0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Jung Yeon-je / AFP)Fot. Jung Yeon-je / ...

Pojęcie niepewności weszło mocno do słownika wraz z wybuchem pandemii Covid-19. Pierwsze tygodnie kryzysu sanitarnego ujawniły, że dotychczasowe metody zarządzania strukturami gospodarczymi i społecznymi, od firm po państwa mają ograniczone zastosowanie w sytuacji niepełnej wiedzy o problemie wywołującym sytuację kryzysową. Stosowane skrypty podpowiadające decyzje o społecznej izolacji, dystrybucji środków sanitarnych i utrzymaniu infrastruktury medycznej oparte były na doświadczeniu z przeszłości oraz symulacjach opartych na ograniczonym zbiorze informacji.

Początkowo niewiele było wiadomo o dynamice rozprzestrzeniania się wirusa, jego zmienności, zaraźliwości i wywoływanej śmiertelności. Nie wiadomo było, w jakim czasie uda się opracować szczepionki – wcześniejsze doświadczenie podpowiadało, że proces może potrwać nawet dekadę. Najmniej pewna w końcu była społeczna reakcja na samo zagrożenie, jak i na działanie władzy publicznej zarządzającej kryzysem. W efekcie pole niepewności działania zarówno jednostek, struktur społecznych, jak i organizacji stało się tak rozległe, że niemożliwe było już kierowanie nimi poprzez metody zarządzania ryzykiem, które leżą u podstaw nowoczesnego zarządzania.

Koniec społeczeństwa ryzyka

Ryzyko tym różni się od niepewności, że można je wyrazić liczbowo, bo dotyczy „znanych nieznanych”, by użyć słynnej klasyfikacji Donalda Rumsfelda, gdy tłumaczył powody inwazji na Irak w 2003 roku. Wiemy, że system energetyczny może ulec awarii i na podstawie wiedzy o jego działaniu można oszacować prawdopodobieństwo takiego zdarzenia. Tym samym ocenić ryzyko, co z kolei umożliwia ubezpieczenie się od ewentualnych konsekwencji. Już w 1986 roku niemiecki socjolog Ulrich Beck wprowadził do obiegu pojęcie społeczeństwa ryzyka, pokazując, że kontekst działania we współczesnym świecie zdominowany jest przez ryzyko wytworzone przez rozwój cywilizacyjny, a więc mające źródła w działaniu człowieka.

Pandemia pokazała, że możliwości kontroli rzeczywistości poprzez zarządzanie ryzykiem są ograniczone, bo rozwój sytuacji zaczyna zależeć nie od „znanych nieznanych”, lecz od „nieznanych nieznanych”, których Donald Rumsfeld bał się najbardziej. I słusznie, bo owe nieznane nieznane mogą ujawniać się m.in. pod postacią tzw. czarnych łabędzi, wydarzeń o niewielkim prawdopodobieństwie, ale wielkim wpływie na rzeczywistość. Takim wydarzeniem była np. katastrofa w elektrowni atomowej w Fukushimie, kiedy okazało się, że szacunki ryzyka nie uwzględniły możliwości dojścia do wydarzenia naturalnego o większej sile destrukcji, w związku z czym system techniczny nie był przygotowany na jego przyjęcie.

Pojedyncze wydarzenia w rodzaju katastrofy w Fukushimie, choć nie powinny, mogą się jednak zdarzać i nie unieważniają jeszcze tezy Becka o społeczeństwie ryzyka. Doświadczenie kryzysu uzupełnia wiedzę, umożliwiając korektę szacunków ryzyka i poprawę norm bezpieczeństwa dla systemów technicznych, by uniknąć podobnych awarii w przyszłości.

Pandemia ujawniła jednak, że niepewność we współczesnym świecie ma charakter systemowy i wynika zarówno z braku dostatecznej wiedzy, jak i niezdolności do wykorzystania dostępnej wiedzy do podejmowania decyzji umożliwiających uniknięcie sytuacji kryzysowych.

