19 listopada, żeby udowodnić, że wódz naczelny czuwa). Tłumaczył wtedy, że jeśli Ukraina użyje takich rakiet, to znaczy, że na Rosję napadło NATO. Bo sami Ukraińcy nie mają technicznych możliwości do namierzania celi taką bronią. Więc w takiej sytuacji Rosja będzie miała prawo użyć broni jądrowej. Jej odnowiona dzis formalnie doktryna nuklearna pozwala użyć pocisków jądrowych także w odpowiedzi na ataki konwencjonalne.
Charakterystyczne, że tych gróźb nikt tym razem nie wziął na poważnie. Bo przecież Moskwa grozi w taki sposób cały czas. Zresztą teraz przedstawiciele Moskwy powtarzają, że choć Putin może użyć broni jądrowej, to wcale tego nie chce.
Tymczasem rzecznik Putina wymyślił nowe wyjaśnienie, dlaczego „specjalna operacja wojskowa” w Ukrainie przeciąga się i zagraża już samej Rosji. Otóż dlatego, że Moskwa napadła tylko Ukrainę. A tu – jakby ku zdumieniu Putina, jego wojskowych planistów i dyplomatów — świat nie zostawił ofiary agresji samej. Bo do konfliktu włączyło się NATO. „Dlatego trwało to trochę dłużej i potrwa trochę dłużej”.
„Są pewne podejrzenia” – powiedział szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski, odnosząc się do uszkodzenia kabli na Bałtyku. Ostrzegł też Rosję, że jeśli nie zaprzestanie aktów sabotażu, Polska zamknie kolejne rosyjskie konsulaty
We wtorek 19 listopada 2024 w Warszawie odbyły się rozmowy ministrów spraw zagranicznych: Polski, Niemiec, Francji, Włoch i Hiszpanii oraz Wielkiej Brytanii (obecnej zdalnie). Przyjechała też Kaja Kallas, przyszła wysoka przedstawiciel UE do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa.
Jakie było najważniejsze ustalenie spotkania?
„Po raz pierwszy, tu w Warszawie, wszystkie pięć najważniejszych państw UE, w tym Niemcy, które do tej pory miały z tym problem, wyraziły poparcie dla sfinansowania reindustrializacji Europy przy pomocy finansowych instrumentów na szczeblu UE, popularnie zwanych euroobligacjami” – powiedział dziennikarzom szef polskiego MSZ.
Chodziłoby o euroobligacje „na wzór tych, których beneficjentami jest także Polska, po tragedii pandemii covidu. Mówimy o bardzo poważnych potencjalnie pieniądzach”.
„Jakich?” – zapytała dziennikarska Reutersa.
„Jeszcze nie wiemy. Sprawy obronne są zawsze bardzo drogie” – odpowiedział Sikorski. „Jeszcze za czasów odchodzącej KE rzucane były sumy rzędu 100, a nawet 500 mld euro. Zasada, żeby sfinansować to, czego Europejczycy, narody Europy się domagają, to znaczy zwiększenia bezpieczeństwa poprzez większe wydatki na obronność, co skądinąd polepszyłoby nasze stosunki z USA pod nową administracją i
jeśli byśmy znaleźli źródło finansowania, które nie naruszać budżetów poszczególnych państw narodowych, to by była wielka, by nie powiedzieć historyczna rzecz”.
Radosław Sikorski odniósł się też do doniesień na temat uszkodzenia kabli na Bałtyku.
Jak relacjonuje PAP, „17 listopada doszło do uszkodzenia podmorskiego kabla telekomunikacyjnego, który biegnie na dnie Bałtyku między Litwą a Szwecją – poinformował w poniedziałek koncern Telia. Tego samego dnia fińska firma Cinia ogłosiła przerwanie podobnego kabla łączącego Helsinki z niemieckim Rostockiem. (...) Kabel między Litwą a Szwecją łączy się na dnie morza z kablem między Helsinkami a Rostockiem w Niemczech”.
