0:000:00

0:00

17 stycznia kończą się ferie, a zgodnie z decyzją rządu dzieci 1-3 i ich nauczyciele wrócą do szkół. Bezpieczeństwo przed niekontrolowanym roznoszeniem się wirusa COVID ma zapewnić tzw. "system bańkowy". Dzieci będą miały przypisaną klasę i nauczyciela, żeby uniknąć spotkań z innymi grupami.

Nie rozwiązuje to wszystkich problemów, bo kilku nauczycieli pozostanie "wędrującymi", np. ci od języków lub wuefiści. Samorządy obawiają się, że to na nie spadną koszty dostosowania się do nowych wymogów.

"Gdyby szkoły chciały trzymać się tej zasady, musiałyby zatrudnić dodatkową kadrę. A wiadomo, że nie ma nowych etatów bez pieniędzy. O specjalnych nakładach z budżetu centralnego nie ma mowy, a to oznacza, że albo dodatkowe wydatki poniosą samorządowcy, albo wytyczne znów zostaną tylko na papierze" - pisze Anton Ambroziak w OKO.press.

Przeczytaj także:

Decyzja o powrocie do szkół w sytuacji, gdy liczba wykrywanych codziennie zakażeń sięga 9 tys., budzi obawy. Ostatni wrześniowy powrót do szkół, z którego rząd wycofał się w połowie października, miał z pewnością wpływ na gwałtowny skok zachorowań.

"Otwarcie szkół z równoległym ograniczeniem testowania spowodowało, że pandemia wymknęła się w Polsce spod kontroli" - mówiła OKO.press epidemiolożka prof. Maria Gańczak. Dzieci często przechodzą wirusa bezobjawowo, mogą więc łatwo go przenosić. Grożą im też poważne powikłania po-covidowe: PIMS, o których pisaliśmy tutaj:

O swoje zdrowie i życie boją się też nauczyciele, którzy w zamkniętych zimą klasach są wobec wirusa bezbronni. Niedawno opublikowaliśmy nadesłaną przez czytelnika historię nauczyciela - Wojtka, który zachorował na COVID. Jego kolega z pracy zmarł, inna nauczycielka trafiła do szpitala.

Przeczytało ją kilku nauczycieli z jednej ze szkół zawodowych w Nowym Sączu. "Historia naszej szkoły jest bardzo podobna" - napisał jeden z nich, który wini rząd za śmierć kolegi z pracy.

"Władza swoją decyzją o otwarciu szkół 1 września przyczyniła się do wielu tragedii, nieodwracalnych zmian w zdrowiu i psychice kolejnych osób, bez żadnej odpowiedzialności i bez zabezpieczenia zmuszając nauczycieli i uczniów do pójścia do szkół" - mówi OKO.press nauczyciel, który woli zostać anonimowy (redakcja zna personalia nauczyciela oraz nazwę szkoły, o której mowa). Opowiada, jak wyglądał wrześniowy powrót do szkoły i jakie przyniósł konsekwencje.

Marta K. Nowak, OKO.press: jak wyglądał początek pandemii w pana szkole?

Kiedy wprowadzono naukę zdalną, jej organizację przerzucono na szkoły. Nauczyciele robili, co mogli, szkoła próbowała ich wspierać - nasza zainwestowała w kosztowną platformę, dzięki której organizowaliśmy naukę zdalną.

Jesteśmy technikum, ale ekonomicznym, więc nie mamy takiego problemu z zajęciami praktycznymi, jak szkoły przygotowujące kucharzy, fryzjerów czy mechaników. Musieliśmy tylko zapewnić komputery uczniom, którzy ich nie mają. Dostaliśmy je dopiero w Sylwestra.

Nauczyciele, jeśli chcieli, mogli chodzić do szkoły i łączyć się z uczniami z sali lekcyjnej. Chętnie z tego korzystałem, raz spotkałem przy takiej okazji na korytarzu kolegę z pracy. Był wtedy jeszcze sceptyczny wobec obostrzeń, nie uważał, że wirus jest aż tak niebezpieczny.

To właśnie on później zmarł, bo przyszedł wrzesień i decyzją rządu szkolnictwo znowu uruchomiono. Z ogromnym narażeniem nauczycieli i uczniów.

Co się działo, kiedy ministerstwo ogłosiło powrót do szkół od września?