Trudno o lepszą ilustrację niż zarządzanie pandemią przez Chiny. Tamtejsze władze niemal do samego końca upierały się przy najbardziej restrykcyjnej formie kontroli, odpowiadając na każde pojawiające się ognisko zagrożenia bezwzględną izolacją całych miast i regionów kraju. Choć początkowo wydawało się, że metoda ta przynosi dobre skutki, w 2022 roku doprowadziła do kryzysu społecznego i poważnych konsekwencji gospodarczych nie zapewniając przy tym istotnie lepszego poziomu ochrony ludności, niż w krajach o mniej restrykcyjnym sposobie działania.

Ostateczny ubezpieczyciel

W sytuacji, gdy zaczyna dominować niepewność wypierająca ryzyko, kończy się zarządzanie ryzykiem i zmniejsza możliwość amortyzacji negatywnych konsekwencji przez ubezpieczenie. Od niepewności z reguły nie sposób się ubezpieczyć, w takiej sytuacji na scenie pojawia się ubezpieczyciel ostateczny – państwo. To właśnie państwo w sytuacji kryzysu niepewności bierze na siebie rolę gwaranta funkcjonowania systemu społeczno-gospodarczego. To ono zapewnia wsparcie dla biznesów, które nagle straciły źródła dochodów i infrastrukturę sanitarnej ochrony ludności, z dystrybucją szczepionek włącznie.

Niestety, przypadek Polski pokazał to doskonale (choć Polska nie była wyjątkiem), że państwo może być ostatecznym ubezpieczycielem i jednocześnie dodatkowym źródłem niepewności. Wystarczy przypomnieć relacje przedsiębiorców z czasów pandemii, którzy doceniali pomoc w ramach kolejnych „tarcz” i jednocześnie pomstowali na nieskoordynowane i nieprzemyślane decyzje podejmowane z dnia na dzień, a mające wpływ na funkcjonowanie całych sektorów życia. Nie mogło być inaczej, skoro prymat nowoczesnego zarządzania w oparciu o wiedzę ustąpił przed prymatem zarządzania politycznego, w oparciu o analizy dynamiki nastrojów i poparcia społecznego oraz gry interesów w otoczeniu establishmentu władzy.

Koniec pandemii i normalizacja zagrożenia Covid-19 nie spowodowały zmniejszenia poziomu niepewności, bo pojawiły się nowej jej źródła oraz coraz silniej oddziałują źródła już znane. Źródłem nowym jest oczywiście wojna. Pierwsza pełnoskalowa wojna w Europie po II wojnie światowej nie powinna była być zaskoczeniem. Zaskoczeniem okazała się natomiast odpowiedź Ukrainy na rosyjską agresję i wsparcie, jakie Ukraina dostała od „kolektywnego Zachodu”, czyli kilkudziesięciu państw demokratycznych, które uznały działania Rosji zza bezzasadne i wymagające powstrzymania.

Przeczytaj także:

Mgła wojny

Generał Carl von Clausewitz, twórca traktatu „O wojnie” uprzedzał, że wojna jest przedsięwzięciem, któremu zawsze towarzyszy mgła. Żadna ze stron konfliktu nie dysponuje pełnym dostępem do informacji, a konfrontacja angażuje nie tylko siły materialne, lecz także oznacza maksymalne natężenie woli politycznej oraz rozbudzenie ludzkich namiętności. Z tego powodu przebieg poszczególnych bitew i całych wojen jest nieprzewidywalny, nawet w sytuacji, gdy podobno „druga armia świata” atakuje państwo rzekomo „upadłe”. O wyniku wojny nie decyduje prosta arytmetyka zasobów, pisał Clausewitz.

Warto o tym pamiętać w 2024 roku, drugim roku wojny, o której ciągle wiemy w istocie niewiele.

To prawda, że ukraińska kontrofensywa nie osiągnęła celów, jakie zapowiadali przed jej rozpoczęciem politycy. Co jednak nie oznacza, że Ukraińcom nie udało się osiągnąć istotnych postępów – wystarczy wspomnieć skuteczne powstrzymywanie Floty Czarnomorskiej przez systematyczne niszczenie jej okrętów oraz infrastruktury.

