Poza Benjaminem Netanjahu MTK chce aresztować byłego ministra obrony Izraela Jo'awa Galanta oraz lidera Hamasu Mohammeda Deifa. Chodzi o zbrodnie wojenne podczas wojny w Strefie Gazy
Na południową część Hiszpanii w ciągu jednego dnia spadły deszcze o skali odpowiadającej rocznej średniej opadów, które spowodowały niszczycielskie powodzie błyskawiczne
Nie mniej niż 51 osób zginęło na terenie hiszpańskiej prowincji Walencja na skutek powodzi błyskawicznych, których oświadczył region we wtorek i w nocy z wtorku na środę 30 października. To nie są końcowe dane. Wciąż trwa akcja ratunkowa, straty materialne dopiero będą szacowane.
Powodzi błyskawicznych o różnej skali doświadczyła cała południowo-wschodnia Hiszpania. Żywioł nie oszczędził m.in. Andaluzji, Albacete, Malagii i Kastylii La Manchy. Do powodzi doszło też na Balearach.
Hiszpańska służba meteorologiczna AEMET poinformowała, że w mieście Chiva w prowincji Walencja we wtorek w ciągu zaledwie ośmiu godzin spadło 491 mm deszczu, co odpowiada normie opadów na cały rok.
Na skutek opadów o katastrofalnej skali rzeki występowały ze swych koryt. Tysiące osób zostały uwięzione w swych domach, a nawet w samochodach przemieszczających się zalewanymi w błyskawicznym tempie drogami.
Powodzie sparaliżowały transport w całej południowej Hiszpanii. W prowincji Walencja wstrzymano kursowanie wszystkich pociągów i innych form transportu publicznego, zamknięto również szkoły.
Rząd Hiszpanii powołał sztab kryzysowy, od dziś jego obradom będzie przewodniczył premier Pedro Sanchez, który powrócił z wizyty w Indiach. Król Hiszpanii Filip VI napisał na platformie X, że jest „zdruzgotany” powodzią i złożył kondolencje rodzinom ofiar.
Powódź spowodował zimny front atmosferyczny przemieszczający się nad południową częścią Hiszpanii. Towarzyszące mu opady były najbardziej obfitymi od 1996 roku. Ocieplenie atmosfery spowodowane zmianami klimatu zwiększa prawdopodobieństwo wystąpienia ekstremalnych opadów deszczu. Od początku ery przemysłowej klimat na świecie ocieplił się o około 1,1°C. Temperatury będą nadal rosły, jeśli rządy na całym świecie nie zdecydują się na znaczące obniżenie emisji gazów cieplarnianych.
“Wszyscy wiemy, kim jest Donald Trump (...). To ktoś niepowstrzymany, owładnięty potrzebą zemsty, szukający nieograniczonej władzy (...). Nie może znowu zasiąść w Białym Domu” – mówiła kandydatka Demokratów podczas najważniejszego wiecu kończącej się kampanii.
To był największy wiec w trwającej trzy miesiące kampanii prezydenckiej kandydatki Demokratów Kamali Harris.
75 tysięcy osób – tylu sympatyków wzięło udział w spotkaniu, zorganizowanym na Elipsie, w parku tuż pod Białym Domem. W tym samym miejscu, w którym w styczniu 2021 roku, tuż po porażce w wyborach prezydenckich, Donald Trump wzywał swoich zwolenników do szturmu na Kapitol.
„To prawdopodobnie najważniejszy głos, jaki kiedykolwiek oddacie. W tych wyborach chodzi o coś więcej niż tylko o wybór między dwiema partiami i dwoma różnymi kandydatami. To wybór między tym, czy będziemy mieć kraj zakorzeniony w wolności dla każdego Amerykanina lub rządzony przez chaos i podziały” – mówiła kandydatka Demokratów.
W tle na scenie widniał wielki, biało-niebieski napis „Wolność”.
W swoim przemówieniu Harris skupiła się na tym, by przestrzec rodaków przez zagrożeniami płynącymi z ewentualnej drugiej kadencji Trumpa w Białym Domu. Podkreślała, że “Donald Trump spędził ostatnich dziesięć lat, usiłując podzielić naród amerykański i sprawić, by ludzie bali się siebie nawzajem”.
“On nie idzie do Białego Domu, by zająć się waszymi problemami, ale po to, by rozwiązać swoje” – mówiła kandydatka Demokratów, nawiązując do śledztw prokuratorskich toczących się przeciwko byłemu prezydentowi.
We wtorkowym przemówieniu Harris podkreśliła swoje wieloletnie doświadczenie prokuratorki. Harris spędziła lata, pracując jako prokurator; zanim została senatorką, pełniła funkcję prokuratora generalnego stanu Kalifornia.
Powtórzyła to, co podczas kampanii mówiła wielokrotnie: że jest przyzwyczajona do pracy na rzecz ludzi i że do pracy w Białym Domu wniesie ten „opiekuńczy instynkt”.
„Jest coś takiego w traktowaniu ludzi nie fair, czy pomijaniu ich, co zawsze mnie głęboko porusza (...). Będę z wami szczera: nie jestem idealna, popełniam błędy. Ale obiecuję wam jedno: będę was zawsze słuchać, nawet jeśli na mnie nie zagłosujecie” – deklarowała.
Wybór stojący przed Amerykanami scharakteryzowała jako alternatywę między wolnością i jednością a rządami chaotycznego, mściwego „drobnego tyrana”.
„Prawie 250 lat temu Ameryka narodziła się, kiedy wyrwaliśmy wolność z rąk drobnego tyrana. Przez pokolenia Amerykanie zachowali tę wolność, rozszerzyli ją i, robiąc to, udowodnili światu, że rządy ludzi, dla ludzi są silne i mogą przetrwać. Ci, którzy przyszli przed nami (...), nie walczyli, nie poświęcali się po to, by zobaczyć, że ulegamy woli kolejnego drobnego tyrana” – mówiła Harris.
„Te Stany Zjednoczone Ameryki nie są areną dla wybryków niedoszłych dyktatorów” – powiedziała Harris.
Kandydatka Demokratów Kamala Harris i kandydat Republikanów Donald Trump walczą o zwycięstwo w wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, które są zaplanowane na 5 listopada. Do wyborów pozostało 6 dni, a sondaże pokazują, że kandydaci idą łeb w łeb.
Kampania Kamali Harris trwała zaledwie trzy miesiące. Harris wstąpiła do wyścigu o prezydenturę po tym, jak pod koniec lipca urzędujący prezydent Joe Biden wycofał się ze startu. Nawet zagorzali zwolennicy Partii Demokratycznej zwracali uwagę, że sprawiający wrażenie bardzo spowolniałego starością Biden nie będzie miał szans na wygraną z dużo bardziej energicznym Trumpem.
Tydzień przed wyborami sondaże są coraz mniej optymistyczne dla Harris. Przez większą część kampanii Harris prowadziła nad Trumpem w każdym sondażu Ipsos dla Reutersa. Sondaż z wtorku 29 października pokazał jednak, że przewaga Harris stopniała do 44 proc. poparcia. Lekki trend spadkowy obserwowany jest od września.
Jak donosi agencja Reutera, głos w amerykańskich wyborach prezydenckich oddało już ponad 53 miliony Amerykanów.
Kancelaria notarialna Jacka Tomczaka – wiceministra rozwoju i technologii znanego z zaangażowania na rzecz dopłat do kredytów mieszkaniowych – na znaczną skalę współpracuje z deweloperami i doskonale na tym zarabia – ujawnia Wirtualna Polska
Z publikacji Wirtualnej Polski wynika, że wiceministra rozwoju i technologii mogą czekać trudne pytania dotyczące zarówno możliwego konfliktu interesów, jak i przejrzystości jego oświadczeń majątkowych.
Wirtualna Polska w materiale Szymona Jadczaka ujawnia, że prowadzona przez wiceministra rozwoju i technologii Jacka Tomczaka i jego żonę kancelaria notarialna od lat obsługiwała firmy deweloperskie i zarabiała na wydawaniu nie mniej niż 3601 aktów notarialnych związanych ze sprzedażą przez deweloperów nie mniej niż 1717 mieszkań. Z szacunków WP wynika, że kancelaria Tomczaków uzyskała w związku z tym kilka milionów złotych przychodu. Wśród firm obsługiwanych przez kancelarię Tomczaków jest trzech członków Polskiego Związku Firm Deweloperskich, duże koncerny notowane na GPW i lokalne firmy z Wielkopolski – gdzie działa kancelaria.