Mieliśmy duże obawy. Uważaliśmy, że lepszym rozwiązaniem byłoby przeczekanie w systemie zdalnym, o którym od wiosny wiele się już nauczyliśmy, albo nawet przedłużenie wakacji, żeby się lepiej przygotować. Przez całe lato nie było wiadomo, co ministerstwo zdecyduje.

Szkoła opracowała procedury, przeszkolono nas. Jednak podczas ponad dwugodzinnego szkolenia na temat wprowadzonych procedur nabrałem jeszcze większych obaw, czy powrót do szkoły to dobre rozwiązanie. Większość procedur nie miała szans być zrealizowana. Klasy miały być przypisane do konkretnych sal, tak żeby uczniowie cały czas przebywać w jednej. Mieli nie wychodzić na przerwy, a do toalety chodzić wyłącznie pojedynczo. Przestrzeganie tych zasad było jednak trudne.

Klasę trzeba było jednak zmienić kiedy odbywały się zajęcia zawodowe, wychowania fizycznego czy informatyka. Nie mamy stołówki, ale działa szkolny sklepik. Nie dało się tam zapewnić odpowiednich odstępów. Nie było komu tego kontrolować, bo większość nauczycieli na przerwach pilnowała uczniów w klasie, a potem starali się zdążyć do innej sali na następną lekcję.

A gdyby udało się uczniów zamknąć w klasach, mogłoby być bezpiecznie?

Nie do końca. Klasy są dość liczne- w każdej minimum 30 uczniów. Nauczyciel nie jest w stanie kontrolować ich stanu zdrowia.

Jeszcze wiosną uruchomiliśmy konsultacje dla maturzystów. Zapisywali się na nie wcześniej, grupy były małe, odległości zachowane. Ale okazało się, że przychodzili z katarem i kaszlem. Mówili: ale my usiądziemy w ostatniej ławce, nie będziemy zarażać.

W naszej szkole jest 1000 uczniów, pracujemy na dwie zmiany. Stary budynek szkoły ma 3 wejścia. W ciągu jednej zmiany tymi wejściami przechodzi ok. 500 uczniów. Nie da się im nawet wszystkim zmierzyć przy wejściu temperatury.

Szkoła nie ma też żadnego wpływu na to, co dzieje się przed rozpoczęciem zajęć. Wielu uczniów dojeżdża z innych miejscowości, przyjeżdża pół godziny przed czasem. Czekają na otwarcie szkoły, gromadzą się pod salami. Widzieliśmy, że nie wszyscy przestrzegali reżimu maseczkowego.

Jaka była wasza reakcja na decyzję o powrocie we wrześniu?

Baliśmy się. Nikt nie wiedział, jak to się rozwinie. Widzieliśmy tylko rosnące statystyki zachorowań i zgonów. Przy mniejszej zachorowalności szkoły zamknięto, przy większej - otwarto.

Dyrekcja słyszała o naszych wątpliwościach co do procedur, ale odpowiadała, że są zgodne z wytycznymi samorządu. Trudno było zaproponować lepsze rozwiązanie. Okazało się, że wrócić do systemu zdalnego możemy dopiero jeśli na wniosek dyrektora zgodzi się urząd miasta i sanepid. A sanepid zrobi to pod warunkiem, że będą potwierdzone przypadki. To może się przecież stać nawet dwa tygodnie od zakażenia.

Zostawiono nas więc w sytuacji, kiedy zamiast zapobiegać, musimy czekać, aż coś się stanie. I stało się, właśnie kiedy przestawaliśmy się obawiać.

Był taki moment? Jak wyglądał powrót do szkoły?

Pierwsze dni w szkole we wrześniu przeżyłem z wielką obawą. Wśród moich znajomych spoza grona nauczycieli było już kilku, którzy bardzo ciężko przechorowali COVID. W szkole paru nauczycieli od razu wzięło chorobowe, jedna osoba skorzystała z urlopu na poratowanie zdrowia. To oznaczało więcej pracy dla tych, którzy ich zastępowali.

Nie tylko my się baliśmy, nieobecności było też widać wśród uczniów. Na początku byli radośni, widzieli się pierwszy raz od pół roku. Ale szybko w poszczególnych klasach zaczęły się nieobecności. Zamiast 2 - 3 osób, jak zazwyczaj, przychodzić przestawało nagle 10.

W połowie września przyzwyczaiłem się do sytuacji. Chyba nawet statystyki pokazujące wzrost zachorowań przestały robić na mnie wrażenie. Strach z końca wakacji powoli mijał.

Z drugiej strony nie miałem pojęcia, jak wygląda sytuacja, ile osób choruje. O chorobie nauczyciela dowiadywała się jedynie osoba, którą proszono o zastępstwo. Nikt też nie informował o rodzaju choroby, mogliśmy się tylko domyślać. W połowie października szkoły znów zamknięto. Następnego dnia okazało się, że nasz kolega jest na zwolnieniu chorobowym. Wiedzieliśmy, że w jego klasie pojawiły się wcześniej objawy. Około tygodnia później już nie żył.

Jak zareagowaliście?

Wstrząsnęło to nami. To był człowiek, który podczas 30 lat pracy w szkole ani razu nie wziął L4. Nie chorował, był aktywny, bez samochodu, dużo chodził.

Lubił góry, narty, organizował wycieczki. Miał swoje sposoby na dobre zdrowie, może to uśpiło jego czujność? Prawdopodobnie pomoc wezwano za późno. Kiedy przyjechała karetka, nie byli go w stanie uratować.

W tym samym dniu, w którym dowiedzieliśmy się o jego śmierci, inną nauczycielkę mieszkającą po sąsiedzku zabrało pogotowie. W śpiączce była trzy tygodnie, obawialiśmy się najgorszego. Całe szczęście udało jej się z tego wyjść. Chodziły pogłoski, że chorych jest więcej - jedni przechodzą ostrzej, inni łagodniej. Żadnych oficjalnych informacji nie dostawaliśmy.

Niektórym dopiero ta śmierć uświadomiła, jak groźny jest wirus i na jakie niebezpieczeństwo zostaliśmy wystawieni. Napisałem wtedy, że to system go zamordował. Nadal tak uważam. Zostaliśmy zmuszeni do powrotu, bez gwarancji skutecznego zabezpieczenia - ani nauczycieli ani uczniów.

Półtora miesiąca otwartych szkół wystarczyło, żeby doprowadzić jedną osobę do śmierci, inną w ciężkim stanie do szpitala, nie mówiąc o zdrowiu wielu innych, którzy przeszli zakażenie lżej.

Już za tydzień do szkół wrócą klasy 1-3. "Ryzyko napędzenia pandemii nie jest aż tak duże, natomiast szkody związane z nieprzebywanie dzieci z klas 1-3 w grupie rówieśniczej, to jest koszt, który nie równoważy ryzyka" - uznał minister Czarnek.

Wiem, że młodzież potrzebuje kontaktu i szkoły jako miejsca spotkań, nauczyciele też chcą powrotu, mają zdalnego trybu dość. Chcemy, żeby to się wszystko skończyło. Ale nie ryzykować życiem, zanim to się stanie.

Sytuacja jest dziś bardzo podobna do tej z września, mamy tylko więcej tragicznych doświadczeń. Nadal nie wiemy niczego na pewno, dowiadujemy się o wszystkim w ostatniej chwili, podobnie jak dyrekcja. Widzimy te wszystkie absurdalne decyzje, jak zakaz wychodzenia dzieci przed 16:00 i nie wierzymy, że za tym wszystkim jest ktoś, kto wie, co robi.

Co by się stało, gdyby zaczęto niedługo otwierać kolejne szkoły i doszłoby do waszej szkoły średniej? Czy nauczyciele by się zbuntowali? Rzucili pracę ze strachu o życie i zdrowie?

To raczej zbyt trudna decyzja, szczególnie teraz, kiedy nie ma alternatyw. Dominuje raczej rezygnacja. Jesteśmy pewni, że warunki pracy wciąż nie zapewnią bezpieczeństwa. Widzimy, że nic się w tej kwestii odgórnie nie dzieje. Na pewno wiele osób próbowałoby wszystkich możliwości zabezpieczenia się. Ucieczka na zwolnienia chorobowe i urlopy byłaby masowa.

Liczycie, że szczepionki uratują sytuację?

Na razie zostaliśmy tylko zapytani, czy chcemy się szczepić, potem żadnej informacji już nie dostaliśmy. Nie wiem, ilu nauczycieli wyraziło chęć, ja na pewno na szczepionkę czekam. Wiem, że nie zaszkodzi, ale czy rozwiążę problem w tak dużej szkole, jeśli większość nie będzie zaszczepiona?

Udostępnij:

Marta K. Nowak

Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).

Komentarze