0:00
0:00

0:00

OKO.press: „Wysokie wymagania, niskie płace i długa walka do stoczenia” - tak sytuację nauczycieli i nauczycielek w Stanach Zjednoczonych we wrześniu 2018 podsumował tygodnik "Time". Masowe protesty pracowników oświaty w USA są reakcją na ponad 20-letnią stagnację w płacach i prywatyzację sektora edukacji. Czy i do nas pasuje ten opis?

Magdalena Kaszulanis, rzeczniczka prasowa Związku Nauczycielstwa Polskiego: Degradacja finansowa nauczycieli jest widoczna gołym okiem. Wystarczy zerknąć na pierwsze lepsze oferty pracy wiszące na wiatach przystanków autobusowych. Oferta pracy na kasie w supermarkecie wynosi więcej niż zarobki nauczyciela na najwyższym stopniu awansu zawodowego. Także tego najwybitniejszego, którego uczniowie osiągają międzynarodowe sukcesy.

Prestiż nauczyciela podkopały też nieudane reformy. Rosnące aspiracje rodziców i uczniów rozbijają się o niewydolny system edukacji, a pierwsi do obwinienia są zawsze nauczyciele.

Każda reforma to też kilka dodatkowych teczek procedur do opisania. To, co wykańcza nauczycieli, to niekończąca się biurokracja, która odciąga uwagę od obowiązków dydaktycznych.

Deforma podgrzała konflikt między nauczycielami i rządem, ale jeszcze do niedawna nikt nie spodziewał się takiego trzęsienia ziemi w oświacie. Nauczyciele biorą zwolnienia chorobowe, przerywają próbne egzaminy, deklarują chęć dołączenia do strajku. Co się stało?

Trzy ostatnie lata spędziliśmy na organizacji wielotysięcznych manifestacji i pikiet. Żadna z nich nie przyniosła oczekiwanego rezultatu. Nauczyciele zrozumieli, że ta formuła się wyczerpała; że na ulicy łatwo ich ignorować. Stąd oddolne inicjatywy pokazujące, że nauczyciele są zdeterminowani.

Ci, którzy teraz protestują, tak naprawdę nie walczą o pieniądze. Walczą o to, by móc dalej pracować w zawodzie.

Bo przecież niezadowoleni masowo rezygnują z pracy w oświacie. I walczą o godność, bo choć to brzmi patetycznie, to dla nauczycieli zawsze cieszących się prestiżem, jest bardzo ważne. Do tego zawodu trafia się z powodu pasji.

„Time’s” opisywał jak amerykańskie nauczycielki dorabiają po godzinach i oddają krew, by opłacić rachunki. Czy to także nasze doświadczenie?

Może nie w tak drastycznej formie, ale prekarne warunki pracy mimo etatu stają się powoli także rzeczywistością polskich nauczycieli i nauczycielek - szczególnie w dużych miastach. Znamy historie nauczycielek, które w piątkę wynajmują mieszkanie i dzielą pokoje, bo nie stać ich na opłacenie czynszu za osobną przestrzeń. Zarabiają 2 tys. zł na rękę, a wynajęcie pokoju w stolicy kosztuje średnio 1000 zł. Mimo że pracują na etacie, to żyją, jak w czasach studenckich. Żaden bank nie potraktuje ich poważnie. Dorabiają w szkołach prywatnych, językowych, prowadzą kursy i udzielają korepetycji. Znamy wiele takich historii.

Nauczyciel, który po pracy w szkole rozwozi pizzę. Inny – historyk – nauczył się fachu i remontuje nowe mieszkania nad morzem. Nauczycielka plastyki robi aniołki, wypala je w piekarniku, maluje i sprzedaje w internecie. Absolwentka wychowania przedszkolnego z Katowic szybko porzuciła pracę z dziećmi, którą zresztą lubiła, i po krótkim kursie pracuje już na kolei.

Codziennie dostajemy maile od nauczycieli, którzy piszą, że rezygnują z pracy. „Już dalej tak nie mogę” - uzasadniają. I odchodzą, najczęściej do sektora usług, zakładają własne firmy. Pracują jako trenerzy, handlowcy czy marketingowcy.

Mimo że studentów i studentek kierunków pedagogicznych nie brakuje, to np. w Warszawie tylko 6 proc. nauczycieli to stażyści. Szkoły bez pedagogów to już nie fantazja?

Młodzi nie są w stanie utrzymać się w miastach za 1 750 zł. Jeszcze kilka lat temu na biurkach dyrektorów szkół i przedszkoli leżały stosy podań o pracę. A dziś? Kandydaci nawet nie przychodzą na rozmowy kwalifikacyjne słysząc, jakie są stawki.

Ze studiów pedagogicznych też odpływają chętni. Umówmy się, że nie są one ani najłatwiejsze, ani najkrótsze. Szczególnie wymagające się przedmioty ścisłe takie jak matematyka, fizyka czy informatyka i to tych specjalistów już dziś brakuje w szkołach w całym kraju.

Źle było od dawna. Co przelało czarę goryczy?

Ubiegłoroczne symboliczne podwyżki od 80 do 100 zł, którymi minister chwaliła się w mediach, mówiąc, że średnio nauczyciele dostaną tysiąc złotych. Jej zachowanie nauczyciele odebrali jako policzek i postanowili wziąć sprawy we własne ręce.

Nauczyciele, którzy spontanicznie przechodzili na L4 w grudniu 2018 roku wprost wyrazili rozczarowanie związkami zawodowymi. Jak to odbieracie?

Oczywiście krytykę traktujemy bardzo poważne. W końcu to my jako ZNP, z niewielką grupą bardzo aktywnych rodziców, organizowaliśmy wiele akcji protestacyjnych w ostatnich trzech latach. Żadna z nich nie przełożyła się na oczekiwany wzrost pensji. Nie udało nam się też powstrzymać wprowadzenia szkodliwej reformy edukacji.

Teraz domagacie się 1 000 zł podwyżki. Co na to MEN?

Nic nowego. Minister na dwóch ostatnich spotkaniach drobiazgowo recenzowała nam projekt rozporządzenia płacowego, który znamy. Omawia statystyki, pokazuje wyliczenia, sumuje procenty i - jak zwykle - wychodzą jej liczby, które nie istnieją.

Kalkulacje Anny Zalewskiej to fantastyka. W ubiegłym roku podwyżka została przyznana z opóźnieniem. W tym roku mimo że przyznana zgodnie z harmonogramem, zostanie niemal w połowie pożarta przez inflację. Obietnica przyszłorocznej podwyżki - również o 5 proc. - nie znajduje umocowania w żadnym dokumencie. Nie wiemy, czy Anna Zalewska w 2020 r. wciąż będzie pełniła urząd minister edukacji. Nie wiemy też, jaka będzie sytuacja budżetowa. Dlaczego więc minister obiecuje coś, czego obiecać nie może?

Minister chwali się też, że ustąpiła nauczycielom w kwestii oceny pracy i dodatku za wyróżniającą się pracę. W rzeczywistości po prostu wycofała się ze złych rozwiązań, które sama wprowadziła. Większość szkół nie podołała dopełnieniu nowych kuriozalnych przepisów dotyczących oceny pracy nauczyciela. To nie jest ustępstwo, tylko realna ocena sytuacji.

Minister mówi o podwyżkach, ale nie mówi, że w zeszłym roku sfinansowała je, wydłużając ścieżkę awansu zawodowego i odbierając nauczycielom dodatki z Karty Nauczyciela. Część nauczycieli po podwyżkach zarabia mniej, bo odebrano im dodatek mieszkaniowy - najbardziej powszechne świadczenie, z którego korzystała aż 1/3 pracowników oświaty.

Niektórym grupom zawodowym np. policjantom czy ratownikom medycznym udało się wywalczyć podwyżki. Skąd ta niemoc w przypadku nauczycieli?

Nie wiemy, dlaczego rząd nas lekceważy i to w tak napiętej sytuacji. Ale to symptomatyczne dla całej edukacji - nie tylko sporu z nauczycielami. Przecież w kwestii reformy - wdrożonej ogromnym kosztem samorządów, rodziców, uczniów i nauczycieli - PiS również zignorował głosy obywateli. Nie słuchał krytyki, która płynęła z ulicy i opinii eksperckich spływających do ministerstwa. A 900 tys. podpisów pod referendum wyrzucił do kosza.

Strajk to narzędzie sporu, którego rzadko się używa. Sama procedura jest szalenie trudna i wymaga olbrzymiej mobilizacji. Jakie szanse widzicie w tej formie protestu?

Liczymy, że strajk da nam silniejszą pozycję negocjacyjną; że teraz rząd będzie musiał usiąść do rozmów.

Próba strajku w 2016 roku skończyła się udanym sabotażem ze strony minister i kuratoriów. Teraz też minister bez problemu nauczycieli poznańskich szkół, którzy przerwali próbne egzaminy maturalne oskarża o łamanie prawa, mimo że nie ma ku temu podstaw. Jak sobie poradzicie z tym naciskiem?

Tym razem nie ujawnimy szczegółowego harmonogramu protestu. Tak, aby nie narażać pracowników oświaty na szykany ze strony kuratoriów. Niestety już dziś spływają do nas sygnały z całego kraju, że kuratorzy w listach do dyrektorów proszą o przekazywanie informacji o liczbie chorujących nauczycieli i długości trwania urlopów.

W Krakowie pracownicy kuratorium dzwonili do dyrektorów szkół i straszyli, że nauczyciele, którzy przejdą na L4 będą mieli postępowania dyscyplinarne. Jak widać, aparat działa.

W Stanach 60 proc. osób popiera prawo nauczycieli do strajku (niezależnie od barw politycznych). Gdy kwietniu 2018 roku w sondażu pytaliśmy o to, czy nauczyciele powinni zarabiać powyżej średniej krajowej znaczna część (54 proc.) odpowiadała, że tak. Nawet 47 proc. wyborców PiS wskazała tę odpowiedź. Jak wy to widzicie?

Mamy duże wsparcie od osób pracujących, odnoszących nasze zarobki do swoich pensji. Znajdujemy też coraz większe zrozumienie wśród rodziców, którzy widzą problemy kadrowe, z jakimi borykają się szkoły: od kilku miesięcy nie ma matematyka czy anglisty, a dyrektor bezradnie rozkłada ręce. Na własnej skórze przerabiają rewelacje medialne o brakach kadrowych.

Bardzo wzmocniło nas też publiczne wsparcie uczniów poznańskich liceów, którzy stanęli murem za nauczycielami. Zresztą, gdy na lekcjach nauczyciele pokazują uczniom paski ze swoimi wypłatami, w odpowiedzi otrzymują śmiech. I słyszą od uczniów, że ich telefony kosztowały więcej niż miesiąc pracy pedagoga.

Czy da się uniknąć upolitycznienia protestu. Pokazać go jako protest socjalny, a nie antyrządowy?

Gdyby dołączyła oświatowa "Solidarność" na pewno byłoby łatwiej odkleić łatkę działań "antyrządowych". Jako ZNP zrobiliśmy, co mogliśmy, żeby "S" stanęła z nami ramię w ramię. Chociaż w tej sprawie.

Niestety, nie udało się. Udaje nam się współpracować oddolnie, na poziomie konkretnych szkół. Problem tkwi w kierownictwie.

Co na to opozycja? Czy dostajecie sygnały wsparcia czy wasza sprawa na polu politycznym jest traktowana instrumentalnie?

Zawsze partie próbują wykorzystać akcje społeczne i protesty do załatwienia swoich celów. My prowadzimy ten protest sami - jako nauczyciele: ZNP, Forum Związków Zawodowych i niezrzeszeni.

Mimo wszystko na postulatach płacowych nauczycieli zawsze cieniem kładzie się niska liczba godzin tablicowych, mit o długich wakacjach i benefitach w Karcie nauczyciela. A jaka jest rzeczywistość?

Nauczyciele narzekają, że wypełniają obowiązki zawodowe kosztem rodziny i życia prywatnego. Po reformie jest jeszcze gorzej, bo w szkołach nie ma warunków, by załatwić sprawy administracyjne. Szatnie i pokoje nauczycielskie zamieniły się w sale lekcyjne. Dlatego nauczyciele pracę zabierają do domów. Jest to praca cicha, którą nauczyciel wykonać musi, ale nikt nie liczy, ile czasu ona zajmuje. A chodzi o setki papierów do wypełnienia, przygotowanie zajęć, szkolnych imprez i uroczystości, sprawdzenie prac domowych, komunikacja z rodzicami, indywidualny kontakt z uczniem itd. itp. To o wiele więcej niż 40-godzinny tydzień pracy.

Skąd te problemy w uznaniu wartości pracy nauczycieli. Oczywiście każdy z nas pewnie w toku edukacji wyniósł anegdotę o złym belfrze, ale czy ten brak zrozumienia naprawdę wynika tylko z naszych osobistych zadr?

Do tej pory obecność nauczycieli w szkołach braliśmy za pewnik. Może dlatego nie ceniliśmy ich wartości. Teraz, mamy sytuację, której nie było od kilkudziesięciu lat. Szkoły borykają się z niedoborem nauczycieli. Ludzie zaczynają dostrzegać, że płaci się tak mało, że nikt w tym zawodzie nie chce już pracować.

A darmowa edukacja może stać się luksusem, a nie oczywistością.

Załóżmy, że udaje się wywalczyć 1000 zł podwyżki. Co dalej? Co jest do naprawienia?

Przede wszystkim odbiurokratyzowanie pracy nauczycieli. Drugą konieczną sprawą do załatwienia jest poprawienie awansu i oceny pracy. Trzecią kwestią, najtrudniejszą, zminimalizowanie negatywnych skutków reformy Anny Zalewskiej tak, aby szkoły publiczne nie stały się placówkami drugiej kategorii, jak wiele szkół w USA.

Od roku szkoły niepubliczne rosną u nas jak grzyby po deszczu. Jest co robić. Anna Zalewska odejdzie, ale ktoś musi po niej posprzątać.
;
Na zdjęciu Anton Ambroziak
Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze