0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Ilustracja: Mateusz Mirys / OKO.pressIlustracja: Mateusz ...
  • Wokół placówek opiekuńczo wychowawczych wciąż funkcjonuje wiele stereotypów. Pierwszy, że w domach dziecka są tylko sieroty, czyli dzieci, które nie mają rodziców. To słyszę najczęściej. Ludzie bywają bardzo zdziwieni, gdy mówimy, że matka wychowanka coś zrobiła albo czegoś nie zrobiła. Pojawia się wtedy: „Ale jak to, matka?”.
  • Stereotyp drugi, że w POW mieszkają biedne dzieci, które chodzą ciągle zapłakane. Tak nie jest. Jest płacz, jest śmiech i jest wszystko, co się dzieje w domach, w rodzinach biologicznych czy zastępczych. Nasze dzieciaki są takie jak wszystkie inne – raz się śmieją, raz płaczą, raz rzucą słowem na „ka”, a innym razem powiedzą, że nas bardzo lubią.
  • Bywa trudno, bywa się na tę pracę złym, czasem ma się jej dość, widzi się niesprawiedliwość, zdarza się mobbing – dużo się dzieje, ale wiem, że jestem tu dla dzieciaków i że mimo trudności personalnych, kadrowych, sercem tego, co robię, są dzieci.

O swojej pracy w placówce opiekuńczo wychowawczej opowiada Kuba *, wychowawca w POW w jednym z polskich miast, który prowadzi profil na Instagramie „Wujek z domu dziecka”. Pisze o codzienności osób wychowujących się w pieczy zastępczej oraz ich wujków i cioć.

„Dobrze, że matki nie było, straciła szansę, żeby dostać takie ładne kwiaty”

Ewa Koza, OKO.press: Bliska mi osoba przez pół roku jeździła do domu dziecka, do 10-letniej dziewczynki. Dziecko ją odrzuciło po uroczystości, podczas której – zgodnie z jego życzeniem – usiadła na miejscu matki. Ta, mimo obietnic, nie dotarła. Tuż po tym wydarzeniu dziewczynka odmówiła kontynuacji spotkań. Z ust dyrektora placówki kobieta usłyszała: „Odrzucone dziecko często tak bardzo boi się ponownego odrzucenia, że gdy poczuje, że ktoś staje się dla niego ważny, czasem ucieka”.

Kuba, „Wujek z domu dziecka”: Ta historia łączy się mocno z moim doświadczeniem. U nas żadne dziecko nie jest sierotą, mało które ma uregulowaną sytuację prawną, czyli taką, w której oboje rodzice są pozbawieni władzy rodzicielskiej. Z reguły jeden z rodziców ma ją ograniczoną bądź zawieszoną. W sytuacji, o której myślę, mama miała ograniczoną władzę rodzicielską, w związku z czym brała udział w wychowywaniu syna. Gdy pojawił się temat komunii, powiedziała, że kupi dla niego garnitur i że nie chce, żeby spędził ten dzień w placówce, więc zabierze go na obiad.

Szanując to i mając na uwadze, że naszym celem długoterminowym jest powrót dziecka pod opiekę rodziców, zgodziliśmy się na tę propozycję. Ale kiedy nadszedł czas na zakup ubrań, matka stwierdziła, że nie ma pieniędzy, więc musieliśmy się tym zająć, działając w trybie pilnym. Nie dysponujemy nieograniczonym budżetem, więc uznaliśmy, że kupimy chłopcu ubranie, które przyda mu się również później. Trochę się zmieniło od czasu, kiedy szliśmy do komunii, teraz czarne spodnie-rurki i ładne, nowe trampki w dużym mieście przechodzą, bo – jak się okazało – połowa chłopców była tak ubrana.

W przeddzień uroczystości, gdy matka zobaczyła, co kupiliśmy, powiedziała, że ona się za pajaca wstydzić nie będzie, i poinformowała, że nie zjawi się w kościele. To było sobotnie popołudnie. W niedzielę rano była komunia i wypadałoby zrobić jakieś miniprzyjęcie.

