0:00
0:00

0:00

Na początku grudnia zebrania w firmach oraz zajęcia rodziców dzieci przedszkolnych i szkolnych odbywają się pod znakiem mikołajkowych upominków. Dość sympatycznie, tylko najbardziej sceptyczne osoby narzekają na dżingelbelle. Ostatni miesiąc w roku jest jak wiadomo dziwnie krótki, walka gargantuizmu pierniczkowego z cynicznymi deklaracjami robienia zapasów mrożonek narasta proporcjonalnie do częstości emitowania wszędzie i bez przerwy reklam domowego ciepła wytwarzanego przez zakupy. Kulminuje w przedostatnim tygodniu grudnia.

Coraz więcej osób przesyła sobie memy separujące od słodkości bożonarodzeniowych: „Ze świąt najbardziej lubię, gdy jest już po” – informujemy bańkę i zbieramy lajki, choć przecież wcześniej serduszkowaliśmy choinki, rękodzieło, wypieki. Zakupów nie polecamy, gdyż panuje moda na niekupowanie. Upominków zrobionych własnoręcznie z pewnością nie oczekują wspominani rodzice małych i większych dzieci, eksploatowani bezlitośnie tematem przewodnim miesiąca, realizowanym w ramach działalności placówek szkolno-oświatowych. Kilometry łańcucha, listy do świętego Mikołaja, pierniczki, których tu nie uniknę, choć powtórzenia obciążają styl. Owszem, ratownicy ego małych artystów wrzucą foty ekologicznych drzewek z chleba i gliny, ale przecież rozumiemy świetnie, że to akty desperacji.

Niedokładny, oparty na doświadczeniu życiowym research, pod którym się podpiszę, pozwala postawić tezę, iż choć dialektyka tradycji i jej odpierania dotyczy wszystkich, za większość zdarzeń w miesiącu grudniu odpowiadają kobiety, gdyż tak niegdyś bywało.

Przeczytaj także:

Fabuła z życia kobiety

Rano dziennikarka TVP powiedziała na wizji: „bo kobiety tak mają, że do świąt ze wszystkim muszą zdążyć”. Przez cały ostatni miesiąc roku mój szef zarządzając zebrania, zaczyna od inwokacji do „szczególnego czasu”. W tym akurat nie jest oryginalny, wszyscy uważają, że trzeba się wytłumaczyć z zawracania kobietom głowy przed świętami. Choć adwent wydaje się krótki (zwłaszcza łasuchom wyjadającym tematyczne czekoladki), nieznośnie długo trwa ta mobilizacja, wywołując oburzenie koniecznością prowadzenia na uczelni zajęć w tygodniu poprzedzającym ferie.

Frazę o zdążeniu można rozumieć praktycznie – wiele osób próbuje doprowadzić do końca rozmaite projekty. Kończymy rok księgowo, a to może oznaczać kontrole, przeglądy i bilanse całkiem konkretne, nie zaś duchowo-egzystencjalne. Uwagami „najbardziej lubię po”, „ze wszystkim muszę” najczęściej dzielą się kobiety, a ma to przyczyn kilka.

Ukorzenione jest w przekonaniu, iż kobiety odpowiadają za magiczno-praktyczny aspekt święta religijnego. Obrzędy „oficjalne”, „instytucjonalne” należą do mężczyzn. Fabuła Bożego Narodzenia opowiada o wydarzeniu z życia kobiety, czyli porodzie w złych warunkach oraz wyniesieniu, jakiemu podlega położnica uczyniona na chwilę bohaterką za sprawą dziecka. Symbolika tego wydarzenia jest celebrowana w Kościele, żeńskiej załodze tratwy „Tradycja” pozostaje więc stworzenie odpowiedniej, rodzinnej oprawy przybywającym zewsząd darczyńcom-biesiadnikom. Aranżujemy domową magię tyleż komplementarną, ile konkurencyjną wobec tej, która zakłada niewieścią bierność i dziecięco-męską sprawczość nawet w momencie porodu.

Im więc podnioślej w kalendarzu liturgicznym, tym słodziej w domu, ponieważ mamy obowiązek wytworzyć prywatny odpowiednik, swego rodzaju zaplecze religijnego święta.

Przygotowania obejmują dom, stół i domowników, ale prowadzone są pod kierownictwem pani domu. Staroświeckie określenie „pani domu” przeżywa w grudniu renesans. Można by tu przypomnieć zgrabną kategorię matki gastronomicznej, ukutą przez Sławomirę Walczewską w książce „Damy, rycerze i feministki” , by stwierdzić, iż matki, gospodynie i panie tańczą między kuchnią, choinką i stołem, nie zapominając oznajmiać, jak im w bucikach do tego układu ciasno i trudno.

Czy można je wobec tego zrzucić? Wiemy przecież, że uroczyste szykowanie jest trudne do pogodzenia z inną pracą i pochodzi z czasów, gdy pani domu miała pomocnice.

