USA, jako gospodarka o wysokiej konsumpcji i uzależniona od importu, może ponieść poważne konsekwencje w postaci wzrostu cen i spowolnienia gospodarczego. Ale rykoszetem dostanie cała globalna gospodarka — pisze dr Łukasz Rachel, ekonomista z University College London
W sobotę prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump ogłosił wprowadzenie 25-procentowych ceł na większość importowanych towarów z Kanady i Meksyku oraz dodatkowe 10-procentowe cła na towary z Chin. Kanadyjska ropa naftowa została objęta niższą stawką w wysokości 10 procent. Nowe taryfy mają wejść w życie od wtorku.
O co chodzi Trumpowi, i co to oznacza dla amerykańskiej i globalnej gospodarki?
Dla uważnych obserwatorów może to brzmieć znajomo. Trump już podczas swojej pierwszej prezydentury nakładał cła, na przykład na import stali i aluminium w 2018 roku. Dziś dostępne są już badania tej polityki. Pokazują one, że protekcjonizm często prowadzi do niezamierzonych konsekwencji, takich jak wzrost kosztów surowców i osłabienie konkurencyjności amerykańskich producentów.
W każdym razie prawdą jest również, że wojna handlowa z 2018 i 2019 roku nie załamały ani amerykańskiej, ani światowej gospodarki.
Obecne cła są jednak bardziej kompleksowe i obejmują większą liczbę kluczowych produktów i partnerów handlowych.
Na przykład poprzednie cła na Chiny nie obejmowały iPhonów, a te ogłoszone w ten weekend są zakrojone szeroko, bez wyjątków i ustępstw.
Są też znacznie większe. Ich bezpośredni koszt to około 1 proc. PKB USA, co oznacza, że w jeden weekend Trump ogłosił wojnę handlową dwa razy w swoich rozmiarach większą niż wszystkie cła ogłoszone za poprzedniej prezydentury.
Jest tak, ponieważ zarówno Kanada, jak i Meksyk to aż 14 proc. importu USA (czyli razem 28 proc.). Chiny to kolejne 18 proc. Dodatkowo, w przeciwieństwie do wcześniejszych ceł nałożonych na Chiny, które były wprowadzane stopniowo, obecne restrykcje mają być wprowadzone od razu.
Trump uzasadnił wprowadzenie ceł jako środek przeciwdziałania „poważnemu zagrożeniu” związanemu z nielegalną imigracją oraz napływem narkotyków, w tym fentanylu, przez granice USA. Trudno jednak brać takie tłumaczenie na poważnie.
Po pierwsze, problem z fentanylem jest obecny w zasadzie tylko na południowej granicy: w ubiegłym roku amerykańska Służba Celna przechwyciła około 19 kilogramów fentanylu na północnej granicy, w porównaniu do niemal 9600 kilogramów na granicy z Meksykiem, gdzie kartele produkują ten narkotyk na masową skalę. Nakładanie ceł na Kanadę nie ma więc tutaj sensu. Podobnie jest, jeśli chodzi o migrantów.
Po drugie, trudno sobie wyobrazić, by cła miały jakieś bezpośrednie przełożenie na przemyt lub na migrację.
Rzeczywiste przyczyny leżą raczej w polityce protekcjonizmu gospodarczego, mającej na celu wsparcie krajowej produkcji kosztem handlu międzynarodowego. Sam Trump i stratedzy z jego ekipy często powołują się na potrzebę zmniejszenia deficytu handlowego z resztą świata.
W rozumieniu Trumpa cła mają chronić krajowych producentów przed konkurencją z zagranicy i w ten sposób mają realizować politykę MAGA.
Czy cła przywrócą MAGię Ameryce? To więcej niż wątpliwe.
Podstawowy problem polega na tym, że w dzisiejszym świecie zglobalizowanych łańcuchów dostaw wiele komponentów jest importowanych, a dobra często wielokrotnie przekraczają granicę, zanim trafią w finalnej formie do konsumentów. Dobrym przykładem jest tutaj kompleks produkcji motoryzacyjnej w okolicach Detroit, gdzie w pół-złożone samochody niejednokrotnie przekraczają kanadyjsko-amerykańską granicę.