Nie mieliśmy środków, żeby się tym zająć. Korzystaliśmy z tego, co było w placówce, ktoś coś dokupił w markecie, zrobiliśmy sałatkę i większy obiad. Podzwoniłem po znajomych, do dziś nie wiem, jak to zrobili, ale zorganizowali na niedzielne przedpołudnie tort. Co prawda, nie był spersonalizowany, ale był biały. Przywieźli też białe balony z helem.

Nie chciałem wierzyć, że matka nie pojawi się w kościele, ale gdy siostra zakonna poprosiła nas do zdjęcia, zrozumiałem, że ta kobieta naprawdę nie przyjdzie. Do zdjęcia stanąłem ja. Usiadłem też na miejscu rodziców, w pierwszej ławce, i wtedy poczułem, jak bardzo krzywdzące z perspektywy dzieci wychowujących się poza rodziną biologiczną są te wszystkie wierszyki: „Kochana mamo”, „Kochany tato”. Podobnie jak organizowane w szkołach uroczystości z okazji Dnia Matki i Dnia Ojca. Widziałem grymas na twarzy mojego podopiecznego, gdy te wierszyki były recytowane.

Nie wspomnę już o najtrudniejszym momencie, w którym trzeba było, żeby podszedł do mnie i dał mi różę dla rodzica.

Czułem, że łamie mu się serce, moje też się złamało.

Nie bardzo wiedziałem, co mam zrobić z tą sytuacją. Po mszy po prostu podziękowałem za kwiaty. Dzieciak, który zawsze z czułością mówił „mama” lub „mamusia”, wychodząc z kościoła powiedział: „Dobrze, że matki nie było, straciła szansę, żeby dostać takie ładne kwiaty”.

To był dla niego przełom. Dotąd stronił od kontaktów fizycznych, wtedy chwycił mnie za rękę, szliśmy tak całą drogę do placówki. Jakieś dwa czy trzy tygodnie później był Dzień Matki i usłyszałem z jego ust: „Nie napiszę do matki, bo chcę ją upokorzyć”. To mi pokazało, że jej nieobecność na tak ważnej uroczystości była dla tego dziecka bardzo bolesna.

Jak pan sobie radzi z własnymi emocjami po takich wydarzeniach?

Długo szukałem ujścia. Jestem gadułą, więc moi znajomi są bombardowani różnymi historiami. Daję sobie też przestrzeń na podróże, resetują mnie. I daję sobie zgodę na to, żeby w trakcie urlopu wyłączyć pocztę. Trochę trwało, zanim sobie na to pozwoliłem. Pomagają mi działania prospołeczne na rzecz dzieciaków i – chyba najbardziej – profil, który założyłem na Instagramie. Traktuję go jako przestrzeń do dzielenia się swoimi doświadczeniami i kontaktu z wychowawcami placówek, a czasem też z osobami, które lata temu były w pieczy. Instagram i podróże to moje dwa najważniejsze wentyle.

„Sercem tego, co robię, są dzieci”

Dlaczego zdecydował się pan na ten zawód?

Pochodzę z małej miejscowości, nasz dom był zawsze otwarty. Rodzice mieli otwarte serca, tak jest do dziś. Dużo dają, mało dostają. Mam tylko jednego brata, ale w naszym domu zawsze było dużo dzieciaków, sporo ich w naszej rodzinie. W szkole podstawowej zachłysnąłem się wolontariatami, w gimnazjum zrobiłem pierwszą zbiórkę przyborów szkolnych dla domu dziecka.

W technikum założyłem rejon Szlachetnej Paczki w swoim miasteczku, w którym nikt nie słyszał o tej inicjatywie. To był dla mnie trudny, przedmaturalny czas. Pamiętam, że od pedagożki szkolnej wielokrotnie słyszałem: „Zostaw to, masz maturę i egzamin zawodowy. Skoncentruj się na tym, bo nie zdasz”. A że lubię iść pod prąd, zrobiłem i maturę, i egzamin zawodowy, i Szlachetną Paczkę. Nie omieszkałem potem pójść do gabinetu pedagożki, żeby podzielić się swoją radością (śmiech).

Temat domu dziecka wędrował za mną od zawsze.