W źródłach staropolskich zwykle i tak mowa jest o ugaszczaniu przez panów – Sobieskiego, Branickiego - ale wymieniane w anonimowych wierszach gatunki ryb skrobane były niewątpliwie przez dziewki, których odmrożone ręce do poezji nie weszły. Sięgnijmy do propozycji na Wigilię z „365 obiadów” Lucyny Ćwierczakiewiczowej, pamiętając iż były do recepty w wieku XIX nowoczesne, pisane w zgodzie z ideą zdrowia i higieny. Spis potraw jest imponujący, ale reformatorka narodowej kuchni zwracała się do mieszczek zatrudniających pomoce mające kupować, dźwigać, sprawiać, siekać, zagniatać. Deserowo brzmią w tym spisie leguminy i komputy. Reszta, choć nowocześnie prosta, wymaga brudnej-żmudnej roboty – tak karpie i leszcze z rodzenkami, jak pierożki kruche i paszteciki. Tak czy owak można wybrać dwanaście potraw na miarę możliwości rąk podkuchennych, by gospodyni i żona zasłużyła na dobry humor męża, zwłaszcza w czarowną noc narodzenia.

Podobnie rzecz się ma z porządkami – przecież niegdyś raczej zarządzanymi niż wykonywanymi osobiście. Inaczej przebiegały te preparacje w rodzinach chłopskich, ale i skromniejszy stół szykowała gospodyni z pomocą domownic, nie zaś domowników. To jasne jak pierwsza gwiazdka na niebie.

Zdemokratyzowanie gospodarstwa oznacza w praktyce przejęcie czynności niegdyś rozłożonych między żeńskim personelem domu. Wzorem cnót w tej kwestii jest uśredniony model szlachecko-mieszczański. AAAby podtrzymać tradycję trzeba było związać nas z nią tam, gdzie pękła z powodu zmian społecznych. Oczywiście, dziś też wiele osób zatrudnia pomoce domowe, choć mówi się o tym w towarzystwie wyjątkowo pokrętnie, zwłaszcza reprezentując lewicowy światopogląd. Zapewne w domach celebryckich i bogatych za błysk okien, porcelany i galarety odpowiadają fachowe pracownice, często zatrudnione na czarno.

Kobiety ciągną wózki z prezentami i nastrojem

Statystycznie jednak kobiety ciągną osobiście te wózki z prezentami i nastrojem, rozdzielając zadania dzieciom i partnerom. Dowodem wyższego stopnia wyemancypowania jest zaś przytarganie choinki, gdy mężczyzny brak lub nie wykazał się zgodnie z oczekiwaniami gotowością rekonstrukcji roli drwala.

Zaczerpnięta z siedemnastowiecznej pieśni angielskiej fraza „praca kobiety nigdy się nie kończy” – tytuł wystawy zorganizowanej przez krakowskie Międzynarodowe Centrum Kultury w 2013 roku – oznacza, że nie kończy się na święta, nawet gdy ściśle religijne motywacje przestają regulować nasze życie prywatne. Także w sekularyzującym się społeczeństwie kobiety dbają o świąteczne kotwice, świecko odtwarzając wyjątkowość chwili, poświęconej czystości, ładowi, obdarowaniu innych. Być może ten ostatni aspekt – obdarowanie – jest najważniejszy w psychologicznych przyczynach przedwigilijnego umordowania kobiet.

Scena obdarowania musi być odpowiednio przygotowana – stąd zdobienie, glansowanie, pucowanie. Aktorzy/aktorki przebrani, nawet jeśli na co dzień żyją w konflikcie, są niechlujni, a nawet przemocowi – w „ten wieczór” i następujące po nim dni obfitości błysną bielą, zapachną perfumami i jodłą.

Reklama rodziny przy wieczerzy jest obrazem głębokiego pragnienia harmonii, dosytu, miłości. Dajemy się naciągać kapitalizmowi, by spełnić utopijne pragnienie o szczęściu.

Zarazem chętnie dzielimy się opowieściami o złym Mikołaju, Scrooge’u, który nie zmiękł, pijanym w święta ojcu. Bo czujemy, że dekoracje są sztuczne. Mimo to wyjmujemy je z pudełek i powtarzamy banały na temat pojednania przy stole, żeby złapać kawałki baśni o dzieleniu się dobrem.

Magiczny występ Matek Odświętnych

Na co dzień kobiety żyją między zrealizowanymi postulatami równouprawnienia a niezrealizowanymi postulatami równouprawnienia. Aktualne jest twierdzenie, iż wciąż przybywa nam obowiązków w przestrzeni społecznej, a nie ubywa tych w prywatności. Jasne, powtarzam tu ogólne przeświadczenie, które ma półcienie i subtelności.

