0:000:00

0:00

Czekanie na Bratysławę w Warszawie nie ma sensu. Po pierwsze, Słowacja, mocno skorumpowany kraj, w którym mordują dziennikarza śledczego, nie jest aż takim rajem, jak by się niektórym wydawało.

Po drugie, Słowacy są Słowakami, a nie Polakami. To kraj – w przeciwieństwie do Polski – wielonarodowy, co przekłada się na fakt, że kwestia mniejszości węgierskiej i romskiej jest regularnie obecna w słowackim dyskursie politycznym.

To kraj mocno podzielony na stolicę i resztę, czyli peryferia. Wedle niektórych szacunków w Bratysławie mieszka, pracuje i uczy się co ósmy Słowak. To kraj młody, który swoją państwowość, nie licząc wstydliwego epizodu sojuszu w Hitlerem, zdobył dopiero w 1993 roku. Te nie przepracowane demony przeszłości pewnie są też pożywką dla partii ksenofobicznych.

Różnic, co oczywiste, jest o wiele więcej. Dlatego nie można wprost przekładać słowackich doświadczeń politycznych na polskie.

Przeczytaj także:

Jednak zwycięstwo Zuzany Čaputovej - czyli zdecydowanie prodemokratycznej, proeuropejskiej kandydatki, która w trakcie kampanii wyborczej poparła m.in. prawo par jednopłciowych do adopcji dzieci – zafascynowało demokratów nie tylko w Polsce.

Nic dziwnego, bo stało się to kiedy nad Warszawą zebrały się czarne chmury rządów Kaczyńskiego, nad Budapesztem – Orbána, a czeski prezydent Miloš Zeman jeździ do Chin lekce sobie ważąc stosunek tamtego rządu do kwestii praw człowieka.

Przykład Zuzany Čaputovej wlał nadzieję w serca w polskich demokratów, ale ci – wydaje się – niewiele się z tej słowackiej lekcji nauczyli.

Čaputová to ani Kidawa, ani Hołownia

Nie ma sensu spierać się, czy Zuzana Čaputová jest – jak sugerował kiedyś publicysta Aleksander Kaczorowski – słowackim Szymonem Hołownią. Nie ma sensu robić ironicznych memów, o tych politykach Platformy Obywatelskiej, którzy uważają, że jest słowacką wersją Małgorzaty Kidawy-Błońskiej.

Owszem, Čaputová była stosunkowo nową twarzą w słowackiej polityce, była jedyną kobietą spośród kandydatów, miała świeżość, charyzmę, dobry sztab i chęć wygranej. Trafiła też na odpowiedni czas w słowackiej polityce, kiedy społeczeństwem wstrząsnęło zabójstwo Jána Kuciaka i jego narzeczonej Martiny Kušnirovej.

Ale to nie wszystko. Polski obóz demokratyczny jakoś nie potrafił wykorzystać energii, która w polskim społeczeństwie pojawiła się po zabójstwie Pawła Adamowicza, czy masowych protestów, kiedy rząd PiS chciał zaostrzyć ustawę aborcyjną.

Te wszystkie wymienione przeze mnie okoliczności, które dały Čaputovej szansę na zwycięstwo, są ważne. Jednak najważniejsze było porozumienie kandydatów demokratycznych przeciwko kandydatowi Smeru.

Śmiem twierdzić, że w słowackim pałacu prezydenckim nie pracowałaby dziś Zuzana Čaputová, gdyby Robert Mistrík niespodziewanie nie zwołał konferencji prasowej, na której nie wycofałby się z prezydenckiego wyścigu i nie poparł goniącej go Čaputovej.

Razem przeciw Kotlebie

Słowacy porozumienie kandydatów prodemokratycznych przećwiczyli już rok przed wyborami prezydenckimi. Wtedy na fotelu marszałka województwa bańskobystrzyckiego (Banskobystrický kraj) zasiadał Marian Kotleba. To neofaszysta, szef ksenofobicznej partii Ľudová strana Naše Slovensko (Partia Ludowa Nasza Słowacja).

Kotleba wygrał bezpośrednie wybory na marszałka w 2013 roku i urząd zamienił w swój prywatny folwark. Zatrudnił najbliższych współpracowników z partii i rodzinę. Ściągnął flagę europejską, cenzurował spektakle teatralne i promował neofaszystowską symbolikę.

W 2017 roku stanął do walki o drugą kadencję i przez długi czas wydawało się, że znów wygra. Początkowo o fotel marszałka miało ubiegać się aż 17 kandydatów, ostatecznie zostało ich 9. Część, która się wycofała, przeniosła swoje poparcie na Jána Luntera, właściciela firmy produkującej tofu, znanej także w Polsce.

Lunter, który ostatecznie zdobył 99 169 głosów, pokonał Kotlebę dzięki powstaniu szerokiej antyfaszystowskiej koalicji i przeniesieniu na niego poparcia przez najważniejszych prodemokratycznych kandydatów.

Wśród nich najpoważniejsze było wsparcie ze strony słowackiego posła i nauczyciela akademickiego Martina Klusa oraz dyrektora Muzeum Słowackiego Powstania Narodowego Stanislava Mičeva.

W pewnym momencie wydawało się, że to porozumienie wisi na włosku, Lunter ubiegł kontrkandydatów i bez ostatecznej konsultacji z nimi ogłosił swoją kandydaturę. Ostatecznie politykom udało się dogadać, choć wycofane kandydatury pozostały na listach do głosowania. W ten sposób Klus uzyskał niemal 1,9 tys. głosów, a Mičev ponad 1,1 tys. Uznano je za nieważne, a zwycięstwo Luntera nad Kotlebą było tak znaczne, że utrata tych kilku tysięcy głosów mu nie zaszkodziła.

Przypadek zjednoczenia

Rok później prodemokratyczne siły na Słowacji też potrafiły się porozumieć. Warto pamiętać, że kampania, w której wzięła udział Zuzana Čaputová, była dosyć specyficzna. Urzędujący prezydent Andrej Kiska niespodziewanie zapowiedział, że nie będzie się ubiegał o drugą kadencję, którą – wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi – prawdopodobnie by wygrał.

To postawiło zarówno Smer, jak i demokratyczną i proeuropejską opozycję wobec tej partii w sytuacji konieczności poszukiwań kandydatów. A że lider Smeru Robert Fico zapowiedział wcześniej, że nie będzie walczył o fotel prezydenta, rządząca wtedy partia postawiła na eurokomisarza Maroša Šefčoviča. Ten długo uchodził za faworyta.

Sondaż agencji Focus opublikowany dwa miesiące przed pierwszą turą słowackich wyborów prezydenckich w 2019 roku pokazywał, że największym zaufaniem Słowaków cieszy się Šefčovič, na którego chciało głosować 20,1 proc. Słowaków.

Na drugiem miejscu znajdował się chemik i przedsiębiorca związany z konserwatywno-liberalną partią SaS Robert Mistrík z poparciem 17,1 proc. Trzecia była Zuzana Čaputová – 14,4 proc.

Po piętach deptał jej uchodzący za polityka prorosyjskiego i antyeuropejskiego Štefan Harabin, który miał poparcie 13,6 proc. Prawie 9 proc. miał jeszcze Marian Kotleba, który walczył o podobny elektorat, co Harabin.

Wtedy sondaże pokazywały, że Maroš Šefčovič wygrywa z każdym ze swoich oponentów w drugiej turze. Jednak Robert Mistrík na ostatniej prostej wycofał się z walki o prezydenturę, przeniósł poparcie na Zuzanę Čaputovą. Demokraci bali się rozbicia głosów swoich wyborców i że nie uda im się wprowadzić kandydata do drugiej tury.

Wtedy poparcie Čaputovej wystrzeliło, jeden z sondaży dawał jej nawet więcej niż 50 proc. poparcia. Do końca jednak nie było jasno, jak mogą zachować się słowaccy wybory, na Słowacji przez dwa tygodnie poprzedzające wybory nie można publikować wyników sondaży.

Ostatecznie pierwszą turę wygrała Zuzana Čaputová (40,5 proc.), drugi był Maroš Šefčovič (18,66 proc.). Dwa tygodnie później w drugiej turze znów najlepsza była Čaputová, która wygrała z Šefčovičem 58,4 proc do 41,6 proc. Prezydentką została wiceprzewodnicząca partii Progresywna Słowacja, ugrupowanie, kiedy wystawiało swoją kandydatkę cieszyło się poparciem 3 proc. Słowaków.

Co Čaputová zmieniła

I tak – przynajmniej na chwilę – wybuchło zainteresowanie słowacką polityką niemal na całym świecie i rozpoczęło się poszukiwanie lokalnych polityków, którzy mieliby szanse przenieść „efekt Čaputovej” na własne podwórko.

Rok prezydentury Zuzany Čaputovej to dobry pretekst, by zadać pytanie, na ile wraz z Čaputovą zmieniła się słowacka polityka, choć trzeba też pamiętać, że rola prezydenta na Słowacji jest marginalna - podobna do tej, którą odgrywa głowa państwa w Polsce.

Zuzana Čaputová jest słowackim politykiem, który nadal cieszy się największym zaufaniem społecznym. Według ostatniego sondażu AKO ufa jej aż 78 procent Słowaków. Polityczka cieszy się też sympatią najważniejszych słowackich mediów.

Z pewnością jej zwycięski marsz po prezydenturę odmienił Słowację. W ostatnich wyborach parlamentarnych udało się Słowakom po 14 latach (rządził od 2006 roku z krótką przerwą na lata 2010-2012) odsunąć od władzy skorumpowany Smer.

Čaputová wprowadziła w słowacką politykę prezydencką klasę i powagę, ale nie udało się jej zrealizować swoich politycznych postulatów. Nie sposób tego zrobić bez silnego zaplecza politycznego, a jej partia, która jeszcze kilka miesięcy temu obsadzała się w roli najsilniejszego ugrupowania rządowego, nie weszła nawet do parlamentu, a Słowacja znalazła się w rękach konserwatywnych polityków.

Słowacka polityka nie jest dziś uosobieniem marzeń, ale – jak mniemam - wielu polskich demokratów wymieniłoby na nią Polskę Jarosława Kaczyńskiego przy huku otwieranego szampana.

Udostępnij:

Łukasz Grzesiczak

Dziennikarz, publicysta. Nakładem Wydawnictwa Poznańskiego ukazała się jego książka „Słowacja. Apacze, kosmos i haluszki”

Komentarze