Jestem gadułą, ze wszystkimi rozmawiam. W trakcie kursu na prawo jazdy poznałem instruktora, którego brat pracował w domu dziecka. Skracając historię, dzięki temu pierwszy raz pojechałem do placówki opiekuńczo-wychowawczej. Miałem 18 lat, usiadłem na środku pokoju i nikt, zupełnie nikt, się mną nie zainteresował. Siedziałem tak sobie, trochę speszony, trochę zawiedziony, ale trochę zagadywałem. Niewykluczone, że gadałem bez sensu, byle zagłuszyć ciszę.

Ocknąłem się, gdy zobaczyłem, że znalazłem się w środku okręgu. Dzieciaki do mnie przyszły. To było piękne doświadczenie. Wszedłem jako obcy człowiek, dałem im czas i pojawiły się obok. Pomyślałem: „Kurcze, to chyba zawodowo też tak wygląda”. Wiedziałem, że to jest to, co chcę w życiu robić. Studiując robiłem praktyki, staże i pracowałem.

Pamiętam, że trochę mnie zawodziło to, że moja wizja idealnego świata, ambicja i chęć zmieniania rzeczywistości – taka młodzieńcza, nieokiełznana – była tak mocno bombardowana we wszystkich miejscach, które odwiedzałem. Poznałem bardzo różne osoby pracujące w zawodzie pedagoga, również takie, które nie są dobre w swojej roli. Wiedziałem, że chcę to robić inaczej.

Mam doświadczenie pracy w świetlicy środowiskowej i w prywatnej szkole, ale bardzo szybko poczułem, że dom dziecka jest moim miejscem. Bywa trudno, bywa się na tę pracę złym, czasem ma się jej dość, widzi się niesprawiedliwość, zdarza się mobbing – dużo się dzieje, ale wiem, że jestem tu dla dzieciaków i że mimo trudności personalnych, kadrowych, sercem tego, co robię, są dzieci. Nie zrezygnuję z tego, co dla mnie ważne. Zdarza się, i to nierzadko, że działam w pojedynkę, ale zgodnie ze swoimi wartościami, a nie „niechciejstwem” kadry. Znaczna część osób przychodzi do tej pracy po to, żeby – przepraszam za wyrażenie – „odwalić swoje”.

Mimo że działam dużym kosztem – i psychicznym, i czasowym, bo wiele rzeczy robię poza godzinami pracy – widzę radość dzieciaków i wiem, że to ma sens.

Macie państwo zapewnioną opiekę psychologiczną dla osób opiekuńczych?

Ten temat ciągle krąży, ale mowa jest tylko o superwizji grupowej. Mieliśmy dwa spotkania – byłem zachwycony, ale reszta zespołu powiedziała, że jej nie chce, więc nie mamy superwizji. Co istotne, mogliśmy korzystać z superwizji, ale z budżetu na szkolenia, więc jeśli chcemy się szkolić, nie mamy funduszy na superwizję.

Przeczytaj także:

„Czasem praca wychowawcy to szkoła przetrwania”

Wspomniał pan, że ta praca odbywa się nie tylko kosztem zdrowia psychicznego. Dochodzą koszty zdrowia fizycznego?

Niestety tak. Od 2021 roku w placówkach nie może być więcej niż 14 wychowanków, to dobra zmiana w relacji do molochów, jakimi wcześniej były domy dziecka. Ustawa mówi też, że w placówkach opiekuńczo-wychowawczych mogą być dzieciaki, które ukończyły 10 lat, a dzieci z niepełnosprawnościami mają mieć miejsce w placówkach specjalistycznych, ale życie to wszystko weryfikuje. W naszej jest chłopiec, który z uwagi na swoje dysfunkcje jest agresywny. Nie znalazło się dla niego miejsce w placówce specjalistycznej. Czasami, gdy ma atak agresji, nie jest kolorowo.

Niewiele mogę wtedy zrobić, moja rola polega na zabezpieczeniu jego zdrowia i życia.

Jakiś czas temu poszliśmy razem na zakupy, coś go zezłościło, nie do końca wiem co. Rzucił się na ziemię przed wejściem do marketu i zaczął uderzać rękami, nogami i głową o chodnik. Pocierał nadgarstkami o beton, rzucał butami, chciał uciec na ulicę. Widziałem, że za chwilę zrobi sobie poważną krzywdę. Próbowałem jakoś go wesprzeć, ale jedyne, co mogłem zrobić, to podstawić swoją twarz i ręce.