Co więcej, związanych z tym dochodów nie widać w oświadczeniach majątkowych, które Tomczak składał jako poseł i minister. Według nich kancelaria miała mu przynosić jedynie od kilkuset (sic!) do kilku tysięcy złotych dochodu rocznie.
O co tu może chodzić? "Kluczem do zrozumienia potencjalnego powodu rozbieżności pomiędzy przychodami posła (deklarowanymi w oświadczeniu majątkowym) a przychodami jego kancelarii, jest forma prowadzenia tej działalności. Ten trop wskazali nam informatorzy z branży notarialnej.
Spółka cywilna ma to do siebie, że po pierwsze ani jej umowa, ani jej wyniki finansowe nie są publicznie dostępne. Ponadto w umowie spółki cywilnej wspólnicy mają dużą swobodę w określaniu podziału zysków i strat.
Możliwe jest takie zapisanie umowy, że jeden ze wspólników (na przykład małżonków) otrzymuje 99 proc. zysków lub przychodów, a drugi 1 proc." – podaje WP.pl.
Wiceminister rozwoju i technologii Jacek Tomczak z będącej częścią klubu PSL niewielkiej partii Centrum dla Polski wielokrotnie angażował się we wspieranie kontrowersyjnego programu Kredyt na Start, w ramach którego budżet państwa ma dopłacać do kredytów mieszkaniowych. Był w to tak mocno zaangażowany, że część polityków koalicji rządzącej otwarcie oskarżała go o lobbowanie na rzecz deweloperów. Krytycy programu Kredyt na Start podkreślają bowiem, że jego wprowadzenie spowoduje dalszy gwałtowny wzrost cen mieszkań w Polsce, co oznaczałoby jeszcze większe zyski dla firm deweloperskich. W OKO.press wskazywali na to zagrożenie m.in. Anton Ambroziak i Dominika Sitnicka.
Ale wiceministrowi Tomczakowi nie przeszkadzało nawet dalsze pogłębianie kryzysu mieszkaniowego, które mogłoby spowodować wprowadzenie programu. „Polacy inwestują w mieszkania m.in. dlatego, żeby uciekać ze środkami przed inflacją. Założenie jest takie, że nie stracą, czyli ceny rosną” – dowodził we wrześniu na posiedzeniu sejmowej komisji infrastruktury, jednoznacznie przy tym podkreślając, że na wzroście cen mieszkań skorzystają ci Polacy, którzy w mieszkania inwestują, a nie ci, którzy dopiero usiłują je kupić.
Przeciwko forsowanemu przez Tomczaka i jego resort programowi Kredyt na Start opowiedziały się dość jednoznacznie Lewica i Trzecia Droga – raczej nie zostanie więc on w najbliższym czasie wprowadzony w życie.
Ustawa budżetowa na rok 2024 wymaga nowelizacji. Ze względu na spadek inflacji wpływy do budżetu są niższe, niż zakładano – tłumaczył premier po posiedzeniu rządu we wtorek 29 października. Rząd przyjął też przepisy dotyczące składki zdrowotnej.
Rząd przyjął projekt nowelizacji ustawy budżetowej na 2024 rok – poinformował premier po wtorkowym (29 października) posiedzeniu rządu. Premier podkreślił, że to dość „paradoksalna sytuacja”. Deficyt trzeba zwiększyć, choć „udało się osiągnąć więcej, niż zakładano”. Chodzi o inflację, która jest niemal o połowę niższa od prognozowanej.
„Deficyt jest większy i trzeba to uczciwie zapisać w ustawie budżetowej, bo w jakimś sensie udało się nam osiągnąć więcej, niż zakładano, kiedy ten budżet układali nasi poprzednicy (...). Wpływy do budżetu państwa są wyraźnie mniejsze, bo inflacja jest mniejsza (...). Jest trzy [proc. – red.] z kawałkiem, a miało być sześć (...). To, że inflacja jest o połowę niższa, niż zakładali twórcy tego budżetu, oznacza także mniejszy wpływ z tytułu podatków (...). Poprzednicy także wpisali [do budżetu – red.] na rok 2024 także 6 miliardów zysku Narodowego Banku Polskiego, a NBP poinformował nas, że jest na stracie” – tłumaczył premier Donald Tusk na konferencji prasowej.