Dzieje się tak, bo ukraińskie siły umiejętnie wykorzystują uzbrojenie pozyskiwane z Zachodu i jednocześnie rozwijają własne wzory uzbrojenia, zwłaszcza drony powietrzne i morskie.

Tu jednak otwiera się kolejne pole niepewności wynikające z niewiedzy – Ukraińcom udało się w warunkach wojny zrestrukturyzować przemysł zbrojeniowy, państwowy monopol przekształcił się w złożony ekosystem zatrudniający 300 tysięcy ludzi i opierający się w 80 proc. na przedsiębiorstwach prywatnych. Wiele z nich ma charakter innowacyjnych startupów. W istocie jednak nie wiadomo, jaki jest poziom produkcji – Wołodymyr Kamyszin, minister odpowiedzialny za przemysły strategiczne mówił pod koniec 2023 roku, że w ciągu minionego roku udało się pięciokrotnie zwiększyć produkcję bojowych wozów piechoty, ponadtrzykrotnie zwiększyła się produkcja samochodów wojskowych, dwukrotnie zwiększyła się produkcja przeciwczołgowych systemów rakietowych, produkcja granatów moździerzowych zwiększyła się 42 razy. Udało się nawet uruchomić seryjną produkcję armatohaubic „Bohdana”, 6 sztuk miesięcznie trafia na front.

System odporności

Tymi samymi danymi posługuje się prezydent Wołodymyr Zełenski, czy słowom polityków można jednak ufać? Nawet jeśli dokładne liczby są inne, faktem jest coś innego – Ukraińcy zdołali przestawić państwo, społeczeństwo i gospodarkę do funkcjonowania w warunkach skrajnej niepewności.

Dziś nie wiedzą, czy i w jakim stopniu mogą liczyć na pomoc swoich sojuszników, bo nawet obiecane transporty amunicji docierają z opóźnieniem. Wiedzą z pewnością, że wojna potrwa długo i nic nie jest przesądzone. Więcej, wyniki badań społecznych opublikowanych pod koniec grudnia przez Centrum Inicjatyw Demokratycznych im. Ilki Kuczeriwa ujawniają, że na pytanie „jakie uczucia żywi Pan/Pani, gdy myśli o przyszłości Ukrainy?” najwięcej wskazań, bo 60,8 proc. zdobyła nadzieja, o połowę mniej, 34,4 proc. drugi w rankingu strach, zaraz po nim pojawia się jednak optymizm – 31,1 proc. Pesymizm wskazało tylko 5,8 proc. badanych. Ciągle zdecydowana większość, bo 88,1 proc. deklaruje, że wierzy w zwycięstwo Ukrainy.

To bardzo wysokie morale nie oznacza, że Ukraińcy bezkrytycznie podchodzą do rzeczywistości – coraz krytyczniej oceniają działania władz politycznych, doskwiera im korupcja, ciągle jednak deklarują, że są gotowi ponosić ofiary niezbędne w czasie wojny, nawet jeśli będzie to potrzebne dłuższy czas.

W istocie tajemnica ukraińskiego sukcesu polega na umiejętności przejścia do życia w warunkach skrajnej niepewności.

W takiej sytuacji nie sposób planować, w każdej chwili trzeba być gotowym na nieprzewidywalne. Stało się to możliwe, bo Ukraińcom udało się zbudować złożoną strukturę społecznej odporności na ciągły kryzys – przedsiębiorstwa, organizacje społeczne, zarządzający infrastrukturą lokalną i krajową działają tak, jakby wojny nie było. Gdy śnieg spadnie, ulice są posprzątane, śmieci są wywożone. Gdy rosyjski atak odetnie elektryczność, biznesy nie przestają działać, tylko włączają generatory, ewentualnie obsługują klientów przy świeczkach, zastrzegając, że w takich warunkach niemożliwe są płatności kartą. Spektakle w teatrach rozpoczynają się od informacji, gdzie znajdują się najbliższe schrony. Często jednak na scenie pada dodatkowa informacja – w razie alarmu zespół gra dalej, ale nie będzie miał za złe nikomu, kto zdecyduje się opuścić widownię, by się ukryć.