W końcu wziąłem go na ręce. Gdy go niosłem, byłem kopany po brzuchu i bity po twarzy, z rąk leciała mi krew – dość mocno mnie podrapał. To duży problem – nawet jeśli mamy dzieciaki z niepełnosprawnościami, w kadrze nie ma pedagogów specjalnych, a my nie mamy zasobów i kompetencji do pracy z tymi dziećmi. Czasem to po prostu szkoła przetrwania.

Gdy dziecko jest w normie intelektualnej i z powodu zaburzeń psychicznych robi sobie krzywdę, łatwiej jest wezwać pogotowie, jest większa szansa na to, że zostanie przyjęte na oddział. Mieliśmy takie doświadczenia. Mieliśmy też dziecko, które groziło, że wyskoczy z okna. Przyjechała policja, chwilę później pogotowie. Młody człowiek pojechał z wychowawcą na izbę przyjęć, ale zanim doczekał się na swoją kolej, była godz. 3 w nocy. Odechciało mu się tam być, chciał wrócić do siebie, więc powiedział, że żartował. Nie zdecydowano o przyjęciu go na obserwację, dodano mu jedną tabletkę więcej – mówię o lekach przeciwdepresyjnych – i odesłano do domu.

Pomagać w usamodzielnieniu

Piecza zastępcza to nie tylko placówki opiekuńczo-wychowawcze, ale też rodziny zastępcze?

Piecza ma dwa filary, rodzinny i instytucjonalny. W rodzinnej mamy rodziny zastępcze zawodowe, niezawodowe, spokrewnione i rodzinne domy dziecka. W instytucjonalnej są różnego typu placówki opiekuńczo-wychowawcze (POW): typu socjalizacyjnego – w takiej pracuję, interwencyjne, w starej nomenklaturze były to pogotowia opiekuńcze, i regionalne placówki opiekuńczo-terapeutyczne.

Jakie plusy widzi pan w systemowym wsparciu POW w ostatnich latach?

Ogromnym plusem jest to, że od trzech lat zmniejszyła nam się liczba dzieciaków. Jeśli jest nas 14, to, trochę naciągając, można przyjąć, że jest to taka większa rodzina. Biorąc pod uwagę, że części dzieci nie ma na co dzień w placówkach – przyjeżdżają tylko na weekendy, bo w tygodniu są w MOW-ach (Młodzieżowych Ośrodkach Wychowawczych – przyp. red.) albo MOS-ach (Młodzieżowych Ośrodkach Socjoterapii – przyp. red.) czy, w przypadku podopiecznych z niepełnosprawnościami, w Specjalnych Ośrodkach Szkolno-Wychowawczych. U nas w tygodniu jest 9 osób.

Ważne jest też wsparcie na usamodzielnienie. Jeśli dziecko w dniu swoich 18. urodzin nadal jest w placówce, ma pewne prawa, z których może skorzystać. Ich zakres jest uzależniony od tego, jak długo przebywało w POW, ale jeśli jest co najmniej trzy lata, dostaje 10 tysięcy złotych na usamodzielnienie. Te pieniądze mają mu posłużyć na konkretny cel, na przykład na doposażenie mieszkania, kurs prawa jazdy czy inny kurs doszkalający.

Do którego roku życia młody człowiek może przebywać w POW?

W założeniu do ukończenia studiów. Odpowiedzmy sobie jednak na pytanie, jaki procent dzieci z placówek kończy studia? Dopóki się uczą, mogą być w POW. Niestety, najczęściej po wyjściu wracają do rodzin biologicznych. Jeśli jednak uda się wypracować takie rozwiązanie, że dostaną mieszkanie komunalne, czy miejsce w mieszkaniu dla usamodzielnianych, jest szansa, że zbudują sobie coś na nowo. Jeśli dziecko się uczy, dostaje ponad tysiąc złotych miesięcznie jako stypendium, co też ułatwia życie.

Psycholog na pięć godzin. „To kropla w morzu”

Gdzie widzi pan największe luki w systemowym wsparciu dzieci wychowujących się w pieczy zastępczej?