Wiadomo już, że „władze Finlandii i Niemiec wszczęły śledztwo w sprawie możliwego sabotażu”.
Jeszcze przed spotkaniem ministrowie wydali oświadczenie, w którym napisali, że „eskalacja działań hybrydowych Moskwy przeciwko krajom NATO i UE jest również bezprecedensowa pod względem różnorodności i skali, tworząc poważne zagrożenia dla bezpieczeństwa”. Jednak jak powiedział sam Sikorski, treść oświadczenia została uzgodniona w czterech rundach negocjacji jeszcze przed informacjami o uszkodzeniu kabli.
Zapytany przez dziennikarzy, czy uszkodzenie kabli stanowi przesłankę, żeby zamykać kolejne konsulaty rosyjskie w Polsce, Sikorski odpowiedział:
„Jeśli Rosja nie zaprzestanie aktów sabotażu, Polska zamknie kolejne konsulaty. Nasze służby specjalne monitorują sytuację. Wiemy więcej, niż możemy powiedzieć. Jeśli chodzi o te kable, są już pewne podejrzenia, ale nie mogę powiedzieć” – odpowiedział dziennikarzom, którzy pytali o tę sprawę” – powiedział szef polskiej dyplomacji.
Dzisiejsze spotkanie ma zarówno tło europejskie, jak i polskie — a nawet partyjne.
Europejskie media donosiły ostatnio, że Polska chce przejąć rolę lidera w koordynowaniu europejskiej odpowiedzi na zwycięstwo Donalda Trumpa w Stanach Zjednoczonych w kontekście wojny w Ukrainie. „Polska manewruje, aby utworzyć front proukraiński wraz z bardziej zmotywowanymi krajami” – pisał francuski dziennik „Le Monde”.
Wobec kryzysu rządowego w Niemczech i niestabilnej sytuacji politycznej we Francji Polska próbuje przejąć inicjatywę w kwestiach związanych z Ukrainą i szerzej – obronnością Unii Europejskiej.
Jednak wtorkowe spotkanie odbywa się trzy dni przed głosowaniem członków czterech partii tworzących Koalicję Obywatelską. Mają oni zdecydować, kto będzie kandydatem KO na prezydenta w wyborach w 2025. Sikorski, który jest jednym z dwóch kandydatów (obok Rafała Trzaskowskiego), twierdzi, że kluczowym tematem zbliżającej się kampanii wyborczej będzie bezpieczeństwo i kwestie międzynarodowe. A jego zdaniem Rafał Trzaskowski nie ma tu wystarczającego doświadczenia.
On zaś, jak powiedział w rozmowie z OKO.press, „nie mówi, tylko robi”.
We wtorek szef MSZ nie chciał odpowiadać na pytania dziennikarzy dotyczące prawyborów. Jednak tuż przed konferencją prasową na jego profilu na portalu X (dawniej Twitter) opublikowano wideo, w którym poparcie dla jego kandydatury deklaruje były prezydent Aleksander Kwaśniewski.
„Kiedyś byliśmy po różnych stronach politycznego sporu, ale czasy się zmieniły” – Kwaśniewski cytuje hasło Sikorskiego.
„Obok nas mamy wojnę, zagrożenie jest blisko. Sprawy bezpieczeństwa zdominują życie polityczne na lata, a najbliższe wybory prezydenckie na pewno”. Kwaśniewski podkreśla doświadczenie Sikorskiego i fakt, że zna on wielu ludzi „ma wielu partnerów i za oceanem, i tu w Europie, i w świecie”.
„[Sikorski] ma coś jeszcze, bo wiem, co to są wybory prezydenckie, nieskromnie powiem, że wiem, jak je wygrywać. Ma determinację i wolę walki. Bez waleczności, bez chęci zwycięstwa nie da się odnieść sukcesu. Radek Sikorski te cechy posiada” – dodaje Kwaśniewski.