Równowaga życia i wojny

Podejście, które Ukraińcy nazywają czasem „war-life balance” to jeden z filarów systemu odporności umożliwiającej funkcjonowanie w czasach skrajnej niepewności. Najlepszy sposób, by tę niepewność zmniejszyć, to zachowywać się „normalnie” – chodząc do teatru, kawiarni, kupując i pracując. By to było możliwe, potrzebne są kolejne filary systemu odporności. Najważniejszy systemowy – to siły zbrojne zapewniające względne bezpieczeństwo na obszarach nieobjętych działaniami wojennymi. Kolejny, to krąg rodzinny zapewniający stałe wsparcie materialne i emocjonalne. Dalej, zorganizowane społeczeństwo obywatelskie i ruch wolontariacki zapewniający wsparcie tam, gdzie nie docierają lub nie radzą sobie władze publiczne: od pomocy armii po wsparcie dla osób wewnętrznie przesiedlonych, weteranów, a nawet poszkodowanych przez wojnę zwierząt.

Wszystkie te elementy działają bez wielkiego planu, w sposób zdecentralizowany, a jednak tworzą dobrze naoliwiony mechanizm, który powoduje, że postrzegana jakość życia w Ukrainie, mimo wspomnianej ciągłej niepewności nie pogorszyła się istotnie dla większości mieszkańców, mimo że wojna trwa już dwa lata.

Co ważniejsze, mimo ciągłego kryzysu i niepewności Ukraińcy nie tracą wiary w takie wartości, jak demokracja i pluralistyczne społeczeństwo. Uznanie dla demokracji jako najlepszego systemu politycznego nawet w czasie wojny wzrosło.

Ukraińskie doświadczenie warte jest głębszych analiz, które szczęśliwie ułatwiają sami Ukraińcy, badając się nieustannie. I tak w grudniu Instytut Socjologii Ukraińskiej Akademii Nauk opublikował imponujące opracowanie „Społeczeństwo w czasie wojny 2023 r.” Rok wcześniej ukazała się podobna praca opisująca rok 2022. Dzięki podobnym opracowaniom kto chce, może mieć dostęp do bezcennej wiedzy jak można działać w warunkach niepewności i ciągłego kryzysu nie tracąc społecznej spójności i zdolności do podejmowania działań zbiorowych.

Zepsuta pompa zamożności

To wiedza cenna nie tylko dla społeczeństwa ukraińskiego, bo kryzys i niepewność to kondycja dotykająca, nawet jeśli w mniej radykalnej niż wojna formie inne społeczeństwa. Bo nie tylko wojna w Ukrainie, w strefie Gazy i liczne wojny lub konflikty w Afryce, Azji i Ameryce Południowej niepewność o zasięgu globalnym generują. Wystarczy spojrzeć na kalendarz polityczny na 2024 rok, by dostać bólu głowy. Na początek, jeszcze w styczniu wybory w Tajwanie. A potem już leci: wybory prezydenckie w Rosji, wybory do Parlamentu Europejskiego, wybory w USA, z prezydenckimi włącznie, wybory w Wielkiej Brytanii.

Jedne są bardziej przewidywalne, inne generują znacznie więcej niepokoju. Jaki kształt będzie miał Parlament Europejski wobec wzrostu znaczenia sił prawicowego populizmu? I czy Donald Trump wróci do władzy? W istocie jednak nie o prawicowych populistów czy Donalda Trumpa u władzy chodzi. Ich ewentualne sukcesy to tylko polityczny wyraz znacznie głębszego problemu strukturalnego, który ciągle nie znajduje rozwiązania w społeczeństwach Zachodu.

Przypadek Stanów Zjednoczonych opisali dobrze m.in. socjolog Robert Putnam czy twórca kliodynamiki (historii matematycznej) Peter Turchin. Ten ostatni, analizując ewolucję systemów społecznych, przygląda się, jak działa „pompa zamożności”, czyli jak w konkretnym społeczeństwie kreowane jest bogactwo i jak następnie odbywa się jego dystrybucja.

W USA (i podobnie w większości państw Zachodu) od lat 70. XX w. pompa zamożności z mechanizmu redystrybucji, który zapewniał systematyczny wzrost zamożności wszystkim i zmniejszanie się nierówności działa w trybie akumulacji, który przekierowuje nadwyżki najbogatszym.

W rezultacie realne płace w niższych warstwach społecznych uległy stagnacji lub nawet zmniejszeniu, podczas gdy majątek finansowo-gospodarczej elity systematycznie się powiększa.

Pauperyzacja coraz szerszych warstw społecznych ma różne źródła, prowadzi też nie tylko do społecznej mizerii, ale także wytwarza napięcia w samym establishmencie. Zubożeniu mas towarzyszy bowiem parcie na elity, do których awans umożliwia wykształcenie dające szansę na zatrudnienie na stanowiskach wpływu w korporacjach i systemie władzy publicznej. Tyle tylko, że wybierających tę drogę awansu jest znacznie więcej, niż liczba stanowisk do obsadzenia. Konkurencja więc rośnie, niektórzy odkrywają, że nie mają szansy, by dołączyć do istniejącego establishmentu, więc zaczynają tworzyć kontr-elitę, która na krytyce dominującej elitę zdobywa popularność w spauperyzowanej części społeczeństwa.

To właśnie taki mechanizm wyniósł Trumpa do władzy w 2016 roku. W 2020 zwyciężył Joe Biden, w ciągu czterech lat nie usunął jednak żadnych strukturalnych czynników, jakie umożliwiły Trumpowi zwycięstwo. Pompa zamożności dalej działa w jednym kierunku, kosztem najbiedniejszych przesuwa bogactwo do najbogatszych. Jeśli więc Trump lub jeszcze gorszy odpowiednik wróci do władzy, to nie dlatego, że Demokraci nie mają dobrego kandydata, tylko dlatego, że nie potrafili pozbawić populizmu strukturalnego zaplecza w postaci uzasadnionego społecznego niezadowolenia.

Czas turbulencji

Wyborczy cykl roku 2024 nie przyniesie żadnych rozstrzygnięć, choć oczywiście wyniki będą miały bezpośrednie znaczenie. Choćby dla dalszej polityki Stanów Zjednoczonych, Unii Europejskich i poszczególnych państw europejskich wobec Rosji i wojny w Ukrainie. To niezwykle ważne, jednak strategicznie istotny jest fakt, że rok 2024 będzie tylko pasmem ważnych wydarzeń politycznych składających się na fazę politycznych turbulencji, w jaką Zachód wszedł już jakiś czas temu. Turbulencje te będą się nasilać, aż znajdzie się rozwiązanie dla będących ich źródłem problemów strukturalnych. Pytanie więc, czy uda się przestawić pompę zamożności w kierunku redystrybucji i zmniejszania nierówności w sposób pokojowy, a nie rewolucyjny?

Odpowiedź poznamy w ciągu mniej więcej dekady, o ile można polegać na doświadczeniu historycznym. I odpowiedź ta będzie wykuwać się wraz ze zmianą paradygmatu gospodarczo-technologicznego zwanego zielono-cyfrową transformacją niezbędną ze względu na inny czynnik kryzysowy, jakim jest katastrofa klimatyczna, i szerzej – ekologiczna, związana m.in. z masową utratą bioróżnorodności. Kryzys klimatyczny jest dobrze opisany naukowo, co nie oznacza, że dysponujemy wiedzą wystarczającą, by wyjść z pola niepewności do przestrzeni zarządzalnego racjonalnie ryzyka.