Dookoła trąbi się, że psychiatria dziecięca jest w Polsce w dramatycznej kondycji, a w miejscu, w którym gromadzimy dzieci z trudnymi doświadczeniami, mamy jednego psychologa na kilka placówek – mówię o tym, jak sytuacja wygląda u nas. Wiem, że są POW-y, w których psycholog jest na etacie, te decyzje są w gestii władz samorządowych. Do nas psycholog wpada raz w tygodniu, więc nie jest w stanie zbudować relacji z dzieckiem. My – ciocie i wujkowie – możemy uzyskać znacznie więcej, ale nie mamy wiedzy ani kompetencji, które ma psycholog.

Na ile godzin przychodzi?

Z reguły na kilka. Zwykle pojawia się, gdy dzieci wracają ze szkoły i zostaje do wieczora. Powiedzmy, że pięć godzin. To jest kropla w morzu.

W moim wymarzonym świecie powinno być tak, że jeśli mamy pod opieką dzieci z trudnymi doświadczeniami, powinniśmy mieć łatwiejszy dostęp do psychoterapeutów. Tymczasem, jak każdy inny obywatel, stajemy z naszym dzieckiem w kolejce do specjalisty, który przyjmuje w ramach NFZ – czy chodzi o psychoterapię, czy o wizytę u psychiatry.

Psychoterapii nie jesteśmy w stanie sfinansować, ale często zabieramy dziecko na prywatną wizytę do psychiatry, zwłaszcza pierwszorazową. To olbrzymie koszty, nawet kilkaset złotych za jedną konsultację. Ale są sytuacje, w których nie możemy pozwolić sobie na czekanie. Są u nas dzieci, które nie mają aż tylu trudnych doświadczeń, ale są i takie, których historiami my – dorośli – czujemy się przytłoczeni. Trudno im pomóc, zwłaszcza że sesja psychoterapeutyczna w ramach NFZ-u trwa zwykle 30 minut.

„Naszym zadaniem jest wspierać dziecko”

Czego brakuje dzieciom wychowującym się poza biologiczna rodziną, raczej się domyślamy, a czego mogą mieć więcej? Pytam o pozytywne aspekty.

Myślę, że w pewnych kwestiach życie w POW jest szansą na coś więcej. W rodzinie naturalnej często jest tak, że rodzice mają zbieżne poglądy, choćby polityczne, tymczasem w placówce jest sześcioro czy siedmioro dorosłych ludzi, którzy są zupełnie różni – inni politycznie, z innymi zainteresowaniami, pasjami, z innym podejściem do pracy, więc młody człowiek ma zdecydowanie większą szansę na to, że znajdzie jakiegoś powiernika, który go wysłucha, być może zarazi pasją.

Mamy dzieci nieheteronormatywne. To nasza praca, więc niezależnie od tego, jakie mamy poglądy i co na ten temat myślimy, naszym zadaniem jest wspierać dziecko.

Mam nadzieję, że wszędzie to tak działa.

Jest szansa na bezpieczne relacje z dorosłymi, jest też szansa na większą uważność na deficyty dziecka. Ono trafia do placówki, w której pracują osoby ukierunkowane pedagogicznie. Mamy większą uważność na to, że dziecko – na przykład – nie wymaga poprawnie „r” albo że warto byłoby je skierować do MOS-u, bo to dla niego szansa. Myślę o uważności nie tylko w kontekście rozwojowym, ale też zdrowotnym. Nie bagatelizujemy tego, że ktoś ma, na przykład, krzywy zgryz. Wiemy, do kiedy można zrobić aparat za darmo, więc idziemy i robimy.

Czy stereotypowe postrzeganie osób wychowujących się w POW wciąż jest żywe w polskim społeczeństwie?

Niestety. Wiemy, że wolontariusze i wolontariuszki, którzy zgłaszają się do nas, przychodzą z chęci pomocy. Widzimy to, ale nadal funkcjonuje wyobrażenie, że w POW żyją same biedne, skrzywdzone dzieci, do których trzeba przyjść, żeby je przytulić, na co one czekają z otwartymi ramionami. A to zupełnie tak nie wygląda. Nie jest powiedziane, że osoba, która przyjdzie w dobrej wierze, zostanie od razu dobrze przyjęta, że wszyscy będą się cieszyć i skakać wokół niej. Mamy tu zespół często zbuntowanych nastolatków i nastolatek – trzeba znaleźć sposób, żeby do nich dotrzeć.