Przede wszystkim wiele z nas skutecznie wymyka się „tradycji” w jakimś dostępnym na rynku idei stylu lub wymyśla swój indywidualny. A jednak w połowie grudnia zaczynamy planować rodzinne lub przyjacielskie spotkania, które niekoniecznie mają cokolwiek wspólnego z wiarą w przyjście Bożego Syna. Stają się magicznym występem Matek Odświętnych, pięknie ubranych, sprawczych nie tylko w sferze materialnej, ale i psychologicznej. Nasi bliscy zostają włączeni do rytuału dobra, obecnego w wymagających cierpliwej pracy pierogach i ciastach. Będzie pięknie, odejdą troski. W nagrodę dostaniemy jakiś prezent – poza perfumami, spodziewamy się miłości.

Sądzę, że tak mniej więcej działa mechanizm powtórzenia, niezmienny mimo krytycznych postaw. W gruncie rzeczy nie umiemy mu się skutecznie wymknąć, bo także wyjazd w góry, minimalizm, czy skorzystanie z zaproszenia bardziej wkręconej części rodziny reprodukuje zasady główne – ma nas zintegrować, odświeżyć, odgonić lęki i samotność. Zorganizowanie Wigilii dla potrzebujących pozostaje w tej logice, choćbyśmy po odśpiewaniu kolęd na miejskim placu wrócili do nieustrojonego domu.

Można zapytać, czy w całej tej reprodukcji obyczaju kobiety odgrywają rolę strażniczek, narzekających na warunki pracy, ale nie zmieniających zawodu. Nie lubię takiego myślenia, obciążającego nas dodatkowo odpowiedzialnością za reguły, których nie negocjowałyśmy. Zapewne świąteczna praca wywodzi się z podziału obowiązków trzymających kobiety blisko domu i gospodarstwa, ale też jest zrozumiała psychologicznie. Sama z siebie nie ustanie. Napędza gospodarki. Nawet gdybyśmy wszyscy wyjechali gdzieś na święta, rytuał daru-nadmiaru będzie się powielał, choćby w kosztownej decyzji szusowania w górach lub wygrzewania kości nad ciepłym morzem. Obojętność na masową skalę póki co raczej nie nadejdzie.

Gdybym pisała ten tekst dla popularnego pisma psychologicznego, zaleciłabym nam zrobienie czegoś przyjemnego dla siebie z włączeniem – czemu nie – stada. Tego bliskiego, domowego, ale i wykrojonego ze społecznego ciasta wedle reguł, które uznajemy za ważne. Skąd mamy wiedzieć, co jest przyjemne dla innych stad domowych? Ja nie wiem, dlatego nie krytykuję pierniczkowania, choć sama nie umiem i po prostu nie mam czasu, ponieważ w grudniu każdy mój dzień jest jak co dzień, wypełniony czynnościami zawodowymi i domowymi, których nie zawieszam mimo sugestii, iż przed świętami to już naprawdę tego czy owego nie należy wymagać, bo panie obejmują dowodzenie na froncie świątecznym, szykują bombki i makiełki.

To co prywatne jest więc modelowane także w świeckiej sferze publicznej, nie tylko przez strojenie miast, lecz i przez zwyczaj delikatnego wskazywania kierunku, swoistego napominania kobiet, iż powinny być w grudniu bardziej niż zazwyczaj zajęte domem.

Ten komunikat, zwielokrotniony przez instytucje wysyłające nam życzenia, pracowe opłatki, skracanie kobietom dnia urzędowania w Wigilię współbrzmi z reklamami.

Spojrzenie z boku, ryzykowne (przecież tkwię jak najbardziej w środku), pozwala stwierdzić, że kobiety, dobrowolnie, choć nie bez nacisków z zewnątrz, wchodzą w robotę przedświąteczną. Ten moment w roku jak żaden inny dostarcza materiału do badań społecznych nastrojów, konsumenckich potrzeb, utrwalonych konieczności. Pozwala też zdiagnozować kulturę jako źródło czarownych obietnic, wiążących spełnienie z gigantycznym wysiłkiem uczestniczących w niej osób.

Nie wiem, czy warto tak się starać, by po wszystkim płakać nad zmiętymi opakowaniami po prezentach, ale to się szybko nie skończy, skoro nawet o depresji społecznej i kryzysie moralnym opowiadamy sobie wykorzystując strukturę obrzędów świątecznych. Martwimy się, co z pustym talerzem dla wędrowca, gdy poniewieramy realnymi ludźmi na granicy. Nie zakładamy radykalnego odstąpienia od obyczaju.

;
Inga Iwasiów

Pisarka, profesorka literaturoznawstwa, pracuje w Uniwersytecie Szczecińskim. Ostatnio wydała poiweść "Kroniki oporu i miłości" (wyd. Świat Książki) oraz zbiór esejów "Odmrażanie. Literatura w potrzebie" (Wyd. Naukowe Uniwersytetu Szczecińskiego).

Komentarze