Premier zapewnił jednak, że nie wiąże się to z koniecznością cięcia wydatków. Podkreślił, że tak długo, jak on będzie rządził, nie planuje zmian w programie 800 plus.
„800 plus będzie wypłacane na każde dziecko tak długo, jak ja będę odpowiadał za prace tego rządu. Nie będzie kryteriów, nie będzie ograniczeń (...). Nie dajcie się wmanewrować tym, którzy chcą (...) wmówić Polakom, że jak ja jestem premierem, to znaczy, że coś zabiorę (...). Nic co było dane, nie zostanie odebrane” – zapewnił Tusk.
Premier odniósł się też do zarzutów, że program 800 plus nie przyczynia się do poprawy liczby urodzeń w Polsce.
„Ten program ma także inne funkcje, inne cele – przede wszystkim wyciąganie z ubóstwa setek tysięcy polskich rodzin, które mają dzieci, szczególnie rodzin wielodzietnych” – podkreślił premier.
Rząd przyjął też projekt ustawy dotyczący zmian w składce zdrowotnej dla przedsiębiorców. Nowe przepisy mają obowiązywać od 1 stycznia 2025 roku.
Do podstawy, od której wyliczana jest wysokość składki, nie będą wliczać się przychody ze sprzedaży środków trwałych, czyli np. firmowych nieruchomości. Zmiana dotyczy osób rozliczających się na zasadach ogólnych przy zastosowaniu skali podatkowej, dla osób rozliczających się w formie podatku liniowego, ryczałtem od przychodów ewidencjonowanych oraz osiągających dochód z kwalifikowanych praw własności intelektualnej.
„W końcu zrobiliśmy tę oczywistość, to, co było oczekiwane” – powiedział Donald Tusk po posiedzeniu rządu w odniesieniu do tych zmian. Podkreślił, że te zmiany to nie „rewolucja”, a raczej drobna modyfikacja „niemądrego, niemającego nic wspólnego ze składką zdrowotną mechanizmu naliczania podstawy składki” wprowadzona przez PiS wraz z tzw. Polskim Ładem.
Do końca roku pozostały dwa miesiące, a rząd musi dokonać zmiany w ustawie budżetowej. Ministerstwo Finansów uzasadnia tą zmianę aktualizacją prognozy dochodów budżetu państwa, a co za tym idzie zmianą poziomu maksymalnego deficytu określonego w ustawie. Zmiana prognoz dotyczących dochodów wynika z niższych niż zakładane wpływów z VAT, CIT oraz praw do emisji CO2, na których spadek ma wpływ dużo niższa inflacja. Budżet zakłada inflację na poziomie 6,6 proc., a realnie wynosi ona 3,7 proc.
Spadek inflacji to pozytywne zjawisko, choć inflacja na poziomie 3,7 proc. wciąż nieznacznie, ale jednak przekracza cel inflacyjny NBP. Według celu inflacyjnego roczna zmiana indeksu cen towarów i usług konsumpcyjnych nie powinna przekraczać 2,5-3,5 proc.
Jeśli zaś chodzi o program 800 plus, to w październiku do Sejmu wpłynęło sprawozdanie Rady Ministrów z realizacji ustawy o 500 plus w latach 2016-2023. Z analizy wynika, że program, owszem, doprowadził do ograniczenia ubóstwa wśród dzieci (pomimo że część tego efektu zniwelowała wysoka inflacja), ale miał za to bardzo ograniczony wpływ na dzietność.
Rządowy program 500 plus działa od 1 kwietnia 2016 r. Od 1 stycznia 2024 r. wysokość tego świadczenia wynosi 800 zł miesięcznie na dziecko. Zapowiedź podniesienia stawki programu była jedną z głównych obietnic wyborczych Koalicji Obywatelskiej, zaś promocja flagowego programu przez PiS była podstawą nielegalnej prekampanii wyborczej organizowanej przez Prawo i Sprawiedliwość.
Co do składki zdrowotnej, to zmiana jej naliczania także była jednym z głównych postulatów wyborczych m.in. Koalicji Obywatelskiej. W Stu Konkretach, czyli programie rządu, KO obiecywała „powrót do ryczałtowego systemu rozliczania składki zdrowotnej” oraz rezygnację z „absurdu składki zdrowotnej od sprzedaży środków trwałych” (konkret nr 34). Zapowiedziana dziś modyfikacja jest więc częściowym wypełnieniem zobowiązań wyborczych.
Ponadto, trwają też dyskusje o obniżeniu składki zdrowotnej. Ten pomysł najmocniej forsuje w tej chwili Polska 2050. Co ciekawe, sprzeciwia mu się nawet współautor programu zdrowotnego Polski 2050, dr hab. n. med. Cezary Pakulski. Jak pisał na łamach OKO.press, „nasza 9-procentowa składka należy do najniższych w Europie; nic nie uzasadnia pomysłów jej zmniejszenia”.
Trzy tysiące osób — tylu członków północnokoreańskiej armii dotarło już do Rosji — poinformował szef NATO Mark Rutte. Do końca grudnia ma ich być 10 lub 12 tysięcy. „To znaczna eskalacja rosyjskiej agresji na Ukrainę” – podkreślił Rutte.
Żołnierze północnokoreańskiej armii wesprą Rosją w wojnie w Ukrainie. Jak wynika z przekazanych NATO informacji od wywiadu Korei Południowej, na terenie Rosji przebywają już co najmniej 3 tysiące żołnierzy z Korei Północnej. Do końca roku Pjongjang planuje wsparcie Putina jeszcze 7-9 tysiącami żołnierzy.
„Pogłębiona współpraca wojskowa między Rosją a Koreą Północną stanowi zagrożenie zarówno dla bezpieczeństwa w regionie Indo-Pacyfiku, jak i w regionie euroatlantyckim” – powiedział Rutte na poniedziałkowej konferencji prasowej w głównej siedzibie NATO. Dodał, że to „groźna eskalacja” i oznaka „rosnącej desperacji Putina”.
Rutte poinformował też, że z szacunków NATO wynika, że w wojnie w Ukrainie mogło polec już 600 tysięcy rosyjskich żołnierzy. To ze względu na to, że straty w ludziach są tak duże, Putin musi posiłkować się rekrutami z zagranicy.
Ale to niejedyny sposób, w jaki Korea Północna wspiera swojego azjatyckiego sojusznika. Od początku wojny w Ukrainie, Korea Północna mogła dostarczyć Rosji broń o wartości nawet 5 mld dolarów — wynika z badania Oleny Guseinowej z Hankuk University of Foreign Studies w Seulu. Dane z badania „Putin's Partners”, przeprowadzonego dla Fundacji Friedricha Naumanna, przytacza portal Deutsche Welle.
Od lutego 2022 roku Ukraina zmaga się z rosyjską agresją, w wyniku której Kijów nie ma obecnie kontroli nad niemal jedną trzecią terytorium państwa. Wojna jest wyczerpująca i niezwykle kosztowna, zarówno dla agresora, jak i broniącej się Ukrainy.
Na prowadzenie wojny w Ukrainie Rosja przeznacza około 7 proc. swojego rocznego PKB, Ukraina — około 25 proc. W liczbach bezwzględnych widać jednak przewagę Rosji nad Ukrainą. W 2023 r. Rosja na wojnę na Ukrainie przeznaczyła ponad 120 mld euro, a w tym samym czasie Ukraina dysponowała budżetem 80 mld euro. Połowa tych środków to wsparcie z Unii Europejskiej i USA.
O wsparciu Zachodu dla Ukrainy mówi się, że jest na tyle duże, że pozwala Ukrainie nie przegrać tej wojny, ale zbyt małe, by ją wygrać.
Dla Północnej Korei wsparcie Rosji to szansa na wyjście z geopolitycznej izolacji i pozyskanie wsparcia dla północnokoreańskiej gospodarki w postaci dewiz, głównie dolarów amerykańskich.
Eksperci uważają, że w zamian za wysłanie swoich żołnierzy do Rosji, przywódca Korei Północnej Kim Dzong Un prawdopodobnie liczy na pozyskanie nowych technologii wojskowych, takich jak satelity obserwacyjne.
Zdaniem szefa wywiadu i ukraińskiego ministerstwa obrony Kiryła Budanowa cytowanego przez „The Economist”, w tej wymianie Rosja ma pomóc Korei Północnej „wzmocnić” jej potencjał nuklearny. Według amerykańskiego wywiadu, przywódcy Korei Północnej zależy na tym, by pokazać, że jego arsenał nuklearny jest w stanie uderzyć w amerykańskie miasta.