Owszem, wiadomo, że stężenie gazów cieplarnianych w atmosferze rośnie, a wraz z nimi rośnie temperatura atmosfery oraz zwiększa się ilość zakumulowanego ciepła w takich zbiornikach, jak oceany. Naukowcy też są w stanie szacować konsekwencje tezo wzrostu. Ciągle jednak pozostaje olbrzymie pole niepewności dotyczące oceny tempa zmian: czy wzrost temperatury przyspiesza, czy też rośnie proporcjonalnie do wzrostu stężenia gazów cieplarnianych? Odpowiedź jest ważna nie tylko ze względu na samą dynamikę zmian, ale także inny czynnik niepewności – możliwość przekroczenia tzw. punktów przełomu.

Uczeni obawiają się, że konsekwencje wzrostu temperatury nie będą rozwijały się w sposób proporcjonalny tylko dojść może do gwałtownych zmian parametrów funkcjonowania systemu ziemskiego, z takimi skutkami, jak np. znaczne osłabienie lub zatrzymanie cyrkulacji północnoatlantyckiej. To zaś oznaczałoby radykalną zmianę warunków klimatycznych.

W tej chwili nie sposób dokładnie określić, w jakich warunkach przekroczymy owe punkty przełomu, zagrożenie jest jednak realne i najlepszym sposobem zmniejszenia niepewności wynikającej z niepełnej wiedzy byłoby zastosowane tej wiedzy, jaką mamy o zmianach klimatycznych. A ta podpowiada, co należy zrobić, by zmniejszyć ryzyko katastrofy.

Tym sposobem jest, jak wiadomo zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych. To oznacza głęboką transformację technologiczno-gospodarczą polegającą na odejściu od paliw kopalnych. Zarówno uczeni, jak i aktywiści proekologiczni zwracają uwagę, że działania podejmowane przez państwa są niewystarczające. Zobowiązania ograniczenia emisji przyjęte w ramach Porozumienia paryskiego dla klimatu w 2015 roku, nawet jeśli byłyby zrealizowane, dają szansę na zatrzymanie wzrostu temperatury na poziomie 2,7-3 st. C w stosunku do kresu przedprzemysłowego. A powinniśmy zatrzymać się na poziomie 1,5 st. C.

Problem w tym, że nawet te niewystarczające działania podjęte choćby przez Unię Europejską w ramach Europejskiego Zielonego Ładu wywołują coraz większy społeczny sprzeciw. Konserwatywny francuski dziennik „Le Figaro” pisze wręcz o ekologicznej kontrrewolucji w Europie, podobnie też pisał brytyjski „The Economist”.

Populiści odkryli, że koszty transformacji mogą być równie dobrym paliwem do politycznej mobilizacji, jak straszenie imigrantami.

Podstawą tej skuteczności nie jest nieświadomość kryzysu klimatycznego przez „ciemny” lud podatny na populistyczną propagandę. Tą podstawą jest opisany wcześniej problem strukturalny i popsuta pompa zamożności. W takiej sytuacji transformacja odbierana jest jako kolejna próba akumulacji majątku przez najbogatszych kosztem najbiedniejszych. Samo zapewnienie, że transformacja ma mieć sprawiedliwy charakter, nie wystarczy tak długo, jak długo tryb pompy zamożności nie zostanie odwrócony w kierunku zmniejszania nierówności.

Nadzieja mimo niepewności

Rok 2024 będzie więc rokiem niezwykle intensywnym politycznie, zarówno na świecie, jak i w Polsce. Ta intensywność będzie skłaniała do koncentracji na bieżącej polityce, zmniejszając chęć rozumienia, jakie głębokie strukturalne procesy będą miały wpływ na polityczne rozstrzygnięcia. Jak pisałem, w USA rzeczywistym problemem nie jest Donald Trump, tylko czynniki, jakie umożliwiły mu dojście do władzy.

W Polsce koalicja 15 października najprawdopodobniej skonsoliduje polityczne zdobycze podczas wyborów samorządowych w kwietniu i wyborów do Parlamentu Europejskiego w czerwcu. Wyborczy kalendarz sprzyja październikowym zwycięzcom, choć powinni oni pamiętać, że wspomniany na wstępie wielki polityczny kapitał uzyskany w wyniku kampanii wyborczej i wygranych wyborów to rzecz niezwykle ulotna. Jak każda postać kapitału, warto odwołać się do klasyka, nie jest czymś stałym tylko formą relacji społecznej. W tym przypadku: relacji łączącej polityków z ich wyborcami i szerzej, społeczeństwem.

Przebieg kampanii wyborczej pokazał, jak złożony to jest związek. Jeszcze w lipcu-sierpniu nikt nie mógł być pewien ani poziomu społecznej mobilizacji, ani wyniku wyborów. Owszem, badania pokazywały, że większość Polek i Polaków miała już dość władzy PiS, ale tylko część tej większości żywiła przekonanie, że warto głosować na opozycję. O przyczynach tego zwątpienia, zwłaszcza w najmłodszym elektoracie, warto pamiętać, bo wyraża się w nich krytyczna ocena i zniechęcenie do polskiej klasy politycznej, również przedstawicieli partii tworzących obecny rząd. Ocena ta nie straciła ważności 15 października, kiedy to niezdecydowani i niechętni wyborcy jednak ruszyli do urn wyborczych. Ich aktywizacja niekoniecznie musi oznaczać zmianę wcześniejszych ocen, a oddane głosy nie muszą być wyrazem nagłego wzrostu zaufania do polityków i reprezentowanych przez nich partii.

Tak więc polityczny kapitał obozu rządzącego oparty jest na złożonej relacji, w której obok więzów lojalności stałych zwolenników konkretnych formacji silnie obecny jest komponent niepewności, która nęka tę część, która zagłosowała mimo wszystkich wątpliwości. Uwzględnienie tego komponentu może mieć decydujące znaczenie dla powodzenia rządzącej koalicji. Bo jakkolwiek silny ma ona mandat do sprawowania władzy uzyskany w wyborach, podpiera go kapitał polityczny o niezwykle złożonej, ale i kruchej strukturze.

Ważne również będzie zrozumienie, że nawet jeśli PiS na skutek wyborczej porażki ulegnie marginalizacji, a nawet dekompozycji, nie znikną strukturalne powody, dla których PiS doszedł do władzy.

Niech więc 2024 będzie rokiem nadziei podpowiadającej, że mimo wojen, kryzysu i niepewności możemy mieć wpływ na rzeczywistość i kształtować ją tak, by uniknąć katastrofy. Niech to jednak będzie mądra nadzieja i nie przesłania krytycznego realizmu, który z kolei podpowiada, że katastrofa jest jednym z możliwych scenariuszy.

Na zdjęciu ilustrującym artykuł: osoba przechodzi przez kładkę dla pieszych podczas pierwszego wschodu słońca w nowym roku w Seulu 1 stycznia 2024 roku. Zdjęcie: Jung Yeon-je / AFP

;

Udostępnij:

Edwin Bendyk

*Edwin Bendyk, dziennikarz, aktywista społeczny, pisarz. Od lipca 2020 prezes Fundacji im. Stefana Batorego. Szef działu Nauka w „Polityce”. Twórca Ośrodka Badań nad Przyszłością Collegium Civitas i wykładowca Graduate School for Social Research PAN. Autor książek „Zatruta studnia. Rzecz o władzy i wolności” (2002), „Antymatrix. Człowiek w labiryncie sieci” (2004), „Miłość, wojna, rewolucja. Szkice na czas kryzysu” (2009) oraz „Bunt Sieci” (2012), „Jak żyć w świecie, który oszalał” (wspólnie z Jackiem Santorskim i Witoldem Orłowskim, 2014). Członek Polskiego PEN Clubu. Sympatyk alternatywnej sztuki, uczestnik wielu inicjatyw oddolnych, entuzjasta lokalnych mikroutopii.

Komentarze