Trudno sobie do końca wyobrazić, jakie skutki dla tak zorganizowanej produkcji będą miały Trumpowe cła. Najprawdopodobniej w tego typu przypadkach sprowadzą się one do potrzeby bardzo kosztownej i nieefektywnej reorganizacji procesów produkcyjnych. Ucierpią kanadyjskie i amerykańskie firmy oraz ich pracownicy.
Oczywiście nie wszystkie dziedziny produkcji będą dotknięte w tak drastyczny sposób. Ale prawda jest taka, że wiele komponentów Ameryka importuje. Wzrost cen części składowych produkcji przełoży się na presję kosztową, co może prowadzić do problemów finansowych amerykańskich firm, zwolnień lub wyższych cen dóbr finalnych.
Paradoksalnie więc cła mogą doprowadzić do spadku konkurencyjności amerykańskiej produkcji, przynajmniej jeśli chodzi o sprzedaż na rynkach trzecich.
Presja kosztowa wywołana droższymi komponentami będzie dotykać amerykańskich, ale już nie chińskich, czy europejskich producentów (przynajmniej do czasu strategicznej odpowiedzi w ramach wojny handlowej).
Dodatkowym powodem, dlaczego logika Trumpa może się nie sprawdzić, jest kurs dolara. Amerykańska waluta umocniła się podczas pierwszego salwa ceł w 2018 i 2019 roku. Również w ostatnich miesiącach dolar szybował coraz wyżej, szczególnie kiedy Trump mówił o cłach – w sumie od wyborów ponad 6 proc. do góry w stosunku do euro.
Te ruchy osłabiają konkurencyjność amerykańskich producentów na rynkach światowych.
Wszystko to powoduje, że biznes bynajmniej nie jest zachwycony. Nowa runda ceł nałożonych przez Trumpa została stanowczo potępiona przez środowiska takie jak Amerykańska Izba Handlowa. Redakcja „The Wall Street Journal” określiła ją jako „najgłupszą wojnę handlową w historii”.
Na tym nie koniec. Logika ceł według Trumpa skupia się na producentach, a nie bierze pod uwagę konsumentów. Podstawowym skutkiem ceł jest wzrost cen importowanych towarów. Jeśli czegoś dowiedzieliśmy się o konsumentach przez ostatnie lata, to że bardzo, ale to naprawdę bardzo nie lubią drożyzny. Jeśli ceny pójdą w górę, konsumenci będą mniej niż entuzjastyczni.
Bezpośredni impuls inflacyjny z ogłoszonych ceł nie jest, póki co, katastroficzny. Ale ekonomiści obawiają się, że uruchomi on mechanizm wzrostu oczekiwań inflacyjnych.
Może się tak stać, szczególnie biorąc pod uwagę prawdopodobieństwo eskalacji (np. objęcia programem ceł krajów UE) oraz oczekiwaną odpowiedź z krajów dotkniętych cłami. Jest to o tyle problematyczne, że oczekiwania inflacyjne w ostatnich miesiącach – od momentu wyborów w USA – już niepokojąco rosły.
Jeśli wprowadzone cła doprowadzą do wzrostu inflacji lub oczekiwań inflacyjnych, amerykańska Rezerwa Federalna (Fed) może być zmuszona do podwyższenia stóp procentowych, aby walczyć z inflacją. Wzrost kosztu kredytu to według badań poważny powód niezadowolenia konsumentów (a także firm). MAGii znowu nie widać.
Jeśli cła nie pomagają ani konsumentom, ani znacznej liczbie producentów, to może chociaż dadzą radę zamknąć deficyt handlowy USA? Niestety, także i w tym aspekcie – pudło.
Ekonomiści są zgodni co do tego, że deficyt wynika z uwarunkowań makroekonomicznych – a konkretnie z apetytu gospodarek do inwestowania i oszczędzania. Ameryka względem reszty świata ma nadwyżkę inwestycji w stosunku do oszczędności, pożycza pieniądze z reszty świata, a kiedy wzrasta netto krajowe zadłużenie, rośnie również deficyt handlowy – ponieważ pożyczone pieniądze są wydawane na zagraniczne towary i usługi. Zmniejszenia luki handlowej mogą dokonać polityki zmniejszające poziom krajowego zadłużenia. Oszczędności finansowe gospodarstw domowych i przedsiębiorstw muszą wzrosnąć lub deficyty rządowe muszą się zmniejszyć.
Cła to w tym sensie chybiony strzał.
Nowa fala protekcjonizmu przypomina wcześniejsze epizody w historii, takie jak ustawa Smoota-Hawleya z 1930 roku, która drastycznie podniosła amerykańskie cła, pogłębiając Wielki Kryzys poprzez zmniejszenie handlu międzynarodowego. Podobnie jak wtedy, obecne cła mogą doprowadzić do efektu domina, w którym partnerzy handlowi USA odpowiedzą własnymi restrykcjami, prowadząc do wojny handlowej.
Premier Kanady, Justin Trudeau, zapowiedział cła odwetowe w wysokości 25 proc. na amerykańskie towary o łącznej wartości 107 miliardów dolarów amerykańskich. Obowiązują one produkty takie jak alkohol, odzież, sprzęt sportowy oraz produkty spożywcze. Kanada również rozważa ograniczenia w eksporcie minerałów krytycznych, które są kluczowe dla amerykańskiego przemysłu technologicznego.
Meksyk zapowiedział podobne kroki, lecz na razie nie sprecyzował zakresu ceł odwetowych. Meksykański rząd może wdrożyć tzw. „karuzelowe taryfy”, które okresowo obejmują określone produkty, aby wywrzeć presję polityczną na konkretne grupy interesu w USA.
Chiny wyraziły „stanowcze potępienie” amerykańskich ceł i zapowiedziały podjęcie „niezbędnych działań” w celu ochrony własnych interesów. Możliwe odpowiedzi Pekinu obejmują ograniczenia eksportu metali ziem rzadkich, które są kluczowe dla amerykańskiego sektora technologicznego, oraz nowe restrykcje dla amerykańskich firm działających w Chinach.
A tymczasem administracja Trumpa daje sygnały o możliwym objęciu restrykcjami członków Unii Europejskiej. Trudno nie dostrzegać ryzyka, że ten konflikt handlowy rozleje się szybko i szeroko.
Eskalacja wojny handlowej może osłabić globalny wzrost gospodarczy i doprowadzić do podwyższonej zmienności na rynkach finansowych. USA jako gospodarka o wysokiej konsumpcji i uzależniona od importu, może ponieść poważne konsekwencje w postaci wzrostu cen i spowolnienia gospodarczego.
Rykoszetem dostanie cała globalna gospodarka.
Pojawia się więc pytanie: czy nowe taryfy są trwałym elementem strategii gospodarczej Trumpa, czy też służą jedynie jako narzędzie nacisku politycznego?
Optymistyczny scenariusz dla globalnej i amerykańskiej gospodarki jest teraz taki, że cła to element negocjacyjny czy PR-owy. Jak to zwykle bywa z Trumpem, istnieje możliwość, że zmieni zdanie, gdy objęte cłami kraje spełnią jakiś jego postulat lub dokonają symbolicznego ustępstwa. Ale jeśli nie, będzie to oznaczać, że opuściliśmy czas, kiedy Trump tylko groził i popisywał się, a wkroczyliśmy w bardziej niepokojącą epokę, w której zaczyna uderzać – niestety także dotychczasowych amerykańskich sojuszników – i niszczyć międzynarodowy system norm i standardów.
Adiunkt ekonomii, University College London
Adiunkt ekonomii, University College London
Komentarze