Poparcie od byłego prezydenta z Lewicy jest tym bardziej zaskakujące, że Sikorski budował przez lata pozycję polityczną na ostrym kursie antykomunistycznym. To on domagał się zburzenia Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. A nawet postawił przed swoim domem tabliczkę „strefa zdekomunizowana”. Również wywiad rzeka, jaki przeprowadził z nim w 2007 roku Łukasz Warzecha, jest tak właśnie zatytułowana. Sikorski tłumaczył tam:
„Tablicę (tej treści przy wjeździe do swojego dworku) umieściłem na złość koalicji SLD-PSL, kiedy prawica przegrała wybory w 1993 r.”.
W sondażu opublikowanym w poniedziałek możliwość oddania głosu na Sikorskiego deklaruje 38 proc. osób, które określiły swoje poglądy jako lewicowe.
Premier Donald Tusk ma nadzieję, że w międzyczasie dojdzie do obniżenia taryf na energię elektryczną, „więc niewykluczone, że dalsze zamrażanie nie będzie konieczne”
We wtorek 19 listopada 2024 rząd przyjął projekt ustawy, która utrzyma do końca września 2025 r. ceny energii elektrycznej dla gospodarstw domowych na poziomie 500 zł za MWh.
„Ta decyzja to zapewnienie stabilności i bezpieczeństwa finansowego dla polskich rodzin. Mrożenie cen energii to krok, który wspiera gospodarstwa domowe w trudnych czasach. Wspieramy ludzi, jednocześnie budujemy zielony miks energetyczny, który obniży ceny energii” – napisała ministra klimatu i środowiska Paulina Hennig-Kloska z 2050, ogłaszając tę decyzję. To ministerstwo klimatu przygotowało projekt.
Zamrożenie cen dotyczy wyłącznie gospodarstw domowych.
„Z uwagi na względną stabilizację na polskich i światowych rynkach energii elektrycznej podmioty z sektora JST, użyteczności publicznej i MŚP znajdują się w bezpieczniejszej sytuacji w porównaniu z odbiorcami w gospodarstwach domowych, dlatego nie będą objęte proponowanym wsparciem” – czytamy w uzasadnieniu projektu.
Według resortu klimatu bez interwencji ustawowej odbiorcy płaciliby ok. 623 zł/MWh – tyle wynosi średnia cena energii elektrycznej w grupie taryfowej G wynikająca z taryf sprzedawców z urzędu, zatwierdzona na okres od 1 lipca 2024 r. do 31 grudnia 2025 r.
„Koszt mrożenia cen energii w przyszłym roku oszacowano na 5,058 mld zł”. Z ustaleń portalu Money.pl wynika, że w budżecie zabezpieczono na to pieniądze. „Wiele wskazuje na to, że częściowo to efekt oszczędności, które pojawiły się w związku z przyszłoroczną reformą składki zdrowotnej — jej koszt finalnie może być mniejszy niż kwota 4 mld zł, którą na ten cel zabezpieczono w budżecie państwa” – piszą dziennikarze Money.pl.
Portal Money.pl, który jako pierwszy opisał projekt, zwraca uwagę, że zamrożenie cen ma związek ze zbliżającymi się wyborami prezydenckimi.
„Problem cen energii jest postrzegany przez wyborców jako bardzo poważny, o czym świadczą dane pozyskane przez Data House Res Futura z monitoringu mediów społecznościowych.
«W obszarze energetyki dominującą emocją jest gniew wobec stale rosnących cen energii, które odbierane są jako zagrożenie dla stabilności finansowej gospodarstw domowych i firm. Strach potęguje brak stabilności dostaw oraz obawy o skuteczność transformacji w kierunku odnawialnych źródeł energii» – wynika z wtorkowego raportu Data House Res Futura” – piszą Tomasz Żółciak i Grzegorz Osiecki z Money.pl.