Trochę naiwne wydaje się oczekiwanie otwartych ramion u dziecka, które zwykle już trochę oberwało od życia.

A jednak wciąż funkcjonuje wiele stereotypów. Pierwszy, że w domach dziecka są tylko sieroty, czyli dzieci, które nie mają rodziców. To słyszę najczęściej. Ludzie bywają bardzo zdziwieni, gdy mówimy, że matka wychowanka coś zrobiła albo czegoś nie zrobiła. Pojawia się wtedy: „Ale jak to, matka?”.

Stereotyp drugi, że w POW mieszkają biedne dzieci, które chodzą ciągle zapłakane. Tak nie jest. Jest płacz, jest śmiech i jest wszystko, co się dzieje w domach, w rodzinach biologicznych czy zastępczych. Nasze dzieciaki są takie jak wszystkie inne – raz się śmieją, raz płaczą, raz rzucą słowem na „ka”, a innym razem powiedzą, że nas bardzo lubią.

Nadal krąży wyobrażenie, że dzieciaki z POW są zaniedbane. Doświadczyłem tego, gdy jedna z wychowanek uciekła z naszej placówki – to się zdarza w każdej, z dużą częstotliwością. Osoby odpowiedzialne za prowadzenie profili typu „Zaginieni”, „Poszukiwani” ściągnęły ze strony policji ogłoszenie ze zdjęciem tej dziewczyny, trudno byłoby na nim zobaczyć zaniedbane dziecko.

Jako jeszcze niedoświadczony wychowawca, sam nie wiem po co, przeczytałem komentarze pod tymi ogłoszeniami. Ich charakter był zatrważający. Ktoś pisał, że jeśli w placówce byli opiekunowie płci męskiej, to dziecko zapewne było gwałcone albo molestowane. Ktoś inny, że pewnie uciekło, bo musiało być głodzone i karane.

Myślę jednak, że zdecydowanie więcej niż stereotypów jest lęku w dzieciach, które wychowują się w pieczy zastępczej.

One boją się o tym mówić, bo nie chcą być odrzucone.

Często komunikują to w momencie zmiany szkoły. Proszą, żeby o tym nie wspominać. Wstydzą się, że w ciągu tygodnia przychodzi je odbierać pięciu różnych dorosłych.

Mówią o tym, dopiero gdy zostaną zapytane?

Tak, ale nade wszystko starają się to ukrywać. Tak długo, jak się da. Nastolatki mają łatwiej, bo same wracają do domu, a jeśli spotykają się ze znajomymi, to na mieście. Ale jeśli ktoś ma lat 10, to koledzy i koleżanki przychodzą do nas albo my idziemy do nich.

„Największy ruch jest w okolicy świąt”

Jak często odrzucone dziecko odrzuca inną osobę, by ochronić się przed kolejnym zranieniem?

Myślę, że to bardzo indywidualna kwestia, ale samo życie w placówce, jako instytucji, nie pomaga w budowaniu bezpiecznych więzi, bo nawet jeśli uda nam się zdobyć zaufanie dziecka, odbudować jego poczucie bezpieczeństwa, kadra często się zmienia. To nisko opłacana praca, więc wiele osób odchodzi. Dodam tylko, że sto procent osób, które pracują w placówce, gdzie jestem zatrudniony, ma drugą pracę.

Często jest tak, że gdy dziecko poczuje, że jest fajnie, bo ma swoje ciocie i wujków, ktoś nagle odchodzi. Taka sytuacja rujnuje to, co zostało misternie odbudowane. Pojawia się nowa osoba i proces zaczyna się od początku. To dla dzieci stresujące.

I, być może, zniechęcające do nawiązywania bliskich relacji.

Często jest też w dziecku swoiste rozdwojenie – w tygodniu jesteśmy my, w weekendy są rodzice. My mówimy coś, rodzice coś innego – widzę, że to za dużo, dzieciaki za tym nie nadążają. Jest tyle zmiennych, że trudno im wypracować stałe schematy działania. Widzę, jak na siłę szukają relacji romantycznych. Te – jak przypuszczam – są dla nich bardzo cenne, bo dają doznania cielesne. Nie mówię teraz o seksie, ale o potrzebie fizycznej bliskości, przytulania, którego wszyscy potrzebujemy.

Ciocia i wujek, owszem, jeśli dziecko chce, może przytulić, ale to inne przytulenie niż drugiej nastolatki czy nastolatka. Myślę, że tymi relacjami kompensują sobie braki i chaos, w jakim funkcjonują w kontaktach ze zmieniającymi się dorosłymi.

Często możemy usłyszeć, że osoby w wieku senioralnym bywają oddawane do domów opieki czy na siłę wysyłane do szpitali na czas świąt. Prawdą jest, że rodzice, którzy nie stracili praw rodzicielskich, zwykle zabierają swoje dzieci z POW na święta?

Procedura jest taka, że jeśli osoba małoletnia trafia do pieczy zastępczej, rodzic ma prawo w każdym momencie złożyć wniosek do sądu z prośbą o urlopowanie dziecka. Sądy zawsze piszą to samo, czyli: „Sąd postanawia pozostawić decyzję placówce”. Więc my, jako POW, musimy wziąć na siebie odpowiedzialność. Uruchamiamy wówczas ośrodki pomocy społecznej, żeby wysłały pracownika socjalnego, który wejdzie w środowisko i sprawdzi, czy tam jest bezpiecznie dla dziecka, czy nie ma alkoholu, używek, przemocy, a także, czy dla dziecka jest zapewnione łóżko, czy lodówka jest pełna.

Dopiero wtedy, gdy mamy postanowienie sądu i opinię pracownika socjalnego, podejmujemy decyzję, czy puszczamy dziecko, czy nie. Na nią składa się przede wszystkim to, czy dziecko chce tam w ogóle pójść, bo warunki mogą być idealne, a ono może nie chcieć skorzystać z zaproszenia, oraz nasza ocena współpracy z rodzicem.

Jeśli jest to osoba, która w ogóle nie kontaktuje się z dzieckiem, a nagle się pojawia – przed wakacjami czy świętami – i chce zabrać syna czy córkę, wiadomo, że się na to nie zgodzimy. Opinie pracowników socjalnych mają krótką ważność, są stale aktualizowane, więc faktycznie, największy ruch jest w okolicy świąt, jakby rodzice nagle chcieli mieć dzieci przy sobie na ten czas. Nie wiem, czy to powodowane dobrem dziecka, czy raczej potrzebą zaspokojenia wyrzutów sumienia.

Zdarza się, że dziecko wraca rozczarowane i rozgoryczone?

One za wszelką cenę bronią rodziców i nigdy nie powiedzą do końca, jak było. Czasem uda nam się coś wyczytać między wierszami. Jakiś czas temu mama zabrała jednego z nastolatków na Boże Narodzenie do babci. Jak relacjonował: „Było fajnie. Fajna wigilia, były prezenty”. Miał nawet ze sobą plik pieniędzy, które dostał, ale – jak dodał – matka była tak sztuczna, że cieszył się, że nareszcie mógł wrócić do domu. Domem nazwał placówkę.

*Kuba – wychowawca w jednej z Placówek Opiekuńczo-Wychowawczych w dużym polskim mieście, który z uwagi na bezpieczeństwo i prawo do prywatności swoich podopiecznych chce pozostać anonimowy. Od dwóch lat prowadzi na Instagramie profil: Wujek_z_domu_dziecka. Pisze o codzienności osób wychowujących się w pieczy zastępczej oraz ich wujków i cioć.

Logotyp profilu na Instagramie przedstawiający dłonie, na których jest miniaturowy dom z czerwonym dachem i dymem z komina, dookoła napis dziecięcym pismem „Wujek z domu dziecka”
Instagram, profil Wujek z domu dziecka
;
Na zdjęciu Ewa Koza
Ewa Koza

Ekonomistka, psycholożka biznesu, redaktorka – związana z mediami od 2013 roku. Pisze o aspektach zdrowotnych i społecznych, z naciskiem na prawa człowieka, prawa kobiet, zdrowie psychiczne osób małoletnich i wszelkie przejawy przemocy w relacjach skośnych, tak prywatnych, jak i zawodowych.